11. Witaj w domu
Przez pierwszą chwilę Alice nie mogła rozpoznać miejsca, w którym się znalazła. Wciąż ściskała pozytywkę, która zapewniła jej tyle przygód, że miała już ich dość na dłuższy czas. Rozglądając się po uporządkowanym gabinecie, starej tiarze przydziału na biurku oraz portretach dawnych dyrektorów Hogwartu, zdała sobie sprawę, że jest w Hogwarcie. Tym bardziej czuła się niepewnie, nie wiedząc, w jakim czasie się znalazła. Jednak pusta rama obok portretu Armanda Dippeta. Z innej ramy ciekawsko spoglądał Phineas Nigellus Black.
— Nadal go nie ma — stwierdził, gładząc swój ciemny wąs. — Rzadko kiedy się zjawia.
O ile Alice nie przejęła się tymi słowami, tak Sapphire spuściła wzrok na swoje buty. Widząc młodą siebie, zaczęła myśleć o swoim życiu, zwłaszcza tej części skradzionej przez Grindelwalda, tak poprowadziła ją miłość. Posłuchała serca i za to została zamieniona w kamień na wiele lat, tracąc rodzinę i przyjaciół. Żałowała, że nie miała od tamtego dnia okazji porozmawiać z Albusem. Sapphire odłożyła Biblię na biurko, tuż obok tiary. Musiały odnaleźć profesor McGonagall i Eris, by ustalić kolejne kroki w sprawie Koryfeusza. Sukinsyn przez te wszystkie lata był kotem!
Sapphire westchnęła ciężko, jakby chciała uwolnić się od ciężaru wspomnień, które nagle spadły na jej ramiona. Wystarczyło jedno spojrzenie na starą tiarę przydziału, by przypomniała sobie czasy młodości, gdy była uczennicą Hogwartu, pełną nadziei i wiary w to, że magia może naprawić wszystko. Tamte dni wydawały się teraz tak odległe, prawie jak sen, z którego brutalnie została wyrwana przez Grindelwalda i jego żądzę władzy.
— Musimy działać — powiedziała w końcu, przerywając ciszę, która zawisła w gabinecie. Phineas Nigellus, widząc jej determinację, uniósł brew, ale nic nie powiedział. Był znany z tego, że raczej obserwował, niż angażował się w sprawy, które go nie dotyczyły bezpośrednio.
— W takim razie odszukajmy profesor McGonagall. Ile nas nie było? — zapytała portret dyrektora.
— A skąd mam niby wiedzieć?
— Jak zwykle milusi — sapnęła Alice.
Wybiegła z gabinetu dyrektorki, omal nie przewracając się na ziemię, gdy na kogoś wpadła. Tylko dzięki szybkości i zręczności tajemniczej osoby nie upadła. Silna dłoń oplotła się wokół jej talii, przyciągając dziewczynę do siebie. Mimowolnie oparła dłoń na czyjejś klatce piersiowej. Towarzyszące przez chwilę znajome uczucia sprawiło, że pomyślała o Draco, ale gdy uniosła głowę i spojrzała w roziskrzone, zielone oczy, na moment zapomniała o oddychaniu.
Powoli odsunęła się od chłopaka, który na jej widok uśmiechnął się szeroko, tak jak miał w zwyczaju.
— Cześć, Alice — przywitał się, poprawiając swoje okulary w czarnych oprawkach. — Wszystko w porządku, gdzie tak pędzisz?
— Harry? — zdziwiła się. Nie spodziewała się widoku Pottera w Hogwarcie po tym, jak odpuścił ostatni rok, decydując się od razu na szkolenie aurorów, zapewnione dzięki pokonaniu Voldemorta. — Przybyłeś tu z innymi aurorami?
No tak, przecież aurorzy mieli się tu zjawić.
— Ja, Ron, Parkinson i jeszcze kilka osób.
— Ron i Parkinson razem? — zapytała Alice, unosząc brew w zaskoczeniu. — To chyba niecodzienny duet.
Harry roześmiał się, rozluźniając atmosferę.
— Powiedziałbym, że niecodzienny to mało powiedziane. Ale walka z mrocznymi czarnoksiężnikami zmienia ludzi. Pansy jest teraz jedną z najlepszych aurorów. Chociaż Ron nadal ma swoje zdanie na jej temat... — dodał z szerokim uśmiechem. — W każdym razie, jesteśmy tu, by wesprzeć waszą misję. Profesor McGonagall mówiła, że miałaś swoje zadanie z...
Tuż za plecami pojawiła się czerwonowłosa czarownica, którą Potter widział pierwszy raz na oczy. Przez chwilę pomyślał o wyciągnięciu różdżki, po wojnie jeszcze bardziej wpoił sobie zasadę Moody'ego — ciągła czujność. Do dzisiaj blizna nie zapiekła go ani razu, mimo wszystko nie czuł się całkowicie bezpieczny, oczekując ataku z niedobitków ze zwolenników Riddle'a. Widząc, że Alice w żaden sposób nie reaguje na kobietę, odetchnął z ulgą.
Czarnownica przechyliła na bok głowę, pozwalając, by jej długie, płomienne włosy opadły swobodnie na ramię. W dłoniach trzymała książkę, którą Harry znał całkiem dobrze. W świecie mugoli zdarzało mu się nie raz ją widzieć.
— Po co wam mugolska Biblia? — zapytał, wskazując podbródkiem na księgę w rękach Sapphire.
Kobieta przytuliła książkę do piersi, uśmiechając się drapieżnie.
— Nasz łup wojenny — odparła. — A ty to kto?
— Harry Potter — przedstawił się dawny Wybraniec.
— Aha...? Powinnam znać?
Harry uniósł brwi, nie do końca wiedząc, czy kobieta żartuje, czy mówi poważnie. Przyzwyczaił się do tego, że jego nazwisko było rozpoznawalne praktycznie wszędzie, w świecie czarodziejów, ale reakcja tej kobiety była co najmniej zaskakująca. Zamiast odpowiedzieć od razu, uśmiechnął się nieznacznie.
— Nie, Harry, tylko Harry — odparł z lekkim uśmiechem, jednak w jego głosie pojawiła się nuta ciekawości. — A ty?
Kobieta spojrzała na niego oceniająco, jakby ważyła, czy warto udzielić odpowiedzi. Jej uśmiech stał się jeszcze bardziej zagadkowy, kiedy podniosła książkę, którą trzymała, do poziomu twarzy Harry'ego.
— Ja? Nazywaj mnie Sapphire. — Głos jej był miękki, ale w tym, jak mówiła swoje imię, było coś chłodnego, jakby nie chciała zdradzać zbyt wiele.
Harry zmarszczył brwi, próbując dopasować jej twarz do jakichkolwiek wspomnień, ale nic nie przychodziło mu do głowy. Tymczasem Alice uśmiechnęła się, jakby spodziewała się podobnej odpowiedzi od Sapphire.
— Nie bierz jej do siebie, Harry. Sapphire nie jest typem, który lubi rozgłos. — Alice rzuciła towarzyszce krótki, znaczący uśmiech, zanim zwróciła się do Harry'ego. — A co do tej książki... — Zmarszczyła lekko nos, przypatrując się Biblii w rękach Sapphire. — Znalazłyśmy ją badając przeszłość Koryfeusza. Zapewne już wiesz, z kim się mierzymy.
Harry przytaknął, przywołując na twarz poważny wyraz, tracąc ten swój szczery uśmiech.
— Eris nazwała go Twórcą Śmierci, wspominała też coś o goblińskiej przepowiedni, dotyczącej ciebie i jej. Jesteś trochę blada, na pewno wszystko w porządku? — zapytał z troską, kładąc dłoń na jej policzku.
Alice poczuła ciepło na policzku, kiedy Harry delikatnie dotknął jej twarzy. Zaskoczyło ją, jak szybko przeszło to ciepło w coś kojącego, jakby jego dotyk miał moc zdejmowania ciężaru, który ostatnio coraz bardziej ciążył na jej barkach. Westchnęła cicho, próbując ukryć swoją niepewność.
— Nic mi nie jest, Harry — odpowiedziała, choć w jej głosie można było wyczuć nutę zmęczenia. — To po prostu... — Odepchnęła delikatnie jego dłoń, uciekając wzrokiem gdzieś indzie. — Nie zapomniałam, Harry, tego, co zrobiłeś Draconowi tamtego dnia, w łazience.
Harry zamarł na chwilę, słysząc słowa Alice. Czuł, jak fala wstydu i poczucia winy wzbiera w nim na nowo, choć minęło już tyle lat. Nieczęsto wracał myślami do tamtego wydarzenia — do dnia, w którym jego gniew i desperacja wymknęły się spod kontroli, niemal doprowadzając do tragedii. Zaklęcie Sectumsempra, Draco Malfoy leżący w kałuży własnej krwi... te wspomnienia nadal były żywe, choć starał się je głęboko zakopać.
— Wiem — powiedział cicho, opuszczając wzrok. — Do dziś to we mnie siedzi. Nigdy nie chciałem... — Urwał, szukając słów. — Nigdy nie chciałem zrobić mu krzywdy, Alice.
Przez chwilę milczeli, a powietrze między nimi wydawało się ciężkie od niewypowiedzianych słów i wspomnień. Alice unikała jego spojrzenia, a Harry wiedział, że nie może jej winić za to, co czuje. Był świadomy, jak bardzo tamto wydarzenie naznaczyło ich wszystkich.
— Wiem, że nie naprawię tego, co się stało — kontynuował, starając się mówić spokojnie, choć głos mu drżał. — Draco i ja... cóż, nigdy nie byliśmy przyjaciółmi, ale wiem, że to, co się wtedy wydarzyło, było nie do przyjęcia. Czasem... czasem wydaje mi się, że świat oczekiwał, że zawsze będę wiedział, co robić, ale wtedy? Byłem zagubiony, tak jak każdy z nas.
Alice w końcu na niego spojrzała, jej oczy pełne były emocji, których nie potrafił odczytać.
— Ale to nie zmienia faktu, że go prawie zabiłeś — szepnęła. — Draco się zmienił, Harry. Teraz to rozumiem. Ale przez tamto wydarzenie wiele się zmieniło, nie tylko między tobą a nim, ale także między nami wszystkimi.
Harry odetchnął głęboko, próbując zebrać myśli. Wiedział, że to, co zrobił, było błędem, którego nie mógł cofnąć, ale też wiedział, że teraz walczyli o coś znacznie większego.
— Masz rację, Alice — powiedział w końcu, patrząc jej prosto w oczy. — Nie mogę cofnąć przeszłości, ale mogę zrobić wszystko, żeby teraz było inaczej. I zrobię wszystko, żeby ochronić Rona, Hermionę, Ginny, Weasley'ów, Eris, ciebie...
— Zobaczymy.
— No proszę, Potter. — Usłyszeli za sobą znajomy głos. Oboje odwrócili się w stronę Dracona, idącego w ich kierunku. Wydawał się mocno zirytowany, co Alice widziała doskonale, ale starał się to maskować kpiącym uśmieszkiem, spoglądając z wyższością na Pottera. — Znowu się kręcisz tam, gdzie cię nie chcą.
— Draco... — zaczęła Alice, chcąc przerwać awanturę, dającą się mocno wyczuć w powietrzu, ale Harry zasłonił ją plecami, stając naprzeciw Malfoy'a. — Harry, stój.
— Wróciłaś — powiedział z dobrze zamaskowaną ulgą, ledwo wyczuwalną w jego głosie. — Profesor McGonagall jest na dziedzińcu Transmutacji.
— Dobrze, w takim razie ruszajmy.
Draco chciał coś powiedzieć, ale zacisnął tylko usta, nie pozwalając sobie powiedzieć coś, czego później by żałował. Owszem, widok Pottera zbyt blisko Alice nie spodobał mu się, ale najważniejsze w tym wszystkim było to, że Alice, jego Alice wróciła cała i zdrowa. Nie dbał o Trevelyan idącą tuż za nim, przyglądał się plecom Manson, badając, czy gdzieś nie oberwała czy nie została ranna.
Ale była bezpieczna.
Przynajmniej tak wtedy uważał.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top