Mirmekofobia
Geneza mojej mirmekofobii może wydawać się śmieszna. A może sama mirmekofobia, strach przed mrówkami, może wydawać się komuś śmieszna. Ale dla mnie wiąże się z największą traumą życia.
Było to jedno z tych pozornie idealnych letnich popołudni, kiedy zapach kwitnącej lipy oszałamia, a jednostajne bzyczenie owadów usypia. Ale jednocześnie jest to najbardziej niepokojąca i przerażająca sceneria. Przynajmniej dla mnie.
Miałem wtedy jeszcze to cudowne „naście" lat, całe życie przed sobą, a świat u stóp. Niczego się nie bałem, nikt nie był w stanie wywołać u mnie strachu. Byłem jednym z tych młodych wilczków – samozwańczych panów świata.
Tamtego popołudnia miałem przeczucie, ale jako, że uważałem, że coś takiego jak „przeczucia" to domena rozhisteryzowanych kobiet, to je zignorowałem i wyszedłem pobiegać. Bez celu biegałem po okolicy zwiedzając i uparcie ignorując swędzącą skórę na karku.
Miarowe uderzenia stóp o żwirową ścieżkę wprowadziły mnie w trans; nie mam pojęcia ile kilometrów pokonałem i w jakim czasie. Ocknąłem się dopiero w nieznanym mi parku. Było cicho i spokojnie, wręcz sennie. I niepokojąco, co oczywiście zignorowałem.
Park wyglądał jak typowy park w uzdrowisku. Zadbane alejki, przystrzyżone trawniki i ławeczki w cieniu drzew. Fontanna z wodą mineralną kusiła pluskiem chłodnej wody, która idealnie gasi pragnienie po biegu. Ale ten idealny park był pusty. Poczułem zimny dreszcz na plecach, ale napiłem się i ruszyłem przed siebie, delikatnie pocierając kark.
Usłyszałem ciche westchnienie. Pod rozłożystą lipą obsypaną białym kwieciem, na piknikowym kocu w biało-czerwoną kratę leżała dziewczyna. Cicho podszedłem bliżej i zatrzymałem się w pewnej odległości, by nie przerywać jej popołudniowej drzemki. Leżała zwinięta w kłębek, ubrana w białą letnią sukienkę, stopy miała bose, a blond warkocz spływał jej po ramieniu. Była piękna jak marzenie.
Zawiał wiatr. Obsypał dziewczynę delikatnymi kwiatami lipy, co jeszcze bardziej upodobniło ją do anioła, który zmęczony wykonywaniem anielskich obowiązków, zasnął na chwilę pod drzewem. Idylliczny obrazek zburzyły jednak maszerujące mrówki.
Były ogromne, wielkości ślimaków. Maszerowały równo, jak prawdziwa armia. Niosły listki i gałązki, z których, w ekspresowym tempie, zbudowały kopiec w pobliżu koca dziewczyny, między korzeniami drzewa. Później zaczęły znosić do swojego mrowiska pożywienie – martwe insekty, a nawet całe polne myszy i małe ptaki. Wstrząsnął mną dreszcz obrzydzenia. Pocieszało mnie jednak, że te potwory trzymają się z dala od piknikowego koca blondynki.
Miałem zamiar się odwrócić i wracać do domu, ale aż podskoczyłem, kiedy śpiąca dziewczyna westchnęła przeciągle i zaczęła się wiercić. Mrówki zamarły, a ja razem z nimi. Poczułem jak moje serce zwalnia, a wraz z nim zwalnia czas. Sekundy dłużyły się niemiłosiernie, a ja zacząłem drżeć.
Jej dłoń wypadła poza obręb koca. Moje serce stanęło. Mrówki ruszyły. Z potworną precyzją zaczęły oddzielać mięso od kości. Zaczęło zbierać mi się na mdłości. Chciałem uciec. Chciałem ją obudzić i ratować. Nagle wyprostowała nogi, a owady nie przegapiły okazji. Po chwili zamiast pięknych nóg miała same kości. Przez głowę przemknęła mi idiotyczna myśl, że będzie jedną z tych dziewczyn, które nie muszą narzekać na grube nogi. Zgiąłem się wpół, moim ciałem szarpały suche torsje, a do oczu napłynęły łzy. Chciałem krzyczeć, ale gardło mi zapłonęło, poczułem na języku gęsty dym.
Szarpnąłem, by do niej podbiec, zrobić cokolwiek, a nie tylko patrzeć. Ale nie mogłem. Poczułem obezwładniający ból, upadłbym na kolana, ale jakaś nieznana mi siła utrzymała mnie w pionie. Spojrzałem na własne stopy – ze sportowych butów wystawały wielkie śruby, które przytwierdzały mnie do żwirowego podłoża. Gęsta krew zbierała się w kałuży dookoła mnie i lepkim ciepłem zalewała moje unieruchomione stopy. Poruszyłem palcami i zaśmiałem się gorzko. Zwymiotowałem żółcią i wodą. Otarłem usta dłonią i przeniosłem spojrzenie na dramat rozgrywający się pod lipą.
Mrówki przestały przestrzegać granicy piknikowego koca w biało-czerwoną kratę. Oblazły całe ciało śpiącej dziewczyny i ucztowały na niej w najlepsze. Zniknął blond warkocz, zniknęła mleczna skóra. Pozostał jedynie szkielet ubrany w białą letnią sukienkę i wianek z kwiatów lipy. Z pustych oczodołów zaczęła płynąć krew, a zęby zaczęły uderzać o siebie w kościanej parodii wdzięcznego śmiechu. Tajemnicza siła uwolniła moje ciało i twarzą upadłem w kałużę krwi. Moja własna krew zalała mi oczy i nos, wypełniła usta, spłynęła do płuc, które błagały, o chociaż jeden łyk życiodajnego tlenu. Pożegnałem się z życiem. Poczułem żal, że tak mało zdołałem osiągnąć, tak mało zobaczyć, tak mało doświadczyć.
Nie dotarłem do granicy, chociaż widziałem ją już całkiem blisko, byłem od niej o krok. Kościane palce zacisnęły się na mojej brodzie odchylając ją, a na wargach poczułem dotyk zębów. Szkielet dziewczyny zjedzonej przez mrówki zrobił mi sztuczne oddychanie. Uratowała mnie. Nie zdołałem podziękować, bo położyła mi palec na ustach. „Nie dziękuj, ale też nie żałuj" zaklekotał kościotrup i rozpadł się w pył.
Siedziałem sparaliżowany, dopóki do moich stóp nie zaczęły zbliżać się mięsożerne mrówki. Krzyknąłem, zerwałem się na równe nogi i zacząłem uciekać. Nie wiem jakim cudem zdołałem wrócić z poranionymi stopami prosto do domu, dlaczego nikt mnie nie zaczepił, dlaczego nie zadzwoniłem po pomoc...
Obudziłem się zalany potem i wrażeniem, że kąsają mnie mięsożerne mrówki. Ich wyimaginowany jad krążył w moich żyłach i palił mnie żywcem od środka. Wyłem z bólu i drapałem się do krwi.
Nie żałuję. Dzięki tej wizji zostałem rozpoznawalnym malarzem. Ale też nie mam za co dziękować, bo mirmekofobia paraliżuje mnie każdej nocy na nowo.
~*~
Rozdział wcześniej znajduje się opowiadanie "Mrówki", które zainspirowało mnie do stworzenia tego opowiadania. Bardzo chciałam napisać je od nowa, bo byłam ciekawa jak wyjdzie.
Co o tym sądzicie? Która wersja bardziej Wam się podoba?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top