Rozdział 2

22 kwietnia, czwartek.

Następnego dnia jest deszczowo. Krople uderzają o szyby i spływają po nich strużkami. Chociaż słońce świeci mocno, wydaje się, że ludzie są w wyjątkowo kiepskich nastrojach, w tym również i Louis. Siedzi na swojej zmianie w kawiarni i bębniąc palcami o ladę, wpatruje się nieobecnym wzrokiem w powiększające się kałuże. Ruch jest dziś dość spory, może z powodu chęci przeczekania gdzieś ulewy.

Niosący się z radia głos Louisa Armstronga zakłóca na moment brzdąknięcie dzwoneczka, oznajmujące przybycie nowego klienta. Louis podnosi głowę i ułamek sekundy później jest już w drodze, by odebrać płaszcz od niskiej kobiety w średnim wieku.

— Dzień dobry, Georgio — wita się z uśmiechem, odwieszając okrycie koloru kremowego na wieszak.

— Och, uwierz mi, nie jest taki dobry — wzdycha kobieta, gdy Louis gestem dłoni zaprasza ją do stolika. Potem odsuwa krzesło, na które ta opada ze zmęczeniem. — Od rana męczy mnie straszna migrena. Pomyślałam, że może najlepsza w całym Chicago herbata Louisa Tomlinsona trochę ukoi ból.

Skończywszy mówić, mruga do niego i uśmiecha się delikatnie. Louis wydobywa z siebie krótki śmiech i znika z powrotem za ladą, by sięgnąć po odpowiednią herbatę — białą o smaku mandarynkowym.

Możliwe, że traktuje Georgie Smith z nieco większą uprzejmością niż pozostałych klientów. Ma dużo szacunku do tej pogodnej i energicznej, jak na swoje lata (Georgia zabiłaby go, gdyby usłyszała od niego te określenie), kobiety.

Poznali się pewnego letniego popołudnia zeszłego roku, gdy Louis siedział trochę roztrzęsiony na ławce w parku. Niedługo przed tym odeszła (Louis nienawidzi słowa "umarła") jego babcia i naprawdę kiepsko to zniósł. Wypłakiwał sobie oczy, siedząc pośród drzew w dość opustoszałym parku, bo wiedział, że tłumienie emocji nie pozwoli mu ruszyć dalej. Louis jest strasznym wrażliwcem, okej? Ale nikt inny poza nim nie musi o tym wiedzieć. Nie chciał, by jego rodzina widziała go w takim stanie, bo to sprawiłoby tylko, że czułby się jeszcze gorzej, niemęsko, obnażony, słaby i wszystkie inne przymiotniki podkreślające jego kruchość. Dlatego też tamtego dnia przechodził przez żałobę samotnie, aż nie przysiadła się do niego pewna starsza kobieta. Nie powiedziała nic, tylko ujęła delikatnie jego dłoń, obserwując kaczki urządzające sobie kąpiel w jeziorku. Louis zdziwił się na ten gest — w końcu obca kobieta trzymała go za rękę, podczas gdy był w rozsypce, zapłakany jak ośmioletni chłopiec. Wtedy przemówiła:

— Nie denerwuj się. Nie wstydź się, że masz uczucia.

Louis zawahał się — przeszło mu przez myśl, by jak najszybciej dać stamtąd nogę — ale w końcu zdecydował się odpowiedzieć.

— Z wielką chęcią bym się ich pozbył.

— Zmienisz zdanie, gdy szczerze się zakochasz, kochanie — powiedziała spokojnie i wreszcie na niego spojrzała, a w jej oczach zobaczył prawdziwe, ludzkie zainteresowanie i otwartość. I jakkolwiek przereklamowanie i niewiarygodnie nie brzmiałyby jej słowa, Louis wziął je sobie do serca. Tak po prostu.

— Trzymam za słowo.

Potem jakoś tak wyszło, że spotykali się częściej, w tym samym miejscu. Rozmawiali. Louis nie mówił zbyt wiele, ponieważ wolał słuchać opowieści Georgii. Kiedy zaczęła się I wojna światowa, miała zaledwie pięć lat. Louis nie dowierzał, jak wiele przeszła ta kobieta. Podziwiał ją — była inteligentna, silna, szczera i nigdy nie oceniała Louisa. Jeszcze nie spotkał kogoś, kto nie patrzyłby na niego w sposób, jakby wiedział o nim dosłownie wszystko. Georgia twierdzi, że ktoś taki stanie kiedyś na jego drodze, ale Louis za każdym razem zbywa to krótkim "akurat", bo, cóż, nie jest aż takim optymistą. Jeśli w ogóle jest?

— Proszę, twoja herbata i ciastko na koszt firmy. — Louis kładzie na stole przed Georgią filiżankę i talerzyk z kusząco wyglądającym czekoladowym przysmakiem.

— Dziękuję, słońce, ale chcesz mnie utuczyć — odpowiada kobieta, kąciki jej oczu marszczą się, gdy chichocze cicho. — Usiądziesz?

Louis oczywiście nie odmawia, bo ich rozmowy są dla niego pewnego rodzaju terapią i odskocznią. Czasami żartuje sobie, że powinien dawać Georgii jakieś wynagrodzenie za jej psychoanalizy. Louis jest trochę bezradny jeśli chodzi o własne emocje, bywa zbyt samokrytyczny, wysokie ambicje czasami przekraczają jego możliwości, z czym radzi sobie naprawdę kiepsko. Georgia uczy go stawiania czoła porażkom, ale Louis i tak stara się unikać ich jak ognia, ponieważ nie wierzy, że "każda kolejna porażka czyni cię silniejszym i zbliża do sukcesu", jak to zwykła mawiać jego starsza (więc również dojrzalsza, ale Louis i tak zawsze stawia na swoim) przyjaciółka. Uważa to za próbę podbudowania ego przegranych. A on nie jest przegranym.

Dzwoneczek ponownie daje o sobie znać. Tym razem pomieszczenie wypełnia "Unchained Melody" Righteous Brothers i Louis krzywi się nieco, że musi wstać, by zająć się kolejnym przybyłym, kiedy wolałby siedzieć z przymkniętymi powiekami i wsłuchiwać się w jeden ze swoich ulubionych utworów. Cóż, są rzeczy ważne i ważniejsze.

Kiedy się podnosi, dosłownie zamiera. Ostatnią osobą, jakiej spodziewałby się w tym miejscu, jest Harry Jakiśtam. Ma na sobie kwiecistą koszulę i dzwony, a jego bose i mokre od deszczu stopy brudzą świeżo umytą przez Louisa podłogę. Szatyn ma ochotę wrzeszczeć.

Zamiast tego cofa się w kierunku lady i opiera się o nią trochę nonszalancko, gdy brunet wyłapuje jego spojrzenie.

— Dzień dobry, Louis — mówi Harry, gdy podchodzi bliżej, a Louis nie może powstrzymać myśli, że jego imię w ustach Harry'ego brzmi nadzwyczaj słodko i tak miękko, że jest blisko poproszenia go, by wypowiedział je jeszcze raz. Nie robi tego.

— Ty, tutaj? Nie powinieneś być na jakiejś łące w towarzystwie swoich przyjaciół z gitarami? — odpowiada Louis kpiąco, ale Harry'ego wcale to nie rusza. Wzrusza ramionami i również opiera się o ladę, przejeżdżając uważnym wzrokiem po twarzy szatyna. Louis prostuje się, nieznacznie napinając mięśnie.

— Czasami lubię napić się dobrej kawy, wiesz? I pobyć sam — mówi niskim głosem, który wywołuje u Louisa dreszcze. Woli to zignorować.

— Pobyć sam? —powtarza Louis po nim, marszcząc brwi. — Tu jest pełno ludzi.

— Wśród ludzi również można czuć się samotnym. Właściwie, chyba zdarza się to częściej, niż ci się wydaje.

Patrzy na Harry'ego w ciszy kilka długich sekund, trawiąc jego słowa, aż w końcu postanawia nie dodawać nic od siebie, więc po prostu pyta, jaką kawę ma podać. Mimo ogólnej niechęci do tego faceta, Louis wciąż musi pozostać w miarę możliwości grzeczny, ponieważ teraz jest w pracy, a Harry jest jego klientem. Czysta formalność i profesjonalizm.

— A jaka jest twoja ulubiona? — odpowiada pytaniem na pytanie Harry, co powoduje u Louisa kolejne zmarszczenie brwi. Czy on zna coś takiego, jak prosta odpowiedź?

Morocchino z podwójnym syropem czekoladowym, tak myślę.

— Więc poproszę Morocchino z podwójnym syropem czekoladowym. — Harry uśmiecha się figlarnie, a Louis naprawdę stara się nie przewrócić oczami. Prawie mu się udaje. Bierze się za przygotowanie kawy, podrygując w rytm muzyki. Georgia zdążyła już wyjść, tak samo jak kilka innych osób. Odwraca się, by spojrzeć na Harry'ego, który zajmuje miejsce przy stoliku w rogu kawiarni. Im szybciej poda mu tę cholerną kawę, tym szybciej się go pozbędzie. Roztacza wokół siebie dziwną aurę, która wprowadza Louisa w... zakłopotanie? Sam nie wie, ale zdecydowanie nie podoba mu się ten stan ducha.

Bez słowa kładzie filiżankę na stoliku, tylko na chwilę zawieszając spojrzenie na grubym notesie, w którym Harry zapisuje coś starannym, pochyłym pismem. Teraz Louis wie, że ta śmieszna "ulotka", którą brunet wcisnął mu dzień wcześniej, nie została napisana przez niego. Jego charakter pisma sprawia, że Louisowi robi się miło i to jest tak idiotyczne, że chłopak prawie parska śmiechem. Kiedy odwraca się, by odejść, Harry chwyta go za nadgarstek. Louis natychmiast się wyrywa.

— Co?

Styles przywdziewa swój nienaganny uśmiech, którym bez trudu mógłby promować pokój na świecie. Całkiem możliwe, że takie ma zamiary.

— Nie powiedziałeś wczoraj, czy przyjdziesz na jutrzejsze spotkanie — mówi bardzo powoli, wlepiając zielone tęczówki w te niebieskie, należące do Louisa. — Więc? Będziesz?

— Myślę, że moją wczorajszą postawą wyraziłem się jasno. Ale skoro tak bardzo chcesz odpowiedzi, to nie, nie przyjdę. — Wzdycha. — Jestem z kimś umówiony.

W tym momencie jest wdzięczny samemu sobie, że zgodził się iść na te pieprzone tańce z Lydią.

— To żaden problem — odpowiada natychmiast Harry, a brwi Louisa wystrzeliwują wysoko do góry. — Możesz przyprowadzić tę osobę.

— O co ci chodzi? — Szatyn mruży podejrzliwie oczy. — Dlaczego tak nalegasz, żebym tam był?

Kolejne wzruszenie ramionami. Louis ma dość.

— Nie odpuszczam zbyt łatwo, a tobie może się u nas spodobać.

— Och? Nie sądzę — warczy w odpowiedzi Louis, biorąc ze stołu pieniądze, jakie zostawił dla niego Harry. Cofa się w kierunku lady. Harry idzie za nim.

— Dlaczego?

— Wiesz, Harry, jesteśmy tak jakby z dwóch różnych światów — tłumaczy szatyn z protekcjonalnym uśmiechem. Harry przygląda mu się z trudnymi do opisania emocjami na twarzy. — Chcesz mnie przekabacić? Jestem studentem prawa, wiesz? Nasze poglądy różnią się diametralnie. I ja nie mam zamiaru zmieniać ich dla ciebie. Dla kogokolwiek.

— Tak, wiem. — Harry kiwa głową, uśmiechając się delikatnie. — Ale dyskusja jest o tyle ciekawsza, gdy spotykają się kompletnie odmienne przekonania, nie uważasz?

Louis patrzy na niego bez wyrazu przez kilka chwil, łudząc się, że brak odpowiedzi zniechęci tego upartego gorzej od osła chłopaka, jednak nic bardziej mylnego. Wciąż tam stoi, przechylając głowę delikatnie w lewo i patrząc na Louisa oczami jakiegoś cholernego szczeniaka. W kawiarni jest teraz tylko ich dwójka. Towarzyszy im głos Elvisa Presleya i Louis przez chwilę zastanawia się, jaką muzykę lubi Harry. Odrzuca tę myśl. Guzik go to obchodzi.

— Świetnie znam wasze hippisowskie przekonania. Tłumaczycie swoje nieudacznictwo chęcią niesienia pokoju, a tak naprawdę większość swojego czasu poświęcacie ćpaniu, alkoholizowaniu się i Bóg wie, czemu jeszcze. Jak możesz odnaleźć się, gdy buntujesz się przeciwko wszystkiemu, co liczy się w dzisiejszym świecie? — mówi Louis szybko, czując falę zdenerwowania przepływającą przez jego ciało. Harry zagryza wargę podczas jego wywodu, a kiedy chce odpowiedzieć, Louis mu nie pozwala. — Wybacz, ale muszę już zamykać.

~*~

23 kwietnia, piątek.

— Kochanie, myślałam, że nigdy nie dożyje tej chwili! — Johannah przykłada złączone dłonie do piersi, patrząc na Louisa świecącymi oczami.

— Też nie sądziłam, że kiedykolwiek zobaczę mojego braciszka wychodzącego z domu w innym celu, niż na nudne, prawnicze wykłady — komentuje Lottie ze złośliwym uśmiechem.

— Ale się odstawiłeś! — dorzuca Daisy, jedna z bliźniaczek.

— Och, na miłość boską — warczy Louis pod nosem, wychodząc z pokoju, by uciec od tych natrętnych kobiet. Wszystkie oczywiście podążają za nim.

— Jak ma imię ta młoda dama? — pyta jego matka, patrząc na niego z podekscytowanym uśmiechem. Robi mu się słabo.

— Skąd wiesz, że wychodzę z dziewczyną? Może idę do Nialla?

Lottie prycha, krzyżując ręce na piersiach.

— Tak ubrany? — Wskazuje na jego elegancki ubiór i Louis zaczyna się zastanawiać, czy faktycznie nie przesadził z wyborem ciuchów. Raczej nie bywa na tych wszystkich imprezach, organizowanych przez ludzi z jego uniwersytetu, więc nie wie, co na siebie włożyć ani jak się zachowywać. Prawdopodobnie jest najgorszym i najnudniejszym dziewiętnastolatkiem stąpającym po tej planecie, ale cóż. To mu odpowiada, a wszystkie docinki Lottie, Nialla czy Grace nie mają większego znaczenia. Pogadają i przestaną, a Louis będzie żył w sposób, do jakiego jest przyzwyczajony.

— Biorę samochód — burczy tylko, zgarniając z komody kluczyki i opuszcza dom trochę poddenerwowany. Nie trzaska drzwiami, bo nie jest Lottie. Wsiada do błękitnego Chevroleta i wkłada kluczyki do stacyjki. Ojciec rzadko pozwala mu prowadzić, bo dba o auto bardziej niż o cokolwiek innego, ale Louisowi to nie przeszkadza — i tak najczęściej przemieszcza się na rowerze lub pieszo. Jednak gdy już siedzi za kierownicą, serce bije mu w piersi i czuje przypływ adrenaliny. Za każdym razem boi się, że uszkodzi w jakiś sposób samochód i Daniel dostanie szału, dlatego jeździ bardzo ostrożnie. Tylko czasami lubi mocniej przytrzymać stopę na pedale gazu, ale nikt nie musi o tym wiedzieć. Ma sporo swoich małych sekretów, z którymi nie dzieli się nawet z Georgią. Każdy musi mieć coś swojego, wyłącznie dla siebie.

Słońce schowało się już za horyzontem, wieje przyjemny wiatr, a powietrze wydaje się jakieś świeższe. Louis puka do drzwi Lydii punkt ósma. Dziewczyna otwiera niemal od razu, co powoduje, że chłopak zastanawia się, czy nie stała przy nich jakiś czas, wyglądając przez dziurkę od klucza i oczekując jego przybycia. Tak czy inaczej...

— Um, cześć. Gotowa? — pyta niezręcznie, przejeżdżając dłonią po włosach.

— Jeszcze jak — odpowiada wesoło Lydia, zamykając za sobą drzwi. Louis dziękuje Bogu, że dziewczyna najwyraźniej nie ma tak wścibskiej matki, jak jego i nie będzie musiał się jej przedstawiać czy coś. Im mniej zażyłości, tym lepiej. — Świetnie wyglądasz, Louis.

— Dziękuję. Ty również. — Uśmiecha się delikatnie, otwierając jej drzwi od samochodu.

— Och, nie wiedziałam, że taki z ciebie dżentelmen! — Blondynka chichocze głośniej niż to konieczne, gdy zajmuje miejsce po stronie pasażera, a Louis mruczy tylko pod nosem "tak, ja też" i obchodzi auto. Pyta, gdzie dokładnie mają jechać, a kiedy słyszy bardzo sprecyzowaną odpowiedź, odpala silnik. Naprawdę chciałby nie być nastawiony tak pesymistycznie — w końcu wychodzi w piątkowe wieczory... prawie nigdy? — ale Lydia naprawdę nie jest osobą, którą Louis w normalnych okolicznościach mógłby uznać za godnego rozmówcę. Tak, jest oczytana, miła i ładna, ale jej zachowanie jest zbyt... typowe? Nie jest pewny. Nie nadają na tych samych falach, jakby to powiedziała Lottie. Ale to tylko jeden wieczór, więc Louis chociaż postara się bawić dobrze. Kto wie, może mu się spodoba?

~*~

Trochę mu się podoba. Nie tak w pełni, ale zawsze coś. Może to przez obecność Grace, która w pierwszym momencie jest całkowicie zszokowana jego przybyciem.

— Czyżby padło mi na wzrok? — Wita go właśnie takimi słowami, a Louis tylko przewraca czule oczami i przyciąga ją do delikatnego uścisku, ku niezadowoleniu Lydii. Chłopak uznaje to za kolejną cechę, jaka nie podoba mu się u tej dziewczyny. Nie lubi zazdrości i zaborczości, zwłaszcza, jeśli nie jest dla blondynki nikim więcej, niż znajomym.

Grace chce zostawić ich samych, ale Louis absolutnie się na to nie zgadza, zatrzymując ją. Jego przyjaciółka krzywi się, szepcząc mu na ucho, że nie chce być jego przyzwoitką, ale w końcu zostaje, gdy widzi wymowne spojrzenie szatyna. Louis jest pewny, że Grace wypomni mu tę sytuację, kiedy będzie potrzebowała jakichś notatek na swoje wykłady. Wszyscy wiedzą, że notatki Louisa Tomlinsona są nie do przebicia.

Lydia porywa go na parkiet, kiedy zaczynają grać jakąś skoczną piosenkę i Louis wychwytuje, że jest to "Let's Twist Again", czyli rodzaj muzyki, którego raczej nie zwykł słuchać. Ale musi przyznać, że wprowadza go w całkiem pozytywny nastrój.

— Dalej, Louis! — wykrzykuje wesoło dziewczyna, podrygując biodrami w rytm muzyki. Spogląda na ludzi wokół nich, którzy wykonują dokładnie te same ruchy, więc chwilę później daje porwać się muzyce. To nie jest tak, że Louis nie ma pojęcia o muzyce, brakuje mu poczucia rytmu czy coś w tym stylu — po prostu z reguły słucha spokojnych kawałków i naprawdę nie pamięta, kiedy ostatnio tańczył. Ale jest przyjemnie, musi przyznać.

Come on, twist again, like we did last summer!

Kiedy wraca do stolika, jest trochę zdyszany, ale uśmiech nie schodzi z jego twarzy, co nie uchodzi uwadze Grace, która pokazuje mu kciuki uniesione w górę. Wygląda na to, że Louis nie musi nawet udawać, że dobrze się bawi. Wieczór mija mu na jeszcze wielu tańcach z wieloma kobietami (głównie jednak tańczy z Lydią, bo w końcu to z nią tu przyszedł), teksty skocznych piosenek zaczynają już mu się mieszać i naprawdę nie czuje nóg. Dlatego około dwudziestej trzeciej prowadzi do samochodu swoją towarzyszkę, która jest już trochę nietrzeźwa. Louis nie lubi alkoholu i pijanych ludzi, ale tym razem przymyka oko.

— Dobrze się bawiłem — mówi, kiedy podjeżdża pod dom Lydii, zerkając na nią. — Cóż, więc... Spokojnej nocy, Lydia.

Uśmiecha się do niej w sposób, jakby chciał powiedzieć "było fajnie, ale możesz już iść, dobrze?", ale blondynka nie rusza się z miejsca, tylko wpatruje się w niego, jak w obrazek, pijanym wzrokiem. Powinien pomóc jej dotrzeć do drzwi?

Wtedy dziewczyna gwałtownie zmniejsza odległość dzielącą ich i całuje go natarczywie, przy okazji kładąc dłoń na jego kroku. Louis jest trochę oszołomiony, ale otrząsa się, gdy szczupłe palce blondynki odpinają rozporek spodni.

— C-co ty robisz? — Odpycha od siebie dziewczynę na tyle delikatnie, na ile jest w stanie.

— Jak to? — Dziewczyna nie daje za wygraną i podejmuje kolejną próbę dorwania się do jego majtek, jednak tym razem Louis od razu ją zatrzymuje. — Nie chcesz?

— Idź już, Lydia. Proszę — wzdycha, wbijając wzrok w przednią szybę. Wieczór był tak miły, czy naprawdę musiała zepsuć nastrój? Cóż, mógł to przewidzieć.

Kiedy wraca do domu, w radiu ponownie puszczają "Unchained Melody" i przypomina sobie o Harrym. To żałosne i frustrujące, że jego ulubiona piosenka zaczęła kojarzyć mu się z kimś takim jak on. Ale poświęca chwilę, by zastanowić się, co właśnie robi — pewnie skacze wokół ogniska ze swoją bandą podczas ich śmiesznego "Pokojowego Piątku". Co to w ogóle za nazwa? Że niby uważają się za zbawicieli świata?Też coś. I Louis ani trochę(!) nie uważa, że swoim uśmiechem Harry faktycznie mógłby pojednać najgorszych wrogów.

~*~

24 kwietnia, sobota.

— Żałuj, że cię nie było, Tommo. To miejsce i ci ludzie to jak zupełnie inny wymiar! — wykrzykuje podekscytowany Niall, wgryzając się w kanapkę, którą wcześniej przygotował mu Louis. Teraz zajmuje się czyszczeniem młynka do kawy i nawet nie trudzi się, by udawać zainteresowanie opowieścią jego przyjaciela. No, może jest troszkę ciekawy, ale tylko dlatego, by potwierdzić swoje przypuszczenia, że nie stracił kompletnie nic godnego uwagi.

— Wszyscy tam są tacy wyluzowani i zabawni! Harry powiedział, że mogę przychodzić, kiedy tylko będę chciał — kontynuuje żywo blondyn z pełnymi ustami, a okruszki wydobywające się z jego ust lądują na ciemnobrązowym blacie.

— Tyle razy ci powtarzałem o mówieniu z pełnymi ustami. To obrzydliwe — burczy Louis, przejeżdżając szmatką po powierzchni lady.

— Louis. — Niall przewraca oczami. — Czy ty mnie w ogóle słuchasz?

— Oczywiście, przyjacielu — odpowiada szatyn z przesłodzonym uśmiechem na ustach.

Do kawiarni wchodzi jeden z jego nauczycieli, więc Tomlinson wita się głośnym "dzień dobry, profesorze", a potem powraca spojrzeniem do Nialla, którego twarz wyraża irytację, znudzenie i zamyślenie. Jak zwykle jest burzą emocji.

— Załóżmy się — mówi nagle, a Louis marszczy brwi, przerywając czyszczenie młynka.

— Słucham?

— Zawrzyjmy umowę. Pójdziesz ze mną na kolejne sześć spotkań, pozostając obiektywny. Jak ci się nie spodoba, zrobię co będziesz chciał — tłumaczy Irlandczyk, uśmiechając się dumnie, jakby właśnie wymyślił wynalazek, który wpłynie na życie ludzkości.

— A jak mi się spodoba? Hipotetycznie.

Niall wzrusza ramionami.

— Wtedy będę mógł z satysfakcją powiedzieć "a nie mówiłem". Hipotetycznie.

Spojrzenie Louisa zawęża się, gdy patrzy na Nialla jak na odrobinę niezrównoważonego. Ogólnie uważa pomysł za dziwny i bezsensowny, tak jakby zgraja hippisów była w stanie odmienić jego życie. Cóż, Horan ma dość komiczne spojrzenie na świat. Ale z drugiej strony, Louisem targa zwykła ludzka ciekawość i chęć udowodnienia Niallowi i Harry'emu (niech go szlag), że od początku nie mylił się, uznając to środowisko za niepasujące do niego i kompletną stratę czasu. A ponieważ lubi mieć rację...

— Zgoda, Horan — mówi wreszcie i wyciąga dłoń, którą Niall ściska. Potem przyciąga za nią blondyna bliżej siebie i spogląda mu chytrze w oczy. — To będzie czysta przyjemność powiedzieć ci, że to ty jesteś tym, którzy mylił się co do tych ludzi. Od początku do końca.

Przyjaciel szczerzy się głupio.

— Oczywiście, Tommo.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top