Wiedza prowadząca do światła

"Każdy, kto czyta, staje się dziwakiem. Czytanie daje wiedzę, a ponieważ wokół dominuje raczej ignorancja, wiedza oznacza dziwactwo"

~ José Carlos Somoza, "Klucz do otchłani"

Lekcje panny Stacy wnosiły całą paletę barw do ponurej rzeczywistości szkolnego życia. Uczniowie, którym zależało na rozwijaniu swoich umiejętności, bardzo cenili sobie jej zaangażowanie. Wiele lekcji wychodziło poza ławki, ale jeszcze żadna nie wyszła poza szkołę, a dzisiaj, nawet to uległo zmianie. Śnieg leniwie zaczynał pokrywać wyspę, co nie było najlepszym czasem na wychodzenie z cieplutkich pomieszczeń, tym bardziej, że nowym ulubionym zajęciem Billy'ego Andrewsa było przyprawianie koleżanek o przeziębienie. Mimo to lekcja geografii w zamkniętym pomieszczeniu wydawała jej się zbyt ograniczająca, dlatego nauczycielka chciała pokazać dzieciom, jak świat działa w praktyce, zamiast kazać im oglądać wszystko na kartach książek. Postanowiła, że zorganizuje dwie dorożki i dowiezie dzieci na plażę, a tam pokaże im kilka najważniejszych rzeczy. Udało jej się zorganizowanie wycieczki, ale marzenie o dorożkach pozostało marzeniem i dzieci trafią na miejsce na wozie, które zwykle służył do przewożenia siana, bo nikt nie chciał się zgodzić, by zawieźć całą klasę dzieci, za darmo, taki kawał, ryzykując uszkodzeniem. Młodzież charakteryzuje wandalizm i nikt nie chce, by problemy dorastania zostały rozwiązane na jego dorożce.

Uradowanych wieścią o wycieczce było wielu, choć nie wszystkim chciało się wychylać nos z ciepłego budynku. Rodzice takich osób powiedziały "nie" i tego dnia, bez żadnych konsekwencji, ciepłolubne dzieciaki zostały w domach, unikając przygody, na którą tak cieszyła się Ania Shirley-Cuthbert. Szare chmury pokryły całe niebo, a białe słońce, które zaledwie raz na jakiś czas raczyło zabłysnąć, zdawało się nie grzać w ogóle. Biały szron pokrywał trawę, ale topniał niemalże od razu, pod wpływem nacisku stóp uczniów, którzy z werwą zeskoczyli z powozu. Billy'ego Andrewsa i Josie Pye zabrakło w grupie wycieczkowej, więc mimo przenikliwego przymrozku, dzień zapowiadał się na wspaniały, niemalże idealny, jakby nic nie mogło pójść źle. Ania mogła zachowywać się jak ona, rozmarzyć się na szczycie klifu, rozłożyć ręce, by poczuć się jak ptak, a nikt jej nie komentował. Klasa bez tych dwóch osób wydawała jej się znacznie przyjemniejsza, a przynajmniej bardziej znośna.

Dziewczynka pobiegła prosto na szczyt klifu, w swoje ulubione miejsce, i z uśmiechem wpatrywała się w dal. Niestety widok horyzontu przypomniał jej o Europie, która znajdowała się hen hen po drugiej stronie świata. Nagle uderzyły ją myśli o Francji, o Cole'u, któremu jako pierwszemu pokazała to miejsce. Było dostępne dla wszystkich, a równocześnie tak intymne dla niej, jakby to jedno miejsce na klifie, było tylko dla jej oczu i oczu osób, którym pozwalała spojrzeć stąd na świat. Ogarnął ją smutek, gdy przypomniała sobie moment, gdy ujrzała rozwaloną chatkę w lesie, złość Cole'a, który zranił Billy'ego, a potem razem z nią znalazł się właśnie tutaj. Mówiła mu wtedy, że wszystko będzie dobrze, że coś wymyślą, że ich świat się nie zawalił, choć ściany drewnianego domku runęły, zabierając ze sobą masę pomysłów przelanych na papier i wyrzeźbionych w glinie. Ten klif był końcem świata, a daleko za horyzontem, musiały kryć się nowe początki, wśród których był również początek nowej historii Cole'a. Dlatego tak mocno uderzył ją fakt, że ktoś wtargnął w jej zamkniętą przestrzeń i wyrwał jej myśli z toku wspomnień, jakby chwytał ptaka w locie, by włożyć go do klatki.

— Panna Stacy mówi, że już mamy schodzić na plażę — odezwał się Gilbert.

Do Ani chwilę dochodził sens słów, wypowiedzianych przez kolegę, gdy jej umysł wychodził ze sfery snów i koszmarów, budząc się do rzeczywistości. Nauczycielka wysłała Blythe'a po koleżankę, zauważając, że Ania odbiegła nieco za daleko, a panna Stacy nie mogła porzucić reszty grupy. Rudowłosa jedynie skinęła głową w podziękowaniu za informację, ale nie raczyła zaszczycić go spojrzeniem i zwinnie go omijając, poszła w stronę pozostałych. Gilbert chwilę popatrzył na horyzont i uśmiechnął się do siebie. Ania zawsze potrafiła odnaleźć "to najcudowniejsze", dosłownie we wszystkim. Jeżeli chodzi o całą plażę, ten klif, w tym miejscu był właśnie taki; cudowny i niezaprzeczalnie perfekcyjny. Patrzył na niego zaledwie przez sekundę i udało mu się to docenić, a przynajmniej zrozumiał, dlaczego Ania tutaj przybiegła. Nie mógł stać tam dłużej, nie po to wołał stamtąd kogoś innego, by teraz samemu zagubić się w myślach. Ruszył śladami rudowłosej, kierując się do reszty grupy, wiedząc na dnie serca, że odcięty od reszty świata klif, nie będzie jedynym pięknem, które dane mu będzie podziwiać.

Lekcja geografii mijała szybko, szczególnie gdy dwoje najlepszych uczniów nie kazało pannie Stacy zbyt długo czekać na odpowiedzi na zadawane przez nią pytania. Ania i Gilbert jak zwykle prześcigali się i popisywali wiedzą, dziewczynka tą nabytą z książek, a chłopak w czasie podróży. Planowanego czasu zostało im jeszcze na zabawę, choć mróz i cieniutka warstwa śniegu uniemożliwiały budowanie zamków z piasku i kąpanie się w morzu. Jednak to nie przeszkadzało Ani w przeżyciu najpiękniejszego dnia w historii szkoły. Podeszła niezwykle blisko brzegu, czując na skórze maleńkie drobinki wody, które chlapały jej twarz i dłonie. Były jak najdrobniejsze krople deszczu, a ich magią było nieopadanie z chmur a uderzanie wprost na nią, jakby cała grawitacja zniknęła, gdy tylko dziewczynka zamknęła oczy.

Dzień był wietrzny, szczególnie na plaży. Wiatr wiał, roztrzepując Ani włosy, które wypadły ze starannie zaplecionych warkoczów, wciąż nieco krótkich przez jej zeszłoroczny wybryk z farbą. Woda była cudownie granatowa, idealnie oddając stan wściekłej pogody dnia późnej jesieni, kontrastując z szarym niebem pokrytym ścianą chmur. Niekończące się fale zalewały brzegi i porwałyby niejednego śmiałka, który odważyłby się przekroczyć ich linię, zalewając go jednym uderzeniem. Były tak fenomenalnie wysokie, jakby każda następna, starała się sięgnąć nieba, a białe bałwany pędziły, ściągając się ze sobą, jak najlepszych ras konie wyścigowe. Diana podeszła do przyjaciółki i śmiejąc się z jej rozwalonych warkoczy, pociągnęła za jedną ze wstążek, przez co pół konstrukcji runęło, a rude pasma pokryły jej twarz. Ania, śmiejąc się, zgarnęła je za ucho.

— Wyglądają znacznie lepiej, gdy są rozpuszczone — stwierdziła Diana.

— Wyglądałyby znacznie lepiej, gdyby nie były takie rude — odpowiedziała jej przyjaciółka.

— Moim zdaniem w zimę mają kasztanowy odcień, a rude się robią dopiero na lato.

— Doceniam kłamstwo, jednak straciłam nadzieję na to, że one kiedykolwiek przestaną być takie okropne — powiedziała smutno.

Mimo wszystko Ania sama rozpuściła drugiego warkocza, a włosy zaczęły wariować na jej głowie. Tańczyły targane wiatrem niczym płomień ogniska, ograniczając dziewczynce pole widzenia i za żadne skarby, nie chciały pozostać schowane za uchem. Były elementem, który w całym tym miejscu odznaczał się żywym kolorem i urokliwe komponował z ciemnym granatem oceanu. Po chwili do dziewczyn dołączyła też Ruby, szeroko się uśmiechając, bo świeże powietrze im wszystkim znacznie poprawiło humor. Chłopcy zaczęli rzucać się piaskiem, ale bardzo szybko znudził im się ten pomysł i po chwili zdecydowali, że ich nowym celem staną się dziewczynki. Piasek we włosach nie był marzeniem żadnej z nich, a mimo, tego żadnej nie ominie mycie głowy. Gilbert próbował coś na to zaradzić, ale fala piachu skutecznie go powstrzymała, więc dziewczynki same zaczęły się bronić. Plaża pokryła się falami piasku, rzucanego przez dzieciaki, przenosząc ocean na suchy ląd, ale tylko na chwilę, nim zbyt dużo drobinek znalazło się w ich oczach.

Później grupie pozostało siedzenie i wpatrywanie się w kojący widok wody, co robili wszyscy, porozrzucani na całej szerokości brzegu, nie chcąc, by niektóre wypowiedzi dotarły do niepowołanych uszu. W takiej rozmowie uczestniczyła właśnie Ania, słuchając paplaniny między Ruby a Dianą o ich idealnych weselach, które najchętniej urządziłyby na statkach z kapitanami, jako prowadzącymi ceremonię. Ania nie włączyła się w rozmowę, wciąż jeszcze się zastanawiała, czy w ogóle chce wziąć ślub. Czy kiedykolwiek ktokolwiek poprosi ja o rękę, a jeżeli tak, to czy ona się na to zgodzi? Co, jeżeli zamążpójście pozbawi ją chociażby krzty niezależności? Tego oczekiwano od żon, a Ania nie miał a zamiaru czuć się ograniczona przez kogokolwiek i nie wyjdzie za żadnego, nie mając pewności, że w tym związku obie strony będą równe.

— Gilbert wygląda tak przystojnie, gdy samotnie wpatruje się w ocean — stwierdziła Ruby, patrząc na chłopaka, który jako jedyny zdecydował się zamoczyć stopy w lodowatej wodzie.

— A kiedy on według ciebie nie wygląda przystojnie? — zapytała się jej Diana.

— Nigdy. Gilbert Blythe zawsze wygląda przystojnie — odpowiedziała dziewczynka z powagą w głosie. — Z resztą, samotne wpatrywanie się w horyzont jest bardzo romantyczne, prawda Aniu?

— Nie w tym rzecz, by patrzeć w wodę. Romantycznie jest, gdy, patrząc się w horyzont, wspominasz, wyobrażasz sobie przyszłość albo inną rzeczywistość. Gdy jesteś po drugiej stronie świata, a twoja prawdziwa i jedyna miłość jest oddalona od ciebie o setki kilometrów, a ty, patrząc w morską dal, wyobrażasz sobie, że ona robi właśnie to samo.

— Ależ to bez sensu — wzburzyła się Gillis. — Przecież ja jestem tutaj. Gilbert z pewnością coś wspomina.

Diana zaczęła cicho śmiać się z przyjaciółki, ślepo wpatrzonej w przystojnego chłopaka. Zaraz po niej dołączyły się Ania i Ruby, śmiejąc się z żartu blondynki, jakoby, że Gilbert nie może myśleć o miłości, bo Gillis siedzi kilkanaście metrów za nim. Wiedziały niestety, że Blythe o Ruby wie tylko tyle, jak dziewczynka się nazywa, poza tym kiedyś pomagał gasić pożar jej domu i to by było wszystko, co ich łączyło. Nawet mimo tego dziewczynka od pięciu lat silnie się w nim dużyła. Nigdy nie przestając marzyć, że chłopak kiedyś jej się oświadczy, ale powoli zaczynała rozumieć, że może to się wcale nie stanie i słowa, wypowiadane zupełnie szczerze, o jej wiecznej miłości do niego, powoli zaczynały zamieniać się w żarty. Chichot dziewcząt zwrócił na siebie uwagę obgadywanego. Gilbert odwrócił się, spoglądając z daleka na roześmiane twarze Ani, Diany i Ruby, siedzące pod klifem. Uśmiechnął się, szczególnie na widok jednej z nich i wpatrzony, jak w obrazek pomachał w ich stronę.

Ania zaczęła unosić dłoń, lecz nim zdążyła pomachać, szybko wróciła rękami do piasku, by się odepchnąć i jak najszybszej wstać. Na nieszczęście Blythe'a, gdy się ruszył, poślizgnął się na gładkiej powierzchni, pozbawiając równowagi, przez co chłopak przewrócił się i uderzył głową o brzeg morza, przepełnionego kamieniami, a było ich tyle, co piegów na twarzy Ani. Jego głowa znikała pod falami, co chwilę zabierając i oddając mu dostęp do powietrza. Dziewczynki pojawiły się przy nim od razu, ale tylko Ania nie bała się pomoczyć spódnicy i wyjęła głowę kolegi ponad lodowatą wodę.

— Biegnijcie po pannę Stacy, szybko! — krzyknęła do swoich najlepszych przyjaciółek.

— No dalej Ruby! — Diana pogoniła otępiałą ze strachu dziewczynkę.

Po czym zaczęły przedzierać się pędem przez piasek, jak najbliżej brzegu, gdzie był najtwardszy, by stopy nie zatapiały im się tak głęboko, ale były na tyle oddalone od wody, że żadna z nich nie powtórzy wypadku kolegi. Ania musiała zachować zimną krew, więc zebrała w sobie wszystkie siły i chwytając Gilberta pod pachy, jakoś wykaraskała go z wody, która mroziła jej krew w żyłach. Mimo ciągłego nawoływania, jej przyjaciel nie odpowiadał, więc odchyliła jego głowę i przyłożyła ucho do jego ust, nasłuchując oddechu i bacznie obserwują jego klatkę piersiową, ale nic się nie działo. Choć Blythe nie był już w morzu, wciąż się topił, wodą zalegającą w jego płucach. By przeżył, została jej już tylko jedna możliwość, przeprowadzenie masażu serca, o którym czytała dawno, nawet nie pamiętała kiedy ani przy jakiej okazji. Musiała spróbować, wiedziała, że gdy zawiedzie, jej przyjaciel umrze.

— Nie w ten sposób wyobrażałam sobie swój pierwszy pocałunek — powiedziała sama do siebie.

Wzięła głęboki wdech, a potem przekazała powietrze przyjacielowi, by tlen przeszedł przez jego ciało i wrócił chłopakowi przytomność. Po dwóch wdechach przyłożyła swoje chude dłonie i całą siłą jej wąskich ramion zaczęła naciskać, by serce Gilberta zabrało się do roboty. Poczuła chyba największą ulgę w życiu, gdy Gilbert wreszcie otworzył oczy, ulgę porównywalną z tą, gdy Cuthbertowie zdecydowali się przyjąć ją na stałe. Chłopak uniósł się lekko nad ziemię i wycharczał wodę zalegającą mu w przełyku, a na koniec wziął głęboki oddech, ponownie czując tą przyjemność, jaką sprawia człowiekowi oddychanie. Cała akcja nie trwała długo, ale i tak była niezwykle emocjonująca i satysfakcjonująca w skutkach. Choć Ania nigdy szczególnie nie przyjaźniła się z Gilbertem, przytuliła go z radości, nie przypominając sobie, by zrobiła to kiedykolwiek wcześniej. Mimo braku siły i nie do końca rozumiejąc, co się dzieje, Blyhte objął dziewczynę jedną ręką, drugą opierając się o piasek.

— Ocaliłaś mi życie — odezwał się, gdy tylko znów miał okazję popatrzeć jej w oczy.

— To nieważne... — chciała zaoponować, ale chłopak wszedł jej w słowo.

— A właśnie, że ważne Aniu — powiedział, nie przestając patrzeć jej w oczy. — Jesteś najbardziej niesamowitą osobą, jaką znam. Piękną, inteligentną i odważną — mówił cicho, gdy jego myśli wygrywały walkę o utrzymanie umysłu w przytomności, a mówił, nie wiedząc, co mówi i nie zdając sobie sprawy z powagi własnych słów. — Nigdy nie będę cię godny — powiedział, nim jego stan powrócił do uprzedniego, pozwalając mu jedynie na ciemność przed oczami.

Znów był nieprzytomny, ale tym razem oddychał, co pozwalało Ani na brak paniki o jego życie. Przynajmniej na chwilę, bo gdy zabrała dłoń od jego głowy, ujrzała na niej plamy krwi, które najpewniej zostały po ranie, bo podczas upadku Gilbert musiał trafić na ostre kamienie. Nawet gdy nauczycielka już przebiegła i wzięła na siebie wagę sytuacji, Ania była całkowicie roztrzęsiona, choć przyjechał już powóz mający odwieźć wszystkich do szkoły. Gilbert wciąż był nieprzytomny, nawet w powozie, gdzie leżał na deskach, mając w myślach swój ostatni widok, nim po raz drugi uciekł w niechciany sen. Były to dwie niezwykle błękitne tęczówki, wdzierające się do jego pamięci spoza rozwianych rudych włosów, patrząc na niego ze strachem i odbijające ten cudowny kolor oceanu. Właścicielka tych oczu jechała tym samym powozem, z szybko bijącym sercem, które jakby wyciągnęło całą krew z jej twarzy, przyprawiając ją o blady odcień schowanego za chmurami słońca. To, co usłyszała, nie dawało jej spokoju. Co on w ogóle miał na myśli, mówiąc te przerażające słowa? Na pewno tylko majaczył. Przynajmniej tak Ania sobie wmawiała, bo, jeżeli tak nie było, mogła stracić o wiele więcej, niż przez to zyskać.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top