Pożary nie powstają z ognia winy

"Kiedy zobaczyłam pożar lasu, uświadomiłam sobie, jaki fascynujące jest ogień. Piękny. Ludzie lubią patrzeć na ogień, prawda? Potrafi niszczyć i zabijać, ale ludzie go kochają. Czyżby pragnęli własnego unicestwienia?"

~ Michael Grant "Faza szósta: Światło"

Nad ogniskiem rozbrzmiewały ostatnie piosenki, bo zmęczone głosy nie miały już siły. Posiadłość państwa Barrych pustoszała, przez co z każdą odchodzącą osobą dorzucano do ognia coraz mniej drewna. Wreszcie przestano, gdy nad ogniskiem został już tylko ciasny krąg przyjaciół. Wreszcie i oni zaczęli odchodzić, poza Dianą, która pozostała z rodzicami, by zgasić ledwo tlące się iskierki. Cole poszedł do domu Blythe'a, gdzie zastał znużonych zmęczeniem Sebastiana i Mary z ich córeczką śniącą słodkie sny, opatulona rodzicielskimi ramionami. Gilbert z nim nie wracał, miał inne zadanie, nim będzie mógł wrócić do domu. Najpierw musiał przypilnować bezpieczeństwa Ani, by drobnej dziewczynce nie stała się krzywda, nim trafi ona na Zielone Wzgórze. Nie przeszkadzało mu to. Każda sekunda w jej towarzystwie była na wagę złota, więc szedł z nią za rękę, w pełni szczęśliwy, że mógł za nią złapać, kiedy tylko chciał. Pani Cuthbert w domu czuwała do końca, upewniając się, czy dziewczynka wróci o wyznaczonej godzinie i wróciła, nie spóźniając się nawet minutę.

Dopiero wtedy w swoją stronę zaczął zbierać się młody Blythe, nie obawiając się żadnego zła, które mogło czaić się na niego na każdym kroku. Czy musiało być bezpośrednie? Czy ktoś musiał czaić się na chłopca z zamiarem pobicia, by go skrzywdzić? Wtedy przynajmniej winowajca byłby znany, a tak, zło, z którym Gilbertowi dane było nieszczęśliwie się zetknąć, ukrywało swoją twarz pod maską niewiedzy. Co w tym wszystkim najgorsze, nawet nie zetknął się z nim tej okropnej nocy. Pędził do domu, by położyć się spać, zmęczony piknikiem i całą zabawą. Trafił tam i zasnął w niewiedzy, przekonany, że zło, które miało się zdarzyć, minęło. W końcu, Ania była cała i zdrowa, jej wrogowie zdążyli się z nią pogodzić i wszystko było dobrze, więc co gorszego mogłoby się stać? A jednak się stało, gdy kolejny wybuch nienawiści zaczął tlić się w sercu kolejnego mieszkańca w Avonlea, który swój płomień postanowił przenieść do rzeczywistości.

Jakby żaru na pikniku było mu zbyt mało, ktoś złapał za płomienie i stworzył nowe ognisko, większe, straszniejsze i niekontrolowane, które swoją ognistą złość wyładowywało na murach szkoły. Drewniany budynek posłał kłąb czarnego dymu w nocne niebo, a duszący zapach jego płonących ścian obudził najbliżej mieszkających ludzi, którzy bez namysłu zabili w dzwony, by ratować jedyne miejsce, gdzie ich pociechy mogły zdobywać wiedzę. Fakt, że były wakacje miał swoje plusy i minusy, bo uczniowie nie stracą nawet jednej lekcji, nawet jakby budynek doszczętnie spłonął i trzeba to było budować od nowa, ale suche powietrze i całe to ciepło sprawiały, że ogień nie wypalał się, jedynie karmił letnią pogodą. Dzwony biły, niosąc swój alarm po całym miasteczku, by ludzie zjawili się z wozami pełnymi wiader, które trzeba będzie nosić raz w jedną stronę raz w drugą, po sam czubek napełnione wodą.

Ania sama zerwała się z łóżka na bicie dzwonów, to był już jej drugi pożar i dokładnie wiedziała, co ma robić. Cuthbertowie szybko załatwili wszystkie swoje sprawy i z sercami trzepotającymi ze strachu, jak jaskółcze skrzydła, jechali do źródła dźwięku. Ogień był znacznie większy niż ten, z którym miała do czynienia u państwa Gillis, większy niż jakikolwiek, z którym miała do czynienia w całym swoim życiu. W swojej wyobraźni widziała szkołę jako zamek, do którego próbowali włamać się rycerze innego króla, w tym celu paląc jego drewniane bramy. Tak właśnie musiała płonąć Troja, gdy Grecy przekroczyli jej granice i pozwalali, by ogień ich zemsty za porwanie Heleny, doszczętnie strawił całe królestwo, aż nie zostały po nim popioły i żal. Panował chaos, wszystko pochłonięte było w czerni nocy i czerni dymu, przez co gorące powietrze gryzło gardła wszystkich zebranych. Wiadra z wodą odbywały swoje nieskończone podróże, przekazywane z rąk do rąk, od źródła wody do pewnych i silnych dłoni Gilberta, który wspiął się na płonący dach, by chlapać ogień wydostający się z okna.

Dwóch mężczyzn weszło do środka, by upewnić się, czy budynek jest pusty i czy wszystkie okna i drzwi były szczelnie pozamykane, by ograniczyć dostęp tlenu, czego nauczyli się od Ani, po ostatnim, wielkim pożarze. Mimo tego Maryla i Diana nawet na sekundę nie spuszczały wzroku z rudowłosej, bojąc się o to, jakie myśli musiały szaleć w jej głowie. Widok szalejącego ognia zamroził Anię, wpatrzona w silny żywioł nie umiała się ruszyć. To wszystko wydawało jej się tak tragiczne, tak przerażająco straszne, że aż piękne. Nie umiała powstrzymać się od podziwiania tego ogromu siły, zabierającego dech w piersi przez swoje paradoksalne urok i brzydotę. Coś w ludziach takiego było, że lubowali się w podziwianiu brzydoty i zła, gdy obietnice szatana tak słodko ich kusiły.

— Aniu odsuń się, proszę, od tych okropnych płomieni! — krzyknęła na nią Maryla.

— Czemu ogień z góry określany jest jako okropny i niebezpieczny, skoro on tylko pragnie żyć? — odpowiedziała jej dziewczynka. — Nie jego winą jest, że płonie w niewłaściwym miejscu. On chce być tylko wolny. Myślę, że i on jest moją bratnią duszą — dokończyła, myśląc o tym, że z ogniem łączy ją nie tylko kolor, a i temperament, przez co wyciągnęła do niego dłoń, chcąc przywitać przyjaciela.

Pani Cuthbert podeszła do niej szybko, łapiąc za wyciągniętą rękę i chowając ją przed płomieniami, choć te były zbyt daleko, by Ania faktycznie była w stanie je dotknąć. Podeszły obie do Diany, która oglądała z większej odległości, jak zwykle białe ściany szkoły, zmieniały teraz barwę na czystą czerń i czerwień, od palących ją ogni. Widok szybujących płatków drewna, spalanych w powietrzu, czerwonych iskier i drobinek pyłu unoszących się na tle rozgwieżdżonego nieba, wydawał się Shirley-Cuthbert idealnie romantyczny. Myślała już tylko o historii tragicznego romansu, który mógł zostać strawiony przez niemalże równie wysokie płomienie, co te, które właśnie trawiły budynek. A może lepiej! Dwóch kochanków mogła poznać się przy gaszeniu pożaru. Prosty, zaczytany intelektualista, który podawał wiadra wody niezwykle odważnej pani strażak. Ach, to byłaby cudownie niebezpieczna miłość!

— Od kiedy nie igrasz z ogniem? — zapytał Billy, który był na miejscu zdarzenia od samego początku i nie miał już siły, by pompować wodę, dlatego swoje zadanie przekazał Jerry'emu, a sam usiadł z tyłu. — Myślałem, że cięgnie cię do niego, jak ćmy — zażartował, sapiąc ze zmęczenia.

— Nie sądzę, by jakakolwiek ćma, świadoma tego, jakie niebezpieczeństwo wiąże się z piekielnym żywiołem, wciąż lgnęłaby do niego — odpowiedziała mu Ania, splatając ręce na piersi.

— Nie chciałem cię urazić — powiedział, spoglądając smutno, a Shirley nieco ustąpiła w swojej złości. — Nie jesteśmy już przecież wrogami.

— Tak — zgodziła się dziewczynka — nie jesteśmy. Przepraszam, że się uniosłam.

Chłopak wyciągnął do niej rękę, mokrą od wody z wiader i lekko pobrudzoną przez pył, który osiadał się na wszystkim wokół. Ania uścisnęła ją bez zastanowienia, zgadzając się na rozejm, który od tej pory miał panować między nimi i na który, tak naprawdę, rudowłosa zgodziła się już po rozprawie, gdy to ona pierwsza wyciągnęła dłoń w jego stronę. Chwilę później rozległy się krzyki, że ogień gaśnie, niebezpieczeństwo nieco zmalało, a mieszkańcy mogli odetchnąć z ulgą, że żywioł nie poniesie się dalej. Księżyc znikał, bo latem coraz krócej dane mu było zostawać na niebie. Gdy było pewne, że po ogniu nie została nawet iskierka, słońce zaczęło wychylać się zza horyzontu, a pastor wysunął się na przód, by rozpocząć swoje kazanie i podziękować Bogu z jego pomoc w czasie ciężkiej pracy. Nie wszyscy słuchali, ale większość grzecznie stała, udając, że chłonie słowa wiary. Niektórzy, młodzi i znudzeni, oddalili się, chcąc wymknąć się do domów. Gilbert żałował, że nie był jak oni, że był grzeczny i o złotym sercu, bo wtedy z pewnością nie przydarzyłoby mu się to nieszczęście, które niósł ze sobą szary sweter. Nim jednak to się stało, mógł ustawić się w rzędzie i objąć ramionami dziewczynkę, która była dla niego całym światem. Ania zmarznięta stała, wsłuchując się w mistyczne słowa. Choć była pochłonięta słowami modlitwy, nawet duchem wciąż tkwiła na świecie i złapała za ciepłe dłonie Gilberta, wciąż pamiętające lekki dotyk ognia.

— Wyglądasz cudownie na tle płomieni. Powinnaś się upewnić, czy nie jesteś prawdziwą królową ognia — wyszeptał jej do ucha, nie chcąc zakłócić kazania.

— Otoczony tą sadzą wyglądasz jak kominiarz. Powinieneś się poważnie zastanowić, czy kariera medyka jest tą właściwą — odpowiedziała mu, żartując, na co chłopak cicho parsknął śmiechem.

— Nie za dobrze się bawisz, Blythe? Gaszenie pożarów to twoje nowe hobby? — powiedział, przyglądający się wszystkiemu, Billy.

— O co ci chodzi? — zapytał Gilbert.

— O nic.

Nawet ta krótka wymiana zdań nie przerwała modlitwy. Zrobili to niedoszli uciekinierzy, którzy wrócili z przedmiotem, który w ich oczach mógł stanowić niepodważalny dowód sprawcy. Podbiegli do pastora, bo ten stał na środku, między wszystkimi zebranymi, i podali mu szary sweter, mówiąc coś szybko i niewyraźnie o tym, że znaleźli go niedaleko, na tyle blisko, by móc oświadczyć, że podpalacz zgubił go, uciekając. Gilbert od razu rozpoznał ten sweter, tak samo, jak Sebastian, który krył się gdzieś z tyłu, daleko od zasięgu ciekawskich oczu. W nocy zostawił Mary i Annę, by wraz z Cole'em i Blythe'em wyruszyć na bicie dzwonów. Przy pożarze oczywiście pomagał, ale gdy wszystko ucichło, ostatnie czego chciał, to stać się tematem rozmów. Pastor uniósł prawdopodobny dowód w górę, pytając się, czyją jest własnością, ale pan Pye nawet nie dał szansy prawdziwemu właścicielowi na odezwanie się, samemu wskazując na Basha.

— Jego! — powiedział z wyciągniętym palcem. — Jestem pewien, że to należy do niego. Widziałem go w tym, choć nie wiem, jak Gilbert może pozwalać temu czarnuchowi na noszenie ubrań Johna.

— Niech pan uważa na to, co pan mówi do mojego przyjaciela! — powiedział Blythe, chcąc ruszyć się w stronę mężczyzny, ale Ania przytrzymała go w miejscu. Nie mogła pozwolić, by stała się jakaś zbędna nieprzyjemność.

— Czy to pańskie? — zapytał pastor, wyciągając przedmiot w stronę Bahsa.

— Nie wiem, nie jestem pewny, sir — odpowiedział mu pytany. Po czym podszedł, niezgrabnie wślizgując się na środek, czując na sobie oceniający wzrok tych wszystkich ludzi. Tak wiele osób darzyło go nienawiścią, a nawet go nie znali, nie wiedzieli, że jest dobry, nie mieli pojęcia, co przeżył, jak ciężko pracował, żeby prowadzić życie, które jest mu teraz dane. A jednak oceniali go swoim czujnym wzrokiem i patrzyli, jak brał miękki materiał w swoje kolorowe dłonie. Niestety, to był dawny sweter pana Blythe'a, co znaczyło, że był dowód na winę Sebastiana, a on przecież był niewinny. — Tak to moje — zgodził się, trzęsącym się głosem, co w uszach niektórych wydawało się całkiem niezrozumiałe, w połączeniu z jego zagranicznym akcentem. — Ale nie wiem, skąd się tu wzięło!

— Wzięło się, bo sam to zgubiłeś podpalaczu! — krzyknął ktoś z tłumu, a za tym wykrzyczano falę głosów aprobaty.

Kazano mu odejść, uciekać tam, skąd przybył, a Gilbert mocniej zaciskał pięści na każde z takich słów. Co mógł teraz zrobić? Zaatakować całe miasto? Podnieść rękę na swoich sąsiadów, którzy nie wiedzą, że Bash w życiu nie zrobiłby takiego okropieństwa? Nie on wyszedł przed szereg, zamiast niego pojawił się tam Cole, oznajmiając, że był wtedy w domu i nie widział, by Sebastian stamtąd wychodził i niemożliwe było, by to on był podpalaczem, skoro ogień zapłonął niedługo po tym, gdy chłopak wrócił z ogniska i nawet nie zdążyłby zasnąć, nim Bash zakradłby się pod mury szkoły. Pani Makenzie odnalazła wzrokiem syna, kręcąc głową z dezaprobatą, przez to, że ten pojawia się w mieście i przynosi jej wstyd, chroniąc kogoś tak innego. Nie chciała zaciągnąć go do domu i zmusić do pracy, może gdyby nie wypowiedział tych słów, właśnie tak by postąpiła, ale teraz? Już nie miała syna. Zabrała córeczkę, która wierciła się w jej ramionach i zniknęła w tłumie, na co Cole w niemocy opuścił głowę.

Mimo wszystko Sebastian miał jednak alibi, to nie mógł być on, nie można było go aresztować, o ile nie założą z góry, że Cole był jego wspólnikiem, ale przecież widziano, jak po ognisku chłopak wracał od razu do domu. W głowie Billy'ego zawitała inna myśl, odnalazł innego sprawcę, który miał wiele wspólnego z szarym swetrem i wiadome było, że po ognisku nie poszedł grzecznie spać, a odprowadzić Shirley. Po drodze do jej domu stała szkoła, którą chłopak mógł podpalić i zniknąć niezauważenie, nim padną przeciwko niemu jakiekolwiek podejrzenia. Uciekłby od kary, od jakichkolwiek konsekwencji swojego czynu. Nie! Na to Billy Andrews nie może pozwolić. Dumnie wysunął się na przód, mając w myślach uśmiechy Ani i Gilberta, które wysyłali sobie po całej tej sprawie. Coś musiał na to poradzić, dlatego stanął na środku i odezwał się:

— To Gilbert Blythe jest podpalaczem!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top