Potwory odmętów pamięci

"A potem sam się znajdzie powód,

By zwątpić, czy to się opłaca,

Znajdziemy powód, by odchodzić

I sto powodów, żeby wracać"

~ Artur Andrus "Popisuchy"

Czarna noc panowała za oknami sierocińca, księżyc zaginął, zgubiony na drodze między światem, a promieniami słońca, które tak dumnie kopiował, wyrażając swój szacunek dla płonącej gwiazdy. Po gwiazdach też nie było śladu. To był a k s j o m a t , gdy nie było gwiazdy, nie było księżyca, a gdy nie było księżyca, nie było i gwiazd. Ania niemalże czułą jego smutek, wynikający z rozstania z tą jedyną, znaczącą dla niego wszystko gwiazdą. Pozostawała od niego tak daleko, a jednak Ania byłą pewna, że księżyc kochał Słońce całym sobą, ale nie modli się spotkać. Tragiczne romanse Szekspira nijak się miały do tragizmu miłości tych dwojga kochanków, którzy gonili siebie po nieboskłonie, pragnąc spotkanie, które nigdy nie miało szans nastąpić. Słońce pojawiało się tylko w dzień, podczas, gdy księżyc ukazywał swoją tarczę tylko w ciemne noce. Nów musiał być dla niego najgorszy, bo wtedy najdrobniejszy promień nie mógł sięgnąć błogiego lica luny. 

Dwunastoletnia Ania wymknęła się po ciuchu z pokoju, lekko stąpała na, wyobrażając sobie, że jest baletnicą i zgrabnie przemyka wśród obszarpanych ścian, będąc lżejsza od powietrza. Wdrapała się po schodach na strych, zwykle nikogo tam nie było o tej godzinie, a dziewczynka w tych zupełnych ciemnościach nie potrafiła zasnąć, gdy serce miała w pełni skruchy, żałując losu podniebnych kochanków. Patrzyła na nocne niebo przez brudne okno. W tamte zakamarki nikomu nie chciało się zakradać, a co dopiero sprzątać, więc Ania mogła czuć się bezpiecznie z myślą, że nikt jej tam nie przyłapie. Ponad wszystko, była na tyle drobna i chuda, że bez problemu czmychnęłaby pomiędzy wąskimi przejściami ze strychu do pokoju, nim ktokolwiek z dorosłych zauważyły, że się tam chowała, bo żaden z nich nie miał szans, by się tam wcisnąć. Największą zmorą były jej włosy, które mimo ciemności zdradzały swój nieprzeciętny odcień, od razu skazując dziewczynkę na rozpoznanie.

Całkowita cisza panująca w tamtym miejscu, zdradzała, że dorośli i tak już spali, więc strach siedział jedynie w jej głowie. Nawet jeżeli by ją złapali, to cóż z tego? Starsze dziewczyna i tak dość często się nad nią znęcają, pakując w kłopoty, przez co Shirley nieraz była karana za nieswoje przewinienia. Chwila ciszy w samotności, dla uczczenia tragicznego romansu słońca i księżyca, była warta poniesienia kary, bo co, gdyby obie kule zaszły, znikając bezpowrotnie z Ziemi, gdy wpadną w bezdenną próżnię rozpaczy? Muszą wiedzieć, że ktoś żałował ich losu, Ania cierpiała z nimi, nie dając im rozpaczać w samotności. 

Kilka łez spłynęło jej po twarzy, ale nie było to spowodowane smutnym losem kochanków. Płakała przez swój los, przez nienawiść do całego, otaczającego ją świata. Nienawidziła obszarpanych ścian sierocińca, nienawidziła dorosłych, którzy w jej oczach byli bezwzględni i bezduszni, nienawidziła innych dziewczynek, które znęcały się nad nią za to, że w ogóle tam była. A najbardziej nienawidziła siebie, za to, że była ruda i brzydka, bo przez to nikt nie chciał ją pokochać. Bała się, że zbyt głośno płacze, dlatego starała się stłumić szloch kryjąc swoją małą główkę w falach koszuli nocnej. Materiał szybko zmókł, ale wciąż świetnie sprawdzał się w roli tłumika, przynajmniej na tyle długo, aż Ani udało się uspokoić. Ręce wciąż jej się trzęsły, a policzki przemoknięte były od łez, ale one chyba się skoczyły, bo dziewczynka nagle się uspokoiła. Uderzyła ją fala zmęczenia, a jej ciężkie powieki same się zamykały, bo płacz odebrał jej ten nadmiar energii, który czuła z żalu. 

Nie wierzyła w to, że ktoś kiedykolwiek mógłby ją pokochać. Brzydką, rudą sierotę? To absolutnie, niezaprzeczalnie wykluczone. Kto mógłby być na tyle szalony, żeby choć spojrzeć na nią z miłością swoich dobrych oczu? Niemożliwym było, żeby Ania Shirley była obiektem westchnień któregokolwiek chłopca. Zresztą zawsze słyszała od każdego tylko to, jaka jest brzydka i nie powinna zawracać im głowy swoimi historiami, które swoją drogą były okropne, ale przecież... Nie ma nic piękniejszego niż historie, które pozwalają człowiekowi uciec od tej okropnie szarej codzienności. Choć może w ich oczach, może codzienność nie była taka okropna? Dla chłopców nie ważne było to, co mówiły dziewczynki, liczyły się ich długie złote lub czarne włosy, liczyły się piękne sukienki i głośne chichoty, którymi zwracały na siebie ich uwagę. Nie było więc możliwości, takiego cudu, który sprawiłby, że ktoś mógłby ją pokochać.

Gilbert Blythe musiał być naprawdę szalony. 

Zrobił coś niemożliwego i dostrzegł piękno, które kryła w sobie Ania. Jednak nie, zwyczajnie docenił to, którego inni nie widzieli, choć było widoczne na pierwszy rzut oka. Jej rude włosy? Były oczarowujące w swojej arcy-piękności .Wielkie oczy kryjące w sobie magię nieba, całe spektrum gwiazd rozsiane na jej policzkach. Ludzie omijali wzrokiem jej tak oczywiste piękno. Może to i dobrze? Teraz Blythe miał je całe dla siebie. A Ania miała wszystko o czym marzyła. Miała to jedno uczucie, miłości, nieopłacone niczym, była bezwarunkowo kochana, a przy tym i darzona szacunkiem przez Gilberta, Dianę, Marylę, Mateusza, a może i jeszcze kilkoro osób. Shirley-Cuthbert nigdy nawet nie odważyłaby się prosić Boga o spełnienie tak nierealnego marzenia, którym była miłość wielu ważnych jej sercu osób. Wspomnienie sierocińca zniknęło, pociągając za sobą Anię na pole, w którym kręciła, pomagając Mateuszowi w różnych, sezonowych pracach.

Czas nieubłaganie pędził, ciągnąc za sobą młodość i zdrowie, jak spłoszone konie, ciągnące wóz. Uciekał, nie patrząc za siebie, siejąc strach i otępienie przed tym, kiedy to los postawi cię na jego drodze, sprawiając, że dla ciebie zegar nie więcej nie wybije następnej minuty. Tak i Mateusz nie miał już szans by odmłodnieć, choć starał się udawać, że wciąż jest silny, a żadna kolejna para rąk do pracy nie jest mu potrzebna. Ale była, i jego przybrana córka, świetnie zdawała sobie z tego sprawę, więc nie było możliwości, która zmusiłaby ją, by chociaż raz dziennie, nie pomagać mu przy zbiorach. Chodziła za nim jak cień, powtarzając każdy jego ruch, by idealnie wykonać ciężką pracę, na którą pan Cuthbert nie miał już siły. Robota była męcząca i choć dziewczynkom nie wypadało zajmować się takimi rzeczami, Ania nie przejmowała się tym i brudziła buty w błocie, zamiast siedzieć w kuchni i rozmyślać nad nowymi wypiekami, których przyrządzenie ubrudziłoby jej zaledwie fartuch.

Ania nie była taka, jak typowe dziewczynki. Nie fascynowało ją siedzenie w domu i przeżywanie nudnej, prostej codzienności, będąc zamkniętą wśród czterech ścian. Praca w polu była ciężka i męcząca, ale nie było w niej nic, czego dziewczynka nie dałaby rady zrobić. Zawsze twierdziła, że dziewczynki są w stanie robić to samo, co robią chłopcy, a nawet więcej! Dlatego Shirley nie uciekała przed ciężarem chłopięcych obowiązków. Koniec końców, wypełnienie takiego obowiązku finalnie było znaczniej bardziej satysfakcjonujące niż radość po upieczeniu kolejnych ciasteczek. Ciasta będzie piekła w zimę, a doda do nich dżem, na który owoce sama musiała nazbierać, co sprawi, że ciasto będzie smakować jeszcze lepiej. 

Mateusz spojrzał na swoje ręce, brudne od ziemi, stare, pomarszczone i popękane dłonie pracującego człowieka. Jedna z nich, chyba lewa, nie pamiętał, zaczęła boleć go nieco mocnej. Musiał ją nadwyrężyć, więc od tamtej chwili, postanowił pracę przerzucić na siłę prawej ręki. Oddychał nieco głośniej, zmęczył się i czuł ten potworny ucisk w płucach i w sercu, który zabierał jego dech, dociskając do ziemi skwarnym upałem. Błogosławieństwem był widok zachodzącego słońca, wraz z jego odejściem zniknie też ciepło, a mieszkańcy Avonlea wreszcie będą mieli okazję odetchnąć w chłodnym cieniu. Czas był, by kończyć pracę, ale Mateusza zatrzymał oszałamiający widok słońca chylącego się ku zachodowi. Ania patrząc na mężczyznę, pomyślała, że to z zachwytu chwycił się za serce, na jej nieszczęście, tak niezwykle daleko była od prawdy.

W końcu Mateusz upadł na kolana, gdy jego prawa ręka starała się wyrwać serce z klatki, które palącym bólem, wypełniało ją w całkowicie. Jego lewa ręka całkowicie otępiała, gdy męka niezdrowia uniemożliwiła mu kiwnięcie palcem. Słabość poczuł też w nogach, właśnie dlatego zorientował się, że klęczy, a resztki zbiorów rozsypane są wokół niego, zamiast wciąż spoczywać w jego dłoni. Kręciło mu się w głowie i nie było rzeczy, która nie pędziłaby przed jego oczami, co chwilę rozmazując się i wracając do ostrości, choć lepiej by było, gdyby cały świat pozostał zamazany, bo wtedy i żołądek nie skręcałby mu się od tego podłego uczucia. Wreszcie poczuł, że i pion nie jest dogodną pozycją i musi się natychmiast położyć, bo inaczej świat zawiruje go w pędzeniu i mężczyzna nie wiedział, czy kiedykolwiek jeszcze dałby radę otworzyć oczy. Czuł, jak mu niezwykle słabo i jak ta słabość go ogarnia, więc ruszył ku ziemi, by runąć na nią, jak kurtyna na scenę przy końcowym akcie. 

Nie zetknął się z nią jednak, bo upadł na spódnicę. Ania klęczała na ziemi tuż przy nim, pozwalając, by głowa jej ojca znalazła się w jej ramionach. W oczach miała łzy, a to zabolało serce nawet bardziej, choć nie sądził, że to w ogóle było możliwe. Oderwał dłoń od piekącej klatki, by móc zetrzeć pojedynczą łzę, która powoli spływała po piegowatej twarzy dziewczynki. Jego dziewczynki. Ah, jak ślicznie Ania wyrosła, stając się tak cudowną, inteligentną kobietą. Szła na uniwersytet, spełniała marzenia, o których inni Cuthbertowie nawet nie myśleli. Była cudowną pomyłką, która wprowadziła do jego życia tyle barw i szczęścia, że chciałby się mylić i mylić już zawsze, pozostawiając rację innym, by już do końca trwać w radości. Na widok coraz gęstszych łez, zdał sobie sprawę, że jego "zawsze" właśnie dopełniało swojego istnienia i nie mógł nic poradzić na to, że był szczęśliwy.

Atak serca chłonął resztki jego sił, kradł ostatnie oddechy i pozwalał na zliczenie wszystkich ostatnich uderzeń serca. Miał siły mówić, więc powiedział jeszcze córce, że kocha i ją i Marylę, ale słowa nie liczyły się w tamtym momencie nawet trochę. Ania kazała mu nie pleć bzdur, w kółko mówiła, że wszystko będzie dobrze. Miałą rację, było dobrze, było idealnie, spokój nadchodził, a dzień gasł, pozwalając chłodnemu wietrzykowi rozwiać rude pasma z twarzy Ani, odsłaniając wszystkie jej piegi. Jego ręka z jej twarzy wreszcie opadła, a oczy same się zamknęły, pozwalając starszemu człowiekowi odpocząć po ciężkim dniu pracy i po ciężkim życiu. Teraz nareszcie mógł odpocząć, bo w końcu zapadała noc, a sierp księżyca pojawił się nad widnokręgiem, dając słońcu sposobność na podziwianie go chociaż przez chwilę, choć blask gwiazdy przyćmiewał go, czyniąc niemalże niewidocznym na tle wciąż jasnego nieba.

Nagle Ania zerwała się z krzykiem, a do jej pokoju wpadła zatroskana Maryla, zastanawiając się, cóż takiego zobaczyła jej podopieczna, co wywołało u niej tak okropny atak paniki. Zaraz za nią pojawił się ktoś inni, kogo oczy dziewczynki wyczekiwały i przez chwilę były przekonane, że więcej nie ujrzą jego pomarszczonej twarzy. Mateusz również zjawił się w jej pokoju, cały i zdrowy bez śladu słabych oczu, w które było dane patrzeć Shirley zaledwie minutę wcześniej. Najgorsze koszmary sierocińca były niczym, w porównaniu do dramatu szalejącego w jej sercu, gdy przeżyła śniącą tragedię odejścia jej opiekuna. Taty. Zerwała się z łóżka i podeszła do niego, bez zbędnych słów rzucając mu się na szyję. Pan Cuthbert i tak nigdy nie przepadał za słowami. Nie można jej było się dopytać, o to, co się stało i dlaczego jej łzy tak gorzko spływały po jej szczupłej twarzy. Większej tragedii od tego koszmaru chyba nie była w stanie sobie wyobrazić, taka imaginacja, jak śmierć bliskiej osoby, to zdecydowanie zbyt niewyobrażalne cierpienie.

Wreszcie się uspokoiła, gdy materiał koszuli Mateusza przrmoknięty był od jej łez. Gdy spokój rozjaśnił myśli Ani na tyle, by z powrotem mogła mówić, zaczęła opowiadać tragedię, która przydarzyło jej się w snach, zaczynając już od okropnego opisu sierocińca, który wydawał jej się snem sprzed miliona lat, choć i on przyśni jej się tej samej nocy, dopóki nie przewróciła się na drugi bok, układając pod głową poduszkę. Wir senny przerzucił ją z okropnego wspomnienia na przerażającą tragedię przyszłości i choć z tylu głowy dziewczynka zdawała sobie sprawę z tego, że śni, nie umiała wykonać żadnego ruchu, który mógłby to przerwać, aż wreszcie zapomniała się, pozwalając porwać wydarzeniom. To jak cenny stał się dla niej uścisk przybranej ojca przekraczało możliwe wyobrażenia. Trzymała w ramionach zmartwychwstańca, który w rzeczywistości nigdy nie umarł, mimo że sen był tak prawdziwy, jakby każdy dotyk i każda wylana łza były materialnym oddaniem realności. Słowa "to był tylko sen" były jedynym co musiała usłyszeć, by jej serce odżyło z martwej skruchy. Mateusz był cały i zdrowy, Maryla tak samo, a wspomnienie z sierocińca wciąż pozostawało tylko wspomnieniem. Ach te sny, nawet w wakacje spędzają sen z powiek wszystkim mieszkańcom Zielonego Wzgórza.

Tęskniliście? 

Imaginację uważam za odwieszoną! 

Rozdziałów możecie się spodziewać co trzy dni.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top