Obrona przyjaźni opłacona wiarą
"Cóż to za nieopisana ulga, mieć poczucie bezpieczeństwa przy innej osobie, nie musieć ważyć myśli, ani mierzyć słów, lecz wylewać je wszystkie z siebie wiedząc, że wierna dłoń przyjmie je i zachowa... "
~ Mary Ann Evans, znana jako George Eliot
— Aniu Shirley-Cuthbert, co to ma znaczyć, że nie wybierasz się z nami do kościoła? — zapytała Maryla, słysząc takowe oświadczenie z ust swojej przybranej córki.
Ani nigdy nie zależało na wierze. Była ateistką, czego może nie mówiła głośno, bo nie było czym się chwalić. Czego by sobie nie wyobrażała, nie umiała wierzyć w jednego Boga, kryjącego się gdzieś tam w przestworzach który chociaż jednego kroku nie postawiłby na ziemi, by pokazać się przed ludźmi. Gdyby to ona była Bogiem, wciąż przechadzałaby się wśród ludzi, pozwalając im się oglądać, podziwiać, i modlić w jej oczy, a nie zmuszać do rozmowy, gdy nie mieliby pewności, czy tak ona istnieje na prawdę. Gdyby była Bogiem, mogłaby nosić najpiękniejsze suknie z niebiańskiego materiału, wyszywane przez same anioły. Jeżeli Bóg istniał, był wyjątkowo okrutny, pozwalając, by świat tonął w nienawiści, która otaczała ludzkość z każdej strony. Na coś takiego miałoby pozwolić bóstwo? Na głód, śmierć i cierpienie? Nie było możliwości, by Bóg był prawdziwy, nawet jeżeli Ania zmuszała się do codziennej rozmowy z nim, było to bardziej z przyzwyczajenia niż z jakichkolwiek pobudek wiary. Natomiast przyjaźń była prawdziwa, tak samo, jak bratnia dusza, która powróciła, żeby ją odwiedzić.
Dokładnie to aż dwie bratnie dusze Ani postanowiły zrobić sobie wakacyjną przerwę od Paryskich salonów i wrócić do Charlottetown, gdzie Ania chciała wybrać się zamiast do kościoła. Na miejscu mieli być późnym popołudniem, feralnej niedzieli, a to znaczyło, że Shirley musiała wybierać pomiędzy cotygodniową mszą a spotkaniem z przyjaciółmi, których tak długo nie mogła zobaczyć. Bez zastanowienia chciała jechać tam już z samego rana, gdy tylko dwa dni wcześniej dwa list od Cole'a, że właśnie tego dnia pojawia się z powrotem w Kanadzie i spędzą tam całe wakacje, mimo że pozostawienie Bènedicta na całe dwa miesiące, łamało mu serce. Ania nawet nie zabrała się za pisane odpowiedzi, bo wiedziała, że wszystko, co będzie chciała mu odpowiedzieć, będzie mogła zrobić patrząc mu prosto w twarz, a chciała to zrobić jak najszybciej. Tylko że Maryla i jej zabobony stały jej na drodze.
— Pójdziesz z nami do kościoła, a przyjaciela odwiedzisz wieczorem albo jutro — zadecydowała pani Cuthbert, na co dziewczyna spojrzała na nią oczami przepełnionymi smutkiem — I nie patrz tak na mnie, to co powiedziałam jest ostateczne i nie zmienisz mojego zdania.
— Ale Marylo... — próbowała zaproponować dziewczynka, ale ze zdaniem jej przybranej matki nic nie mogło wygrać.
— Żadnych ale, a teraz przygotuj się do wyjścia.
Oświadczyła kobieta, wychodząc z pokoju Ani i zamykając za sobą drzwi. Shirley nie miała nic przeciwko świętom, chodzeniu do kościoła i pielęgnowaniu katolickich tradycji. Problem leżał w tym, że nie widziała w tym nic poza magią. Żadnej wiary i miłości, jedynie misterium otoczone tragicznymi losami Jezusa. Jego historia intrygowała ją, przyprawiała o łzy lub radość ze szczęśliwych zakończeń niektórych powieści. Jednak historia wciąż pozostawała tylko historią. Niezależnie od argumentu, dla Ani ta walka była przegrana, musiała iść do kościoła, tak samo, jak reszta Avonlea. Przy zdrowych zmysłach trzymał ja tylko widok Diany, inaczej rudowłosa zwariowałaby ze zniecierpliwienia przed widokiem przyjaciela. Ustaliły, że już niedługo wybiorą się tam razem, zaraz po mszy, choć nie będzie już czekał na nie żaden pociąg. Musiały znaleźć coś innego, konia, a najlepiej dorożkę, choć żadna z nich nie miała pojęcia, jak miałyby tym jechać. Po ostatnim śnie Ani ciągnięcie Mateusza tak daleko zbyt ją przerażało, by prosić go o taką przysługę, więc musiał to zrobić ktoś inny. Może pan Barry?
Myśli o tym, jak mogłaby dotrzeć do Charlottetown, zajmowały dziewczynce całą głowę, więc zapytana o tematykę kazania, nie mogłaby powiedzieć na jego temat nawet słowa. Już prawie się poddała i wychodziła z kościoła z ponurą miną na twarzy, bo przecież zawsze udawało jej się znaleźć inne wyjście, gdy nagle poczuła na swoich oczach czyjeś dłonie. Chłodny dotyk osłonił jej twarz przed promieniami słońca, a cudze ręce musiały zmarznąć wystawione na chłód porannego kościoła, który zatrzymywał temperaturę nocy wśród swoich drewnianych czterech ścian.
— Zgadnij kto to — rozbrzmiał za nią głos Gilberta, który odsuwając się, niechybnie zdradził swoją tożsamość. Tak naprawdę wcale nie zależało mu na ukrywanie się. Zresztą, Ania od razu domyśliła się kto za nią stał, więc i z ciszą byłaby w stanie odpowiedzieć, kto zakrawa jej oczy.
— Diano — powiedziała, przy wciąż zakrytych oczach — chyba wiem, w jaki sposób uda się nam dotrzeć do Charlottetown! — rudowłosa pisnęła ze szczęścia.
— Źle, jestem Gilbert — zażartował.
Mina Gilberta zrzedła z przestrachu przed tym, co jego Ania znowu mogła wymyślić. W tej dziewczynie nigdy nie ustawało pragnienie ciągłych przygód, choć przez ich poprzednią podróż do miasta pewna część ciała bolała go niemiłosiernie, od jazdy na nieosiodłanym koniu. A i wciąż go bolała, bo to wydarzenie miało miejsce zaledwie dwa dni wcześniej. Nawet sobie nie wyobrażał, jak po tym cierpieli pozostali, odbywające tę podróż w dwie strony. Jak widać, Ania była odporna na ból, bo znowu marzyły jej się jakieś wycieczki. Zdjęła dłonie Gilberta z oczu i odwróciła się, kładąc mu ręce na ramionach, jakby chcąc przekazać mu niezwykle ważne wieści i niemalże zaczęła trząść chłopcem z przepływu radości. Jego ręce rzucone w powietrze pozostały przez chwilę wisząc wzdłuż tułowia, ale zaraz znalazły się oparte na jej biodrach, przez co para wyglądała, jakby zaraz mieli zacząć tańczyć.
— Niezależnie od tego, co wymyśliłaś, zapytam tylko, czy będę tego żałował? — upewniał się, łącząc fakty dotarcia do Charlottetown i tego, że poprzedniego dnia Shirley zdążyła mu oświadczyć, że Cole wraca na wakacje.
— A czy magia, podróż pełna wrażeń i niesamowitych wspomnień, które zostaną z tobą aż do grobowej deski, są czymś, czego się potem żałuje? — zapytała głosem trzęsącym się od emocji.
— Zazwyczaj są też pełne bólu i końskich pleców wyznających się nie powiem gdzie — dodał, nie mogąc powstrzymać się od uśmiechu. — Ale z tobą pojadę i na koniec świata.
— Gilbercie Blythe, jesteś najlepszym-najgorszym chłopakiem na świecie — odpowiedziała mu dla żartu, na co ten uderzył się pięścią w pierś, a drugą dłonią docisną ją do klaty.
— Aniu Shirley-Cuthbert, lejesz miód na moje serce i wbijasz w nie nóż.
— Dziękujemy ci niezwykle, Gilbert — powiedziała Diana, ale chłopak nawet tego nie usłyszał.
Oczywiście, rozmowę skończył skrzyżowany wzrok Ani i Gilberta, co z początku było urocze, ale zdarzało się tak często, że osoby trzecie nie powstrzymywał się przed przerywaniem im tego romantycznego spojrzenia. Tak samo Diana, widząc, że rozmowa już była skończona a plan ustalony i Gilbert zawiezie je do Charlottetown, nie czekała długo, by złapać Anię za ramię i przywrócić do rzeczywistości. Musiały się przyszykować na wyjazd do przyjaciela. Ania, nim odeszła, pocałowała swojego chłopca w policzek, dziękując mu za go, że bez wahania znowu zgodził się jej pomóc. A Gilbert, jak zawsze, gdy dotykały go jej usta, stał zastygnięty w chwili. Obudził się dopiero, gdy Ania pomachała do niego z dorożki, odjeżdżając do domu. Miał godzinę, by się przyszykować, musiał wyglądać porządnie, w końcu jechał, by odwiedzić całkiem obcą mu osobę i chłopca, z którym nie miał zbyt wiele tematów do rozmowy. Najważniejsze, że dzięki temu mógł spędzić ten czas w towarzystwie Ani. Dla niej mógłby zrobić wszystko.
🌼
Podróż minęła im szybko, gdy mogli zabawić czas, rozmawiając o wszystkim i niczym, przygotowując nic nierobieniem swoje umysłu na wiedzę, która zdobędą w Queens. Nim to nastanie, mieli przed sobą całe wakacje i żadnego pośpiechu, który goni ich przez resztę codzienności. Właśnie tak mieli zamiar wykorzystać te dwa dni, których nie spędzą na pracy w polu. Drzwi otworzył im kamerdyner, a żarówki rozświetlały wnętrze pomieszczenia, przez co oczy Gilberta pozostawały szeroko otwarte, dziwiąc się każdą napotkaną rzeczą. Widział już żarówki, ale jeszcze ani razu nie widział, by były wykorzystywane w tak nieważnym celu, jak prosty wieczór. Równie mocno zdziwił go widok mężczyzny, który usługiwał kobiecie, nie odwrotnie. Zazwyczaj to kobieta była gosposią, do których widoku przywykł. Zrozumiał od razu, dlaczego Ania tak bardzo lubiła tam przyjeżdżać, to miejsce było inną rzeczywistością, żywą wizję przyszłości, pełnej światła i nowych zasad, według których wszystko mogło się zdarzyć.
— A więc to jest Gilbert Blythe — odezwała ciocia Josephine, gdy chłopiec się przedstawił i ucałował jej dłoń — wiele i tobie słyszałam. — Serce Ani zaczęło bić szybciej. Tylko raz rozmawiała z nią o Gilbercie, a wtedy jeszcze trwała między nimi wojna, John Blythe zmarł, a dziewczynka upierała się, że myśli o chłopcu wcale nie zajmują jej całej głowy. Że nie wypełniają jej w absolutnie najmniejszym stopniu, podczas gdy krzycząc te słowa, nie mogła przekonać o tym nawet samej siebie. Jo spojrzała w jej stronę, jakby sugerując, że ona też to pamięta i właśnie myśli o tym samym. Po czym otworzyła usta, by skończyć swoją wypowiedź. — Cole mówił mi, że w liście od ciebie napisałaś mu, że jesteście razem. Tak się cieszę waszym szczęściem.
— Dziękujemy panno Barry — powiedział Gilbert, niczego nieświadomy.
— Tak, dziękujemy bardzo — odparła Ania, dziękując za zupełnie coś innego. Josephine skinęła głową, pokazując, że nie przeszkadza jej dotrzymanie drobnej tajemnicy.
Wszyscy poszli na kolację, bo popołudniowa podróż wiązała się z wieczornym dotarciem do miasta. Rozmowa nie za bardzo się kleiła, bo wszyscy byli już zmęczeniu z winy ich długich podróży. Szczególnie tej dwudniowej, Cole'a i Jo, którzy podróżując spędzili te dwie męczące doby. Zastanawiano się jak ułożyć dzieciaki do snu. Cole zwykle spał w tym samym pokoju co dziewczynki, ale tym razem na miejscu był również Gilbert, więc byłoby to niesprawiedliwe, gdyby on jako jedyny został odtrącony od tej grupy. Ustalono, że chłopcy będą spać w jednym pokoju, a dziewczynki w drugim. Mackenzie nie czuł się z tym komfortowo, tak samo jak drugi z chłopców, więc wieczorne pogaduszki przedłużali do granic, aż kamerdyner nie zdecydował się ich uciszyć, poganiając do snu. Cała grupa nawet nie próbowała oponować, byli zbyt zmęczeni, ale chłopcy nie znali się za dobrze i wciąż nie chcieli opuścić swojego spoiwa, którym były Ania z Dianą.
— Może jednak lepiej będzie, jeżeli ja i Gilbert będziemy spać w osobnych pokojach? Jo ma ich tu całkiem sporo — odezwał się wreszcie Cole, zauważając, że Blythe ma grymas na twarzy, tak jak on sam. — Wiem, że wy znacie nas oboje, ale my nie znamy siebie. Przepraszam cię Gilbert, jeżeli cię tym uraziłem, ale nie czułbym się komfortowo z myślą, że w moim pokoju śpi całkiem obcy człowiek.
— Szczerze mówiąc, myślałem dokładnie o tym samym — powiedział i już chłopcy mieli wychodzić, ale w głowie Ani pojawił się jeden z jej nieskończonych planów.
Podeszła do łóżka, ściągnęła z niego kołdrę i poduszki, i zabrała się za wyciąganie materaca, czemu wszyscy przyglądali się spod zmarszczonych brwi. W końcu jej się to udało, po czym zaciągnęła materac na ziemię, kładąc go bokiem wzdłuż ściany. Następnie zrzuciła pościel z drugiego łóżka, na którym zwykle spał Cole, podczas odwiedzin dziewczynek, i z niego też starała się wyciągnąć materac, na co Mackeznie, jakby olśniony wiedzą, ruszył, by jej pomóc, gdy jako jedyny domyślił się, co ta chciała zrobić. Gilbert z Dianą stali w kącie, oglądając całe wydarzenie z boku, nie mówiąc ani słówka. Wyglądali jakby stali tam za karę, jak rodzeństwo, które zostało wysłane do kąta za wszczynanie kłótni. Cole na chwilę wybiegł z pokoju, by po chwili wrócić z dodatkową kołdrą, a Ania kończyła układanie poduszek i prześcieradeł na materacach.
— Myślę, że ja i Diana powinnyśmy spać w środku. Nie masz nic przeciwko temu, że Cole będzie leżał obok? Wiem, że tak nie wypada, ale spałam kiedyś z Jerry'm w jednym łóżku i wiem, że to nie tragedia. Możemy zrobić tak, jak on wtedy, położymy się odwrotnie. To znaczy... — zawahała się, wiedząc, że mówi dość niezrozumiale i tak jak to miała w zwyczaju, dość szybko, przez co niektóre słowa mogły uciec zmęczonym głowom jej przyjaciół. — Ja i Diana położymy się głową do ściany, a wy odwrotnie, tak powinno być mniej niezręcznie — dodała, tłumacząc najprościej, jak umiała.
— Nie, spokojnie — powiedziała Diana, nie do końca rozumiejąc, co Ania w ogóle mówi. Zrozumiałą tyle, że miała do wyboru spać obok twarzy Cole'a albo jego stóp, a druga opcja nie wydawała jej się zbytnio kusząca. — Możemy wszyscy leżeć z głową pod ścianą.
— Spokojnie Diano, obiecuję, że w ogóle cię nie dotknę — obiecał chłopak, podnosząc ręce, pokazując, że będzie je trzymał przy sobie.
— No właśnie, z resztą, Cole ma... kogoś — zaczęła mówić Ania, ale szybko jej się przypomniało, że to nie jest wieść, którą powinna dzielić się z innymi, nawet tak bliskimi jej przyjaciółmi. To, w kim zakochany był Mackenzie, mogło doprowadzić go nawet do śmierci. Ryzykował wszystkim dla swojej miłości i tylko z tego powodu Bènedict nie mógł przyjechać z nim do Kanady. To, co od dawna w Paryżu było codziennością, na ulicach Charlottetown uznawano za chorobę. Przerwała słowo w samą porę, na co Cole zaledwie uniósł brwi, ale kiwnął głową, na słowo "kogoś".
— Wziąłem więcej kołder... — "ale nie wystarczająco", chciał dodać, jednak przerwał, gdy zauważył, że nakryć jest mniej, niż osób, które miały się pod nią schować. — Mam trzy kołdry, nas jest czterech. Zaraz wrócę — powiedział, ale nim odszedł, Gilbert go zatrzymał.
— Nie trzeba, damy sobie radę — powiedział, obejmując Anię ramieniem, a jej policzki oblały się różem. Chłopak spojrzał na nią, wiedząc, że to mogło ją nieco zawstydzić, ale nie mógł ukryć, że nawet lubił to robić. Zarumieniona wyglądała nawet bardziej uroczo niż zwykle, więc nie umiał wtedy odwrócić wzroku od jej pięknej twarzy.
Ciężko byłoby mówić o jakiejkolwiek nieprzyzwoitości, podczas gdy cała czwórka, z chwilą przymrużenia powiek, zasnęła, jakby piaskowy dziadek tylko wyczekiwał momentu, w którym się położą, po czym sypnie im w oczy usypiającym pyłkiem. Padli ze zmęczenia i nawet najgłośniejsze huki nie przeszkadzałyby im w najmniejszym stopniu. Najpóźniej zasnął Gilbert, nie pozwalając sobie, by stracić szansę, na zobaczenie Ani, jak ta śpi. To jest jedyny mment, w którego czasie, ludzie nie nosili masek i byli po prostu sobą, nie udając, nie imponując innym, nie grając nawet przed sobą. Ludzie nawet w samotności udają przed sobą perfekcję, szczerząc się do luster. Pogładził jej włosy opuszkami palców, zakładając jeden uciekający kosmyk gdzieś za ucho i wzdrygnął się z przerażenia, bojąc o to, że ją obudził, gdy Ania przewróciła się na drugi bok. Wciąż spała, a przyszła kolej też na niego. Objął ją ramieniem, tak chudą i drobną, jakby przytulał do siebie pluszowego misia, z którego uciekła cała wata. Była za mała i zbyt wrażliwa, by samej stawiać czoła koszmarom, dlatego Gilbert za główny cel postawił sobie odgonienie ich od niej. Z nim była wolna od najgorszych snów.
Dziwnie mi się pisało początek tego rozdziału, bo jestem katoliczką i nie wiem co siedzi w głowach ateistów, ale mam nadzieję, że choć trochę udało i się wieść w ich buty.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top