Rozdział 36
Następny Dzień, Ósma Rano
Kobieta siedziała przy biurku na przeciwko młodej dziewczyny, która w ciszy studiowała podane przez Marinette na początku wizyty papiery. Owa osóbka nazywała się Caline Roberts i była przyszłym neurologiem Leny.
- Pani Dupain-Cheng.- Zaczęła ciepło kobieta, podnosząc wzrok. - Ile Lena miała już napadów oraz kiedy?
- Dwa, Jeden zdarzył się wczoraj...- Odpowiedziała Mari, niechętnie przypominając sobie jak jej córeczka uderzyła się główką o stół w trakcie kolacji. - A pierwszy około tydzień temu... Ja zapomniałam zapisać.- Dodała, czerwieniąc się, a kobieta cicho westchnęła i podała ciemnowłosej małą, zieloną książeczkę zatytułowaną "Kalendarz napadów".
- A jak wyglądały te napady? - Zadała kolejne pytanie.
- Najpierw podbiegła do mnie z płaczem, że jej słabo, bardzo przy tym sepleniąc, bardziej niż zwykle. - Stwierdziła Marinette. - A następnie na... Nagle ją spięło, przekręciła się na lewą stronę i zaczęła się trząść, upadając. I tak około 5 minut.
- Pani córka ma ognisko padaczkowe na prawej półkuli. - Kobieta powiedziała to najspokojniej i najłagodniej jak mogła. - Co oznacza, że choruje na epilepsję. Teraz zbadam Lenę i spróbujemy ustawić jej jakieś leki.
- Oczywiście.- Westchnęła ciężko Mari. - Od czegoś trzeba zacząć.
- Proszę rozebrać dziewczynkę do bielizny. - Stwierdziła, wstając i wyjmując młotek do sprawdzania odruchów.
Marinette z Leną wyszły po około pół godziny z receptą na Trund oraz zaświadczeniem lekarskim. Uśmiechnęła się smutno do Luki, który od razu wyczuł jej grobowy nastrój.
- No więc? - Zapytał, zrywając się ze swojego krzesełka, biorąc Lenę na ręce.
- Na wynikach... Widoczne jest to całe ognisko padaczkowe. W mózgu.- Marinette cicho westchnęła. - Mamy pierwsze próby z lekami? - Podała mu receptę.
- Hmmm....- Mruknął pod nosem, wczytując się w kartkę. - Trund? Nie słyszałem, ale jak najszybciej zajedziemy do apteki. - Po wizycie w w sklepie z lekami, wrócili do domu z pustymi rękoma. Trundu nie było w magazynie i musieli domówić, a w innych aptekach czas oczekiwania byłby jeszcze dłuższy. Tabletki dla Leny będą do odebrania już jutro.
- Lena, idź pobaw się zabawkami. Ja zrobię obiad. - Powiedziała Mari do dziewczynki, siląc się na uśmiech. Rudowłosa od razu pobiegła do swojego pokoju, a ciemnowłosa założyła swój fartuch i zabrała się za krojenie warzyw. W pewnym momencie zaczęła łkać nad deską, co zwróciło uwagę, oglądającego telewizję Luki. Ruszył w stronę pomieszczenia i zmarszczył brwi, widząc jak zapłakana Marinette kroiła składniki do obiadu.
- Hej, co jest?- Zapytał, podchodząc bliżej.
- To... To przez tą cebulę.- Załkała. - Wiesz jak to bywa.
- No niby wiem.- Stwierdził, wyciągając nóż z jej dłoni, ale dziewczyna nadal wykonywała te same ruchy. - Gdyby nie to, że kroisz Pietruszkę. I to w dodatku nieobraną. - Na te słowa, ku zgrozie chłopaka, dziewczyna zaniosła się jeszcze większym płaczem, chowając twarz w dłonie.- Przepraszam! Przepraszam! Ja zjem tą nieobraną Pietru... Cebulę. Proszę nie płacz.
- Nie w tym problem.- Udało się sklecić zdanie Marinette, a następnie odeszła od blatu i usiadła przy kuchennym stole. - Nie mogę przestać myśleć o Lenie i tej całej diagnozie. - Ponownie zaszlochała, a mężczyzna kucnął przy niej. - Bo przecież... Zabrałam ją z tamtego patologicznego domu... Chciałam jej zapewnić normalniejsze, lepsze życie, a co dostała?
- Ja wiem, że to wydaje się nie fair...- Powiedział chłopak.- Co ja pierdole. To jest nie fair, ale nie mamy wpływu na takie sytuacje.
- Czy nie dość ona przeżyła?- Zapytała się Luki, łapiąc jego dłoń. - Patrzyła jak jej ojciec się upijał, a potem traktował jak powietrze. Nie odbierał z przedszkola i w ogóle. Ona raz widziała jak mnie uderzył, ale zakazałam jej o tym mówić. Ale nadal jest moim małym promykiem, więc czemu ona? Czemu nie ja?
- Och... Marinette.- Westchnął ciężko chłopak, odgarniając z mokrych od łez policzków kosmyki włosów. - Ja nawet nie wiem co powiedzieć.
- W jaki sposób ona ma normalnie żyć? Skoro w każdej chwili może paść i dostać drgawek? - Z jej ust wypłynął kolejny ciąg pytań. - Muszę wypisać ją z basenu, a Ona tak lubi pływać. Tyle rzeczy Luka idzie właśnie w pizdu. Trzeba przewertować jej zabawki czy nie ma nic zbyt migającego i... Matko.- Wybuchła kolejną falą płaczu i oparła głowę o ramię mężczyzny. Ciemnowłosy objął Mari.
- Pomogę ci.- Stwierdził. - Możemy do pomocy poprosić również Adriena.
- Mmmhhmmm.- Usłyszał zniekształcone przytakniecie przy uchu. Po kilku minutach, dziewczyna w końcu się opanowała, odsunęła od Luki i ruszyła do blatu. - Dziękuję. I za to co zrobiłeś, i za to co zrobisz.
Po obiedzie ciemnowłosa ruszyła na spacer razem z Leną i obie trafiły do parku, gdzie zadzwoniła do nich Chloe. Marinette niepewnie odebrała telefon, a jej przywitanie było nadzwyczaj szczęśliwe.
- W parku... Tak... Pamiętam... - Lena wpatrywała się w skupioną twarz mamy.- Nie... NIE. Pierdolisz.- Dziewczynka pacnęła Marinette dłonią.
- Mamo! Nie wolno!- Pisnęła, a ciemnowłosa uśmiechnęła się jedynie.
- Tak, słonko, wiem. Przepraszam... Nie, to było do Lenki. - Kobieta wróciła do rozmowy przed telefon, dając dziewczynce banknot i pokazując piekarnie tuż obok. Lena pod czujnym okiem swojej mamy pobiegła w tamtym kierunku. - Więc sąsiad zaczął mówić? A Julie?... Ah, dopiero wte... Jeju, oczywiście, że się cieszę! W końcu coś się dzieje. Opowiesz mi więcej jak się spotkamy... Tak, w domu. Do zobaczenia.- Mari po wyłączeniu telefonu, poczuła jak po policzkach płyną jej łzy.
- Mamo! Mamo! Co jest?- Zapytała, podbiegając do kobiety z wielką babeczką w dłoniach.
- Och, słoneczko moje... - Powiedziała, przyciągając rudowłosą osóbkę do siebie i wtulając się w nią. - Wracamy do domu.
- Jus? Ja jesce nie sce do Luki. - Powiedziała smutno Lena. - Scialabym najpielw wyplóbować ten plac zabaw.
- Nie promyczku.- Szepnęła Mari. - Wracamy do naszego domku. Do twojego pokoju i naszej kuchni.- Rudowłosa spojrzała na ciemnowłosą wielkimi oczyma.
- Selio?- Zapytała, łapiąc mamę za materiał koszulki i wypuszczając wypiek z dłoni.
- Tak. - Powiedziała. - Ale będziemy tam tylko my dwie. - Dodała, co wyrwało dziewczynkę z szoku.
- Bez taty?- Zapytała, ale w jej tonie nie było słychać smutku czy żalu. - Mamo... Chośmy do domu.
- Pewnie.- Stwierdziła Marinette.- Ale najpierw musimy wziąć nasze rzeczy z mieszkania Luki.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top