Zak
-Fisk ruszaj się! złaź na dół-Byliśmy w Ameryce Południowej, a ja nie miałem zamiaru przegapić ani jednej kryptydy.
-Jak chcesz to tu sobie siedź ja idę!-krzyknąłem po raz ostatni do hominida, ale on chyba też miał swoje plany bo wszedł głębiej do sterowca.
-Świetnie-pomyślałem.
Skierowałem się w stronę lasu. Szedłem tak przez jakiś czas ale nic nadzwyczajnego się nie działo.
Nagle przede mną staną mężczyzna z pochodzenia Latynos, na szczęście zawsze mama za pasem pazur. Lecz nawet nie zdążyłem sięgnąć po broń gdy ktoś zatkał mi usta czymś śmierdzącym gorzej niż niesprzątana kuweta Komodo. Próbowałem zaatakować, szamotałem się i nic, najdziwniejszy był spokój i uśmiech na ich twarzach.
Postanowiłem że rozluźnię mięśnie i zamknę oczy. Mężczyzna przerzucił mnie przez ramie i zaczął nieść. Może i był chudy ale nadrabiał to wzrostem i mięśniami. Kiedy stanęliśmy delikatnie otworzyłem jedno oko i zobaczyłem samolot, taki do przewozu różnych towarów.
Gdy otworzyły się metalowe drzwi ukazując wnętrze i osoby w środku. Prawdo podobnie z mojego gardła wydał się cichy okrzyk a porywacze to usłyszeli.
Wykorzystując moja całą siłę odepchnąłem się od mężczyzny i zacząłem biec. Przez moja głowę przechodziło tysiące myśli; może to były kryptydy, jeden to na pewno był ogr, a ta dziewczyna obok to nie był strój dla naszych czasów!Może to sprawka Argosta?
Nagle zza moich pleców padł strzał. W biegu dotknąłem rannego miejsca wyczułem tylko małą strzałkę...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top