Rosa Gigantea
Kaito robił wszystko, co w jego mocy, by wyglądać na kompletnie całą sytuacją niewzruszonego.
– No wreszcie. Zrobiłeś rezerwację, prawda? – spytał nonszalancko. Kobe kiwnął głową, a na jego usta wstąpił ironiczny uśmiech, który idol dobrze, och, jak dobrze już znał.
– Ale na dwóch. Nie spodziewałem się tu kogoś jeszcze – powiedział. Kaito łypnął na Hashimoto, ten z kolei spojrzał na niego, jakby oczekując dalszych poleceń.
– Nie, on nie usiądzie z nami. Będzie mnie pilnować, to mój ochroniarz. – Zrobił krótką pauzę, po czym dodał: – I chłopak. Poznajcie się. Kobe, to Hashimoto Sora. Ha... – Ugryzł się w język, uznając, że nazwanie go po nazwisku odejmie od efektu. – Sora, to Nakajima Kobe.
Mężczyźni uścisnęli dłonie.
– Miło pana poznać – rzekł Hashimoto, grzecznie, jak to on.
– Nawzajem – odpowiedział Kobe.
– Tak czy inaczej, nie będzie nam przeszkadzać. Prawda? – Kaito spojrzał mu w oczy. – Sora?
Jakże dziwnie czuły się jego nieprzyzwyczajone usta, nazywając go po imieniu jak bliskiego przyjaciela. Właściwie kogoś więcej. On i Hashimoto? Ciekawe, czy Kobe w to uwierzył.
Ochroniarz kiwnął uprzejmie głową.
– Oczywiście. Kaito. Udawajcie, że mnie nie ma.
Uszy idola były równie nieprzyzwyczajone do mówienia sobie z Hashimoto po imieniu, co usta.
Po chwili minionej na wymianie kolejnych grzeczności usiedli we dwóch przy zarezerwowanym stoliku. Najlepszym, z widokiem na uliczkę obok, wszystko z klasą i jak należy, gdy zaprasza się do restauracji kogoś takiego jak Miya Kaito. Hashimoto zajął miejsce gdzieś w środku, gdzie mógł obserwować ich zza przeszklonej ściany. To było właściwie ładne miejsce. I dosyć kameralne, przynajmniej jak na tak przeludnione miasto, jak Tokio.
Kaito przewrócił stronę w karcie dań, wpatrzony w nią z fałszywym zainteresowaniem.
– No więc... – zaczął Kobe, przerywając niezręczne milczenie. – Kariera kwitnie, co? Wydałeś chyba ze trzy albumy...zerknąłem nie mogłem się powstrzymać. Powiem ci, że jestem pod wrażeniem. Wryłeś się w tutejszą kulturę. Ludzie naprawdę o tobie rozmawiają, w metrze czy modnych kawiarniach. Prawdziwa gwiazda, nie ma co; ja ze swoim alternatywnym rzępoleniem mogę się schować.
– Po prostu śpiewam to, co się podoba – odparł Kaito wymijająco.
– Oj tak, nawet bardzo. Kasy to ty masz pewnie jak lodu.
Idol przygryzł wargę. Dałby sobie rękę uciąć, że usłyszał w tym zdaniu nutkę złośliwości, ale gdy spojrzał na twarz Kobe, nie zobaczył na niej nic podobnego.
– Nie narzekam. Zarabiam...więcej, niż zasługuję – przyznał. Kobe roześmiał się.
– Czyli wymarzona pensja.
– A ty zadomowiłeś się już w Anglii? – spytał Kaito. Był gwiazdorem, cholerną maskotką całej Japonii, a i tak uważał, że nic interesującego nie ma o swoim życiu do powiedzenia.
– Tak, tak, Manchester bardzo mi się podoba. Na początku miałem problem z językiem, ale potem jakoś sam wszedł.
– Naprawdę? Powiedz coś, ale tak...z akcentem.
– I've seen you in the mirror when the story began, and I fell in love with you. – Kobe zaśmiał się, słysząc, jak pretensjonalnie brzmiał brytyjski zaciąg wypowiedziany bezpośrednio po japońskiej sylabizacji. – Sex Pistols, "No Feelings".
– Rzeczywiście, brzmisz prawie jak Anglik – przyznał Kaito.
– Dziękuję. No i wydałem płytę, właściwie...przywiozłem jedną dla ciebie. W prezencie. – Kobe sięgnął gdzieś do kieszeni i wyciągnął czarne, plastikowe pudełeczko, gdzie na okładce on i jakiś Europejczyk pozowali do zdjęcia, Kobe z gitarą basową, Europejczyk z elektryczną i mikrofonem.
– O rety, ja...dziękuję – powiedział zmieszany Kaito. Dureń, jak mógł nie wpaść na to, żeby jemu też coś przynieść? Może nie swoją płytę, bo ją mógłby komuś sprezentować chyba tylko ironicznie, ale...jakieś wino albo czekoladki. Cokolwiek, co sprawiłoby, że nie musiałby przyjmować prezentu, samemu nic nie mając.
– Możesz dać mi znać, co myślisz. Muzyka bardzo podobna do Incubusa – powiedział Kobe. Kaito kiwnął głową, wciąż nieco zawstydzony, i przyjął pudełko. Przyjrzał się bliżej okładce. Czerwone, sprawiające wrażenie wyrytych z trudem litery układały napis "Rosa Gigantea".
– To twój wokalista? – zapytał Kaito, wskazując na Europejczyka. Kobe kiwnął głową.
– Paul, mój narzeczony.
Aha. Narzeczony.
– Gratuluję – powiedział, chyba odrobinę za szybko, by wyszło naturalnie. Mężczyzna uśmiechnął się.
– Dzięki. Wariat ze mnie, oświadczać się po roku, ale chyba uderzyło mi do głowy, że mogę to w ogóle zrobić. Anglia jest o wiele bardziej nowoczesna pod tym względem. Mało kto krzywo na nas patrzy. Spotkałem mnóstwo osób, które otwarcie mówiły o tym wszystkim, wiesz, kobiety, że mają żony, a mężczyźni, że mają mężów. Europa to inny świat. Spodobałoby ci się – stwierdził. – A ty i ten ochroniarz to coś poważnego? Ile jesteście razem?
Kaito przygryzł wargę.
– Tak, już prawie dwa lata – skłamał.
Kobe pewnie zrozumiałby, gdyby powiedział mu, że jest sam. Może nawet mniej by go to zdziwiło; gwiazdy nie wiążą się z nikim, wolą skakać z kwiatka na kwiatek i korzystać z uroków życia celebryty. Ale jemy było...głupio. Tylko dlatego kazał Hashimoto odstawiać tę szopkę. Bo czuł, że spali się ze wstydu, jeśli w sytuacji takiej jak ta odpowie "gratuluję, ja jestem sam".
Bo co? Bo nie umiał sobie bez niego ułożyć życia? Bo jednak nie do końca mu służy to całe bycie idolem?
– Pasuje do ciebie – powiedział Kobe. – Słodziak z niego, a poza tym wygląda, jakby miał anielską cierpliwość. Wytrzyma wszystko. – Zaśmiał się, a Kaito za nim, choć bez przekonania. – Zdecydowałeś już, co będziesz jadł?
Sora w milczeniu otworzył Miyi drzwi do samochodu, gdy na dobre ucichły już dźwięki pożegnań, dobrych życzeń i proponowania, by spotkać się jeszcze kiedyś, może tym razem w Manchesterze. Mężczyzna również się nie odezwał; wszedł po prostu do auta i zajął miejsce, pogrążony we własnych myślach. Usiadłszy obok niego, Sora zamknął drzwi. Ponieważ widział, że idola spotkanie nieźle wymęczyło, pozwolił sobie tylko na proste, grzecznościowe pytanie.
– Wszystko się udało?
Miya uniósł na niego wzrok, po czym wyciągnął papierosa i zapalił, nie siląc się nawet na otworzenie okna.
– Było w porządku. Watanashi, mam nową muzykę do samochodu. Puść ją. – To mówiąc, wręczył kierowcy płytę. "Rosa Gigantea", taką nazwę Sora wyczytał z okładki. Tego jeszcze w jego muzycznej bibliotece nie widział. Watanashi posłusznie włożył ją do radia w samochodzie, a gdy to zrobił, mocne dźwięki elektrycznych gitar rozbrzmiały, zanim zdążył ruszyć.
Miya zamknął oczy. Ciężko stwierdzić, czym delektował się bardziej – papierosem, czy jednak muzyką. Sora nie musiał się domyślać, czy mu się podobała. Była po prostu...w jego stylu. Solówki pełne werwy, wokale brzmiące, jakby ktoś zdzierał na nich głos. Właśnie takie kawałki grywały w jego domu, najczęściej tak głośno, że trzepały przy okazji dywany.
– To Incubus X? – spytał, choć widział wcześniej, że zespół nazywał się inaczej. Sztuka zagajania rozmowy jest jednocześnie sztuką udawania idioty.
– Blisko – odparł idol. – Basista założył nowy zespół. Podoba ci się?
– Nieźli są – rzekł Sora zgodnie z prawdą. Miya kiwnął głową.
– Zajebiści. Zawsze uważałem, że ten facet ma talent, ale nigdy nie sądziłem, że aż taki, kiedy tylko... – Ucichł na krótką chwilę, nim zaczął mówić. – Kiedy tylko współpracuje z kimś, kto umie to dobrze wykorzystać. Ten wokalista jest naprawdę niezły, pewnie... – Umilkł.
Sora wsłuchał się w wykrzyczany, pełen emocji refren, któremu akompaniował żywy rytm nadawany przez basową gitarę. O czym to? O miłości. Jak każda piosenka. Ale tekst też był niezły, pozbawiony banałów.
Gdy zbliżali się już do skrętu na posesję, Miya zgasił papierosa i spytał, głosem nieco zachrypniętym od nikotynowego dymu:
– Watanashi...mógłbyś zrobić jeszcze jedno kółko?
Kierowca bez słowa kiwnął głową.
– Dziękuję.
Miya sprawiał wrażenie, jakby w piosenkach Rosa Gigantea widział coś...więcej. Coś w jego melancholijnym spojrzeniu za okno, ciszy, z jaką wsłuchiwał się w tekst, coś w tym go zdradzało. Ochroniarz milczał, milczał przez prawie całą drogę powrotną, ale miał jakiś limit tego, ile przemilczeć mógł. Gdy wjechali już na posesję i wysiedli z samochodu, spojrzał Miyi w oczy i zapytał:
– Incubus X to twój zespół, prawda? – Idol nie odpowiedział. – A Nakajima Kobe, twój, jak mówisz, stary przyjaciel, to jego basista?
– Ech, stare dzieje – mruknął Miya. – Kiedyś lubiliśmy razem grać, ale na czym innym nam zależało. Ja chciałem zarobić, on był artystą, wiesz. No i...
Sora kiwnął głową. Zerwali.
– Mieliście fajny koncert, tam na tym nagraniu. Dobrze się bawiliście, tak to wyglądało – powiedział czule. Miya prychnął, bo gdyby tego nie zrobił, to nie byłby chyba sobą.
– Jako zgraja dzieciaków, owszem. Ale po co mam grać coś, czego słuchać będzie sto osób na krzyż, z czego płytę kupi jedna? Co ja, kurwa, będę jadł tynk ze ścian? Tylko idiota wybrałby takie coś – stwierdził.
– A nie myślałeś, żeby może wydać parę singli albo coś w tym stylu? No wiesz, z piosenkami z dawnych lat. Anonimowo. Nie sprzeda się; trudno, przynajmniej miałeś trochę frajdy.
– Czasem mnie wzrusza, jaki jesteś naiwny – mruknął Miya – Spełnianie marzeń, kurwa, dobre sobie. Może jeszcze siła przyjaźni. Nie mam czasu na takie artystyczne fanaberie. Tylko zaszkodziłbym swojemu image'owi, nawet jeśli zrobiłbym to anonimowo. Ktoś i tak się domyśli.
Sora kiwnął głową. Widział, że idol był zmęczony. Lepiej było nie mówić już nic. Bez słowa skierowali się obaj do środka, nim Tokio bez reszty pogrążył już mrok wieczora.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top