Iskra
Kaito usiadł za keyboardem, przytłoczony nadal wspomnieniami minionego dnia. Nie włączył koncertu Incubus X. Nie dzisiaj. Nie miał ochoty, nie miał siły, nie miał odwagi.
Wziął głęboki wdech. Zaczął grać.
Sądził, że jego palce będą błądzić po klawiszach, zaczną szukać na nich właściwych nut, ale one zaczęły ustawiać się na nich same. Nie musiał myśleć – jego ręce same pamiętały, gdzie się ułożyć, jakby cały ten czas czekały tylko, aż Kaito znów zechce ich do tego użyć. Usłużnie grały zarówno nowe, nieznane jeszcze publice piosenki Niyi jak i jego największe hity, ale w duszy tęskniły za tym, by wrócić do korzeni.
Gdy zaczął cicho śpiewać, okazało się, że i jego struny głosowe nie mogły się tego doczekać.
– Dosyć, nie mogę już patrzeć w twoją twarz. – Mimowolnie uśmiechnął się na wspomnienie "kurwy", która w pierwotnej wersji znalazła swoje miejsce na początku tego wersu. Chwilę potem zaś jego serce sparzył mały płomyk myśli o Kobe, bo przecież wtedy, chwilę potem, pocałowali się po raz pierwszy, tak delikatnie, a tyle sobie tym mówiąc.
"Kao", ich najlepsza piosenka. Jego najlepsza piosenka. Lepszej już nie napisał, nigdy właściwie nie próbował. Powiew przeszłości, symbol lepszych czasów. Utwór, którego miał już nigdy nie zapomnieć, ani on, ani jego ręce, ani nawet jego krtań.
Poczuł, że jego głos słabnie i z początku nie wiedział dlaczego. Dopiero po chwili, gdy obraz przed oczami zaczął rozmazywać mu się tak bardzo, że nie widział nawet klawiszy, zrozumiał, że płacze. Dalej, rycz. Rycz, aż ci oczy spuchną, a najlepiej zapij się na śmierć albo pójdź pieprzyć się z kim popadnie, może dostaniesz AIDS i wreszcie będzie z tobą spokój. Pluł sam w siebie brutalnymi słowami, z biegiem czasu bardziej szepcząc je pod nosem niż pozostawiając w strefie myśli.
– A rycz sobie, Kaito, rycz do woli. Taki jesteś szczęśliwy – powiedział cicho, nim wybuchnął.
Sora milczał, nauczony, iż w takich sytuacjach należy udawać, że nic się nie słyszy.
W pokoju na dole Miya płakał, sądząc najpewniej, że robi to bezgłośnie. Nie było sensu tam schodzić. Blondyn chciał być teraz sam, sam ze swoimi myślami i wspomnieniami, wszystkim tym, co budzić musiał w nim Nakajima Kobe.
Mężczyzna po cichu otworzył swojego laptopa, podłączył słuchawki i wpisał frazę – "Incubus X". Zrobił to zgodnie z myślą, że jeśli jakiś zespół istnieje lub istniał kiedyś, to w internecie muszą być jakieś nagrania. I nie pomylił się. Bez szczególnego wysiłku udało mu się na YouTubie znaleźć dokładnie to, które Miya potrafił tak dniami i nocami katować. Włączył.
Wreszcie jego oczom ukazał się jego pracodawca jako młodziutki, pomalowany eyelinerem i ubrany jak satanista chłopak wykrzykujący do mikrofonu słowa zwrotek i refrenów. Boże, jaki żywy! Jakże czuł nie tylko scenę, ale i widownię, jakże ją kochał! Sora wcześniej już zauważył, że ten zespół wyśmienicie bawił się podczas koncertu, nigdy jednak nie miał okazji przekonać się, czy to dotyczyło również wokalisty. Ale dotyczyło, i to bardziej chyba niż kogokolwiek innego.
– Dziękuję! – krzyknął, gdy skończyła się pierwsza piosenka, i jakże "dziękuję" to różniło się od tych jałowych zestawień sylab, które wypowiadał pod koniec swych współczesnych występów. Wtedy jeszcze miał je na myśli, chciał nim coś przekazać. Kochał swoich fanów, a oni kochali jego, prawdziwego, nie tego, którego zdecydował się im pokazać.
Miał w sobie iskrę.
Czym była iskra, tego Sora nie umiał dobrze wytłumaczyć. Może zwyczajnym młodzieńczym wigorem, a może czymś bardziej skomplikowanym i metafizycznym – to bez znaczenia. Ochroniarz w tym momencie wiedział tylko jedno.
Że chciałby ją odzyskać.
Sora ukłonił się grzecznie, wchodząc do kuchni, gdzie Miya jadł mozolnie śniadanie.
– Wołałeś mnie – powiedział.
Idol kiwnął głową, jednak powoli, ociężale, jakby tą reakcją-wytrychem dawał sobie czas, by obmyślić odpowiedź. Nie wyspał się. Ciężko mu się dziwić. Płacz nie przycichł jeszcze o godzinie pierwszej, gdy Sorze udało się zasnąć. To, ile musiał trwać, pozostawało w strefie domysłów.
– Tak, tak – powiedział Miya wreszcie, pocierając palcami okolice mostka. – Chodzi o wczoraj.
– Zamieniam się w słuch.
– Nie chcę niczego konkretnego, po prostu...zapomnij o tym – mruknął. – O całej tej aferze, spotkaniu, w ogóle o historii z Incubusem. Nie wracaj do tego. Nie chcę, żebyś był sobą i wtrącał się w moje życie i problemy. Nie w tym aspekcie. To jedno mi chociaż daruj.
Sora zaśmiał się łagodnie.
– Jasne. Nie będę cię dręczył, jeśli tego nie chcesz. Ale, wiesz, nie musisz wstydzić się posiadania słabości. W tym nie ma nic złego.
Miya zmierzył go zmęczonym spojrzeniem. Musiał mieć ochotę zbesztać go za ten tekst, a nawet jeśli nie, to chociaż prychnąć albo przewrócić oczami, ale nie zrobił żadnej z tych rzeczy.
– To wszystko – powiedział, wracając do śniadania.
Choć grafik mieli napięty, jak zwykle zresztą, Sorze nie przeszkodziło to w snuciu daleko idących myśli w sprawie pewnego tajnego planu. Na tyle daleko idących, że siedząc w aucie, nie zauważył prawie, jak stanęło i przyszła pora na wysiadkę.
Postanowił, że zadzwoni do jakiejś wytwórni w sprawie Incubus X.
W całej Japonii musiała znaleźć się przecież choć jedna, która byłaby potencjalnie zainteresowana taką muzyką, nawet jeśli miałaby zostać wypuszczona anonimowo, nie pod tak cudownie komercyjnym nazwiskiem jak Miya Kaito. Wszystko wskazywało na to, że zespół nigdy nie wydał płyty, zarabiając tylko na graniu po knajpach i tak dalej, nie powinny więc pojawić się żadne problemy wynikające z konieczności zerwania poprzednich umów. Dobrze, może album to trochę za dużo, ale taki singiel? "Kao", czy jak tam nazywała się ta najlepsza piosenka, zasługiwała chyba na to, by pokazać ją światu. I może, ale tylko może, by przy okazji promowania zawierającego ją singla jeszcze raz zagrać ją na żywo.
I choć na razie chciał zadzwonić dopiero informacyjnie, od razu przekonał się, jak trudno jest robić coś za plecami kogoś, kogo pilnuje się niemal dwadzieścia cztery godziny na dobę.
Zawsze, gdy już chciał wcisnąć zieloną słuchawkę i przyłożyć telefon do ucha, Miya ni stąd, ni z owąd zachodził go od tyłu i zmęczonym, pełnym znużenia tonem pytał, do kogo dzwoni, bo zaraz muszą jechać gdzie indziej i nie mają czasu na takie bzdety. Jak w zegareczku, jakby go ktoś zaprogramował, by nie dał mu chwili spokoju. Masz ci los. Akurat wtedy, kiedy Sora chyba naprawdę już wiedział, co mógłby dla niego zrobić.
Ochroniarz miał nadzieję, że może po skończonych obowiązkach codzienności uda mu się choć na chwilę zaszyć w pokoju i wykonać chociaż jeden czy dwa telefony. Miya, jak zwykle, znalazł jednak sposób, by i w domu uprzykrzyć mu życie. Gdy tylko wysiedli z auta, idol zaczepił go, jak to miał w zwyczaju, chłodnym, stanowczym "Hashimoto".
– Chciałbym napisać piosenkę – oznajmił.
Miya chciałby napisać piosenkę.
– Pod moim nazwiskiem masowo produkowane jest tyle gówna, że naszła mnie ochota, żeby samemu coś sklecić. Byle co, jakąś pierdołę. I chcę gdzieś pojechać, żeby się zainspirować, ale bez Watanashiego. Zawieź mnie. Wiem, że umiesz prowadzić, mówili mi w twojej firmie.
Sora przez chwilę patrzył na niego w milczeniu, po czym potaknął powoli. Dlaczego Watanashi odpadał jako towarzysz inspirującej podróży, a on miał w niej w ogóle nie przeszkadzać, tego nie pojmował, ale może wcale nie musiał.
– Jasne. Teraz, czy...?
– Jak będzie ciemno – odparł Miya.
Sora raz jeszcze kiwnął głową, nim rozeszli się obaj do swoich obowiązków w oczekiwaniu na zmierzch. I możliwe, że gdyby się spiął, to w tym czasie udałoby mu się zadzwonić do wytwórni, ale choć jeszcze rano wiedział dokładnie, że chcę to zrobić, teraz nie był już tego taki pewien.
Miya chciałby napisać piosenkę. Nową.
"Kao" było dobre, to prawda, i bez wątpienia świat powinien je kiedyś usłyszeć. Ale że Miya nie miał już lat szesnastu, a dwadzieścia trzy, wszystko na niebie i ziemi wskazywało na to, że ta piosenka będzie lepsza.
Będzie piłą, która przerżnie kajdany. Będzie wolnością. Będzie dzieckiem, które idol sam zapragnie Japonii pokazać.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top