Ice cream, You scream
Na takie pustkowia nikt nie zachodził – nikt nie przejmował się starymi, zapuszczonymi stacjami benzynowymi z podupadającymi hotelikiem i restauracją. Wbrew krążącym po kraju legendom (mając swoje źródło w popularnych hitach kinowych wałkujących jedne i te same schematy od zarania dziejów) nie wpadali tu nagle gangsterzy i nie zaczynali strzelaniny, nie przychodziły piękne kobiety w spodniach do pół-dupka ani nawet kowboje.
Wszystko było boleśnie zwyczajne; suche powietrze dusiło w płucach, piasek nadlatujący znad pustyni częściej niż rzadziej sypał się do oczu, do nosa, skóra wysuszała się i odchodziła na starość w nieeleganckich płatach, a plamy pod pachami były niemal nieodłącznym elementem krajobrazu – żaden hollywoodzki film, tylko rzeczywistość. Rzeczywistość, w której trzeba szukać sposobu obejścia płatności podatkowych, naciągając tego czy tamtego turystę, aby związać koniec z końcem.
Rodger stał przy kasie, trzymając między zębami papierosa. Nawet nie chciało mu się go zapalać. Klimatyzacja dawno wysiadła, nie było pieniędzy na naprawę, więc dusił się w marynacie z własnego potu i siedział na plastikowym stołeczku, rozważając szanse, że ojciec przyjdzie rzucić na niego okiem; Rodger miał schowane krzyżówki, nawet jakieś karty, a zawsze to lepsze niż bezczynne czekanie na klientów, którzy prawdopodobnie mieli w ogóle nie przyjechać...
Zdaniem Rodgera, było około trzeciej gdy przed ich małą stacyjkę benzynową „Four faces" zajechał niebieski kabriolet z grupką młodych kobiet w środku –dwie z przodu, trzy na tylnym siedzeniu, w tym jedna z kibicią na tylnej masce. Jej włosy łopotały razem z wiatrem.
Ku zdziwieniu Rodgera, kabriolet nie tylko zwolnił przed stacyjką, ale ostatecznie się na niej zatrzymał, płynnie parkując przed sklepikiem. Silnik zgasł, mężczyzna mógł usłyszeć odgłos sprzęgła, a następnie trzask drzwiczek samochodu – dziewczęta wysiadły z pojazdu, wszystkie w krótkich, jasnych spódniczkach, sportowych butach – ich długie nogami na widoku – oraz w lekkich sweterkach, które Rodgerowi, przy takiej temperaturze, wydawały się istnym szaleństwem.
Dziewczęta, niczym grupa głównych piękności w filmie dla zakompleksionych nastolatek, zbliżyły się do przeszklonych drzwi. Pierwsza z nich, idąca mniej energicznie, ale pewniej niż reszta, pociągnęła za klamkę i weszła do sklepiku niczym pani na swoje włości – Rodger natychmiast poderwał się ze stołka, wypluwając papierosa (miał nadzieję, iż gest umknął oczom kobiet, ale wnosząc po lekko zdegustowanym wzroku pierwszej z nich – raczej nie).
– Witam, czym można służyć? – zapytał, mając nadzieję, że jego ciężki, amerykański akcent nie brzmiał aż tak ciężko i amerykańsko jak mu się w tamtym momencie wydało...
Szybko zauważył, iż piątka kobiet musi być zza zagranicy – zdradzał to nie tylko kształt ich oczu, ale też sposób noszenia się, ubierania, skóra, mimika... Japonki...? – myślał mężczyzna. – Powinienem powiedzieć coś po japońsku...? Znam w ogóle coś po japońsku???
Na powitanie, pierwsza z nich, farbowana na blond, z kucykiem i wstążką, skinęła mu głową. Cała piątka szybko rozeszła się po sklepie, przeglądając produkty. Co jakiś czas brały to ciastka, to butelki z sokiem, odkładały, chichotały między sobą i rzucały uwagi w jakimś języku, który brzmiał dla niego jak świsty i gwizdy.
Starał się nie wędrować za nimi wzrokiem, zachować profesjonalizm jakiego oczekiwano od sprzedawcy.
– Rod, ktoś...? Ooooo, jakie ładne damy!
Mężczyzna obrócił się, żeby zobaczyć swojego ojca w drzwiach prowadzących na zaplecze. Pan Harris, ze swoim bujnym, ciemnym wąsem i tandetnym kapeluszem, stał oparty o framugę, uśmiechając się pod nosem.
– Tato! – Rodger zaprotestował, chcąc przepłoszyć ojca. Staruszek potrafił być... dosyć specyficzny w obejściu. Jego syn nie chciał aby stracili pierwszych klientów od półtora tygodnia przez jego poufne uśmieszki lub dwuznaczne uwagi.
– Czy szukają panie czegoś konkretnego? – pan Harris nie zwracał uwagi na swojego pierworodnego, poświęcając ją piątce dziewcząt. Te, jak na komendę, zwróciły oczy w jego stronę. Wypadło to nieco przerażająco, jeśli Rodger miał być szczery, ale najwyraźniej jego ojca nie zrażało.
Jedna z nich klientek – o rozpuszczonych, jasnych włosach – skinęła powoli głową.
– Tortu. Lodowego – powiedziała. – Z sześcioma kawałkami, jeżeli jest taka możliwość – dodała kulturalnie, głos zupełnie pozbawiony emocji oraz płaski jak ziemia w przekonaniu niektórych ludzi.
– Oh, widzę, że bardzo konkretne wymagania? – pan Harris uśmiechnął się, nie ruszając z framugi. – To bardzo dobrze. Trzeba mieć sprecyzowane żądania – posłał kobiecie oczko, w zamierzeniu chyba przyjazne, ale zdaniem, Rodgera wyszło bardziej... wiadomo.
Blondynka nie zareagowała na komentarz, ale nie spuściła też wzroku.
– No cóż, na pewno zobaczę co da się zrobić – zapewnił mężczyzna, ruszając wreszcie w stronę zamrażalki; jedynym chłodzonym miejscu w całym przypadku.
Blondynka poszła za nim, ale żadna z pozostałych kobiet nie ruszyła się z miejsca, jedynie obserwując właściciela, ich twarze zupełnie pozbawione wyrazów, jak u lalek.
Rodger nie chciał odczuwać zaniepokojenia, przecież to tylko pięć drobnych kobietek, którym z ojcem na pewno daliby radę, zwłaszcza przy pomocy strzelby leżącej na strychu – a mimo to, gdzieś na dnie żołądka i w gardle, zaczynały formować się zalążki strachu...
Może po prostu bał się kobiet. Czytał, że niektórzy tak mają, a on, od odejścia matki, nie wchodził z wieloma przedstawicielkami płci przeciwnej –chyba, że liczyć starą panią Hudson, która co jakiś czas wpadała z butlą mleka w zamian za naprawę czegoś na farmie.
Jego ojciec sięgnął ku wnętrzu zamrażaki, zaczął przerzucać mrożone pizze i puszki z colą, aż znalazł jakieś uchowane, Rodger mógł się założyć, że na granicy terminu spożycia, ciasto lodowe.
– Czy to spełnia panienek oczekiwania? – zapytał, nachylając się s przesadną uczynnością ku stojącej obok, rudowłosej kobiecie z dwoma warkoczykami.
Ta długo patrzyła na ciastko ukryte pod pomarszczoną folią, szybko odwróciła się ku jasnowłosej koleżance, aż wreszcie skinęła głową, biorąc od właściciela ciasto.
– Nie jest podzielone na kawałki, ale mogę je pokroić? – zaoferował mężczyzna, wzrok nadal uczepiony rudowłosej. Rodger mógł powiedzieć, iż jego ojcu zwłaszcza ta wpadła w oko – biorąc pod uwagę zapał z jakim kolekcjonował komiksy Marvela o Czarnej Wdowie, mogło to nie być przypadkiem...
Kobieta pokiwała głową, oddając mu ciastko.
Pan Harris podszedł do lady, nie zwracał większej uwagi na syna, który rzucał mu zirytowane spojrzenia. Sięgnął pod blat po duży nóż, zwykle używali go przecinania sznurów czy problematycznych opakowań, i rozpakował ciasto – miało przyjemny dla oka, różowy kolor lukru i kilka bez na czubku. Ostrożnie rozkroił je na sześć kawałków.
Blondynka, ta sama, która wcześniej podeszła z właścicielem do zamrażalki, pokiwała mu głową w podziękowaniu i wzięła do rąk wypiek razem z podstawką.
– Same je zjecie? Jest was tylko pięć, a jesteście takie chudziutkie, że jestem pewien, iż nie jecie więcej niż po jednym – Harris oparł się biodrem o ladę, najwyraźniej sądząc, iż rzuca turystkom bardzo zmyślny komplement. Rodger miał ochotę wywrócić oczami – jego ojciec najwyraźniej nie rozumiał, że lata świetności miał dawno za sobą i dziesięciolecia temu przestał robić za „niezły haczyk". — Może podzielicie się ze staruszkiem, a on wam w zamian spuści z ceny? – zaoferował.
Rodger pomyślał, że ten powinien być nieco uważniejszy przy rujnowaniu ich, i tak już podupadającego, biznesu tylko na rzecz swojego swędzącego kutasa...
Kobiety zdawały się zastanawiać przez chwilę, wymieniły między sobą spojrzenia, aż wreszcie ta z nich, która miała kucyka i wstążkę, patrząc prosto w oczy właścicielowi, powiedziała:
– Nie zamierzamy płacić – a po chwili przerwy - Nie będzie komu.
Po tych słowach Rodgerowi urwał się film.
Pamiętał tylko jak na słowa kobiety, serce gwałtownie podskoczyło mu do gardła...
***
Gdy się ocknął, zapadał zmierzch.
Nie był w sklepiku na stacji tylko na piasku, ale kojarzył pobliską cysternę z wodą. Łatwo mógł stąd trafić do autostrady, a tą z powrotem do domu; wprawdzie nawet gdyby ruszył od razu, nadal trafiłby dopiero po zmierzchu, ale ta okolica i tak była tak zamarła, że mógł go martwić co najwyżej uderzający po kostkach piasek.
Pomijając piątkę kobiet, które, jak sobie powoli przypominał, były w ich sklepie – a teraz jakimś cudem doprowadziły do tego, że znajdował się po środku niczego, dobre czterdzieści minut drogi od domu.
Poderwał się na nogi, serce w gardle i zimny pot wstępujący na całe ciało. Rozejrzał się gwałtownie dookoła, szukając śladu długich nóg, farbowanych włosów lub błękitnego kabrioletu.
Niczego. Nawet głupiego śladu stóp, zatartego zygzaka po oponach...
Rodger odetchnął głęboko, próbując poukładać to sobie w głowie. Może zwyczajnie stracił pamięć, może coś mu umknęło, może coś się stało jak był nieprzytomny i dlatego nie może połączyć wątków...! Z pewnością było na to zwyczajne, zupełne przyziemne i trywialne wyjaśnienie, które pozna gdy tylko wróci na stację, a ojciec zaśmieje mu się w twarz, że jego syn dał się wywieść w pole pięknym panienkom, upić i wraca teraz z podkulonym ogonem.
Nie widząc sensu w staniu po środku morza piasku – licząc, że jego przypuszczenia się potwierdzą – ruszył ku cysternie.
Wieczorem nie było na szczęście aż tak gorąco – wówczas tak długi spacer wydawałby się dużo bardziej upierdliwy; Rodger usiłował szukać pozytywów.
Jednak będąc niedaleko cysterny, zatrzymał się nagle jak zbaraniały. Dostrzegł kanciasty, ciemny zarys... czegoś.
Stał przez chwilę bez ruchu, obserwując czy to coś się nie ruszy – a kiedy do tego nie doszło, pobiegł w stronę przedmiotu(?).
Kiedy mijał cysternę zaledwie wczoraj, jadąc niedaleko ich starym pick-upe'm, niczego w jej okolicy nie było...
Stanął, nieco zbity z tropu, nad dużym wózkiem sklepowym – który, jak spostrzegł, był elementem asortymentu ich sklepu, stojąc tam od wieków, nie wiadomo po co.
Jeszcze sam wózek nie był taki znów zaskakujący – bardziej zaskakujące były zawartość oraz fakt, iż nigdzie obok wózka nie było widać śladów stóp ani kółek; jakby ten od zawsze tu stał, niewzruszony, niby naturalny kawałek krajobrazu.
W środku zaś leżały światełka choinkowe – zapalone (czemu wcześniej ich nie dostrzegł...?), mimo braku jakiegokolwiek źródła prądu w okolicy: wtyczka wisiała smutno, wyglądając przez kratki wózka, niemalże jako przypomnienie nienaturalności stanu rzeczy...
Kolejne były ubrania: stare i niechlujne, ale złożone w elegancką kostkę.
Ubrania, które ojciec Rodgera miał na sobie, nim jego syn stracił przytomność.
Rodger ciężko przełknął ślinę, mając przez chwilę wrażenie, że zaraz się nią zadławi.
Najgorsze było to co leżało na szczycie ubrań – jeden, porzucony kawałek lodowego ciasta, o które prosiły kobiety w sklepie.
Nie mając zamiaru za nie zapłacić, bo miało nie być komu, jak przypomniał sobie mężczyzna.
Miał wrażenie, że zaraz popuści mocz ze strachu – miał wrażenie, że z każdej strony coś go obserwuje, coś chce go znaleźć, złapać za gardło, pożreć...
Rzucił się biegiem w stronę farmy pani Hudson.
Gdy kilka dni później – zachęcony przekonywaniami wyrozumiałej staruszki, która pomagała mu opanować atak paniki tamtego wieczoru, rozszalały jak zwierzę w agonii, krzycząc coś o piaskowych zmorach, o zombie i o syrenach – wrócił pod cysternę zabrać wózek, ciastko nadal w nim leżało, zgasły za to lampki i zniknęły ubrania.
Kiedy wracał na farmę, na piasku zostało już tylko lodowe ciasto – które od momentu wyjęcia z zamrażarki nie stopniało ani odrobinę...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top