ριεяścιεń ωσкół słσńcα
Wyszli jeszcze przed świtem. Osada była oddalona o parę godzin drogi piechotą, więc chcieli zmarnować jak najmniej dnia, by wrócić jeszcze przed zmrokiem. Musieli uzupełnić braki w gospodarstwie.
Coraz intensywniejsze i bardziej różnorodne treningi sprawiały, że wszystkie zapasy zużywały się znacznie szybciej, niż byli w stanie oszacować. W medytacyjnej furii Bazza zniknęła niemal cała dratwa do owijek, a stojący w rogu wiklinowy kosz wypełnił się ręcznie robionymi strzałami; potrzebowali też trochę stali do wykonywania grotów, kilku narzędzi i materiałów do naprawienia lekko przeciekającego dachu, który parę dni temu dał się we znaki szalejącej pogodzie. Jugram zdarł rękawice do ostateczności, a Black marudził o bardziej gustowną koszulę.
Planowali tę wyprawę kilka dni temu, jednak panujące od tygodnia ulewy skutecznie im to uniemożliwiły. Nawet teraz ściółka była gąbczasta i rozmiękła jak nasączona wodą wełna, choć jeszcze przed deszczami poszycie lasu chrzęściło sucho pod dotknięciem buta, a zawieszone na gałązkach owoce przypominały pomarszczony, wyzuty z własnej soczystości susz.
Drzewa stały nieruchomo. Mleczny, półprzezroczysty opar spadał, sprawiając, że wszystko dookoła wręcz parowało wilgocią, tworząc na roślinach grube perły obfitej rosy. Tarcza wschodzącego słońca wyłaniała się znad czystego, jasnego widnokręgu jako zapowiedź pięknej, bezdeszczowej pogody, może nawet kolejnego upału. Już wczoraj wiedzieli, że dzień będzie ładny: wiatr stężał w południe, lecz wieczorem niemal zupełnie ucichł, słońce zaszło na czerwono, a — po jego zniknięciu za horyzontem — niebo przybrało delikatnie złotą barwę; gwiazdy świeciły niezbyt intensywnie.
— Chcesz robić dach już dzisiaj? — zapytał Bazz, mrużąc oczy. Słońce świeciło tuż przed nimi otoczone wyraźnym, jasnym pierścieniem. Po teatralnie skwaszonej minie można było wywnioskować, że nie miał na to najmniejszej ochoty albo po prostu się zgrywał. — Wiesz... — Odwrócił głowę, posyłając Jugramowi swój charakterystyczny uśmiech. — Greta mówiła kiedyś, że poświata to podobno takie ostrzeżenie, że „należy poniechać planu, bo coś się zemści". Nie mogę ściągać na nas katastrofy! — Wykrzyknął, a jego donośny głos rozmył się między drzewami. — Żartuję, babskie gadanie! — Zarzucił mu dłoń na szyję i przyciągnął go do siebie tak mocno, że Haschwalth zachwiał się na nogach, lekko uderzając go w bark. — Zrobimy dach, wszystko zrobimy!
Bazz musiał być w dobrym humorze; Jugram widział to po twarzy i oczach. Kiedyś żywił obawę, czy Black pozbiera się po katastrofie, lecz on walczył z tym jak ze wszystkim — własną metodą przekory.
Gdy wspominał dawne życie, często używał mowy rzeczy żywych, zachowując się tak, jakby tamten świat wciąż istniał, lecz w innym miejscu, z którego oni po prostu oddalili się na jakiś czas. Lubił widzieć go szczęśliwego i silnego, zupełnie niepodobnego do dawnego chłopca, potrzebującego do zaśnięcia jego kolan. Moc wspomnień wydawała się Jugo niesamowicie potężna, utwierdzając go w tym, że nie wolno zapominać. Pamięć ożywała ze wspomnieniem i chyba to powodowało, że Bazz, coraz intensywniej zastanawiając się nad samym sobą, hartował charakter, który ulegał wzmocnieniu niczym ogrzane i wolno wystudzone szkło.
To nie tak, że się uspokoił; miał własne, wyraźne nawyki. Nawet przed samym wyjściem do osady Jugram zauważył, że ubrał się inaczej niż zwykle, wkładając na siebie chyba wszystko, co można było uznać za ozdobę i, mimo że zazwyczaj chodził ogolony, porzucił myśl o brzytwie, chcąc zapewne pokazać się w wiosce jako mężczyzna. Haschwalth uśmiechał się pod nosem; sam golił się niezwykle pedantycznie, nie pozwalając, by na twarzy został mu choćby ślad po zabawnym, kiełkującym zaroście.
Black, przez kilka ostatnich, ulewnych dni starał się wytyczyć sobie jakiś punkt graniczny pozwalający mu ujarzmić samego siebie w chwili, gdy będzie tego wymagać sytuacja; polubił nawet robienie znienawidzonych owijek na cięciwę. I choć burza pokrzyżowała Jugramowi plan bezpośredniego zmierzenia się z Heilig Pfeil Bazza, był zadowolony, że się przydarzyła. Wiedział, że te dni nie były stracone, a trening walki wręcz zdąży jeszcze nadrobić dziesięciokrotnie. Od poborowego wieku dzieliło ich osiem lat i wierzył, że przez ten czas obaj wykrystalizują się ostatecznie.
Wyszli z lasu. Przed nimi rozciągała się równina. Ugory i nieużytki były poprzecinane żółtymi połaciami wilgotnego zboża, a na horyzoncie widniała pusta, piękna przestrzeń nieskażona obecnością żadnego budynku. Dopiero tutaj poczuli, że mimo wczesnej pory, już robi się gorąco. Jugram zmierzył wzrokiem wszystkie ozdoby Bazza, lecz na razie wstrzymał się z komentowaniem ich niepraktyczności. Szli przez chwilę w milczeniu. Black podgryzał zerwane przed chwilą źdźbło.
— Może zajdziemy do gospody na coś mocniejszego? — zaproponował, zacierając ręce. — Pamiętasz, jak ostatnio byliśmy razem w osadzie? Ale się w ciebie wgapiały. — Przypomniał, szczerząc się zadziornie.
Jugram oblał się rumieńcem.
— Nie znam ich — odpowiedział matowo, jakby było mu to zupełnie obojętne.
— Kto by pomyślał, głupiutki Jugo... zimnym draniem. No, wiesz?
Prychnął pod nosem, wprawiając Blacka w jeszcze większe rozbawienie. Choć dostrzegał panującą wśród Quincy różnorodność, mieniącą się całą paletą barw oczu, włosów i ubrań, jedynym określeniem, jakie przychodziło mu zawsze na myśl, było: estetyczne.
Oglądana codziennie estetyka natury zupełnie nie różniła się od tego, że jakaś dziewczyna zaplotła sobie staranny warkocz; mógł być, mogło go nie być, bo nie on decydował o stosunku do osoby. Nawet Bazz w chwili poznania wydawał mu się groźny, dziwnie obcy i, poza tym, że rozjuszony chłopak z lasu zupełnie nie budził jego zaufania, Jugo nie potrafił na samym początku powiedzieć o nim niczego więcej. Teraz widział go zupełnie inaczej, zauważał tę animalną, pobudzającą wyobraźnię magnetyczność, jakby stary dobry Bazz stawał się dla niego kimś zupełnie nowym, wręcz niezgłębionym; mężczyzną o kształtnym, ogorzałym ciele, piękną istotą, z której biło niewyczerpywane źródło zmysłowości odsłoniętej dopiero przez pękającą skorupę dystansu.
Chciał mu coś odpowiedzieć, lecz otoczeniem wstrząsnęło idące z kilku stron dudnienie. Misę horyzontu zasłoniły cztery kolumny pędzącego z kilku stron wojska, które na idealnej płachcie równiny zbiegły się w jeden zwarty szyk. Przyczepione do tyk chorągwie wyglądały z daleka jak maleńkie skrawki giętkiego papieru.
— O, cholera! — wrzasnął Bazz. — Czy to...?
Jugram, konstruując daszek, przyłożył dłoń do czoła, by lepiej widzieć pod słońce.
— Chorągwie Yhwacha... — szepnął pod nosem, czując, jak jego żyłami przetacza się jakiś podskórnie zatajony dreszcz.
— Myślisz, że jadą w stronę osady?
— Na to wygląda... Choć równie dobrze mogą ją minąć. — Zmarszczył brwi w skupieniu. Jeśli w okolicy pojawiały się jakieś oddziały konnych, zazwyczaj były to maleńkie kolumny złożone z kilkunastu jeźdźców.
— Trzeba sprawdzić! Szybko, zanim stracimy ich z oczu! — Bazz poderwał się z impetem, wykrzykując średnio zrozumiałe zdanie. Rzucili się przed siebie, zręcznie lawirując między pozostawionymi przez deszcz bajorami.
➵ ➵ ➵
Wojsko stacjonowało w osadzie.
Widzieli to już z daleka. Zmęczeni, zwolnili biegu, a po chwili zupełnie się zatrzymali. Haschwalth czuł się rozgrzany od środka własnym, szalejącym oddechem, lecz uspokoił go jednym, potężnym haustem powietrza, niemal kojącym i wyciszającym gwałtowny pęd krwi w skroniach. Tając w piersiach ogarniające go uczucie niepokoju, spojrzał na Bazza. Black stał zgięty niemal wpół i opierał dłonie o uda. Zaraz jednak wyprostował się i napiął barki, robiąc ciężki, pewny krok do przodu.
— Może nam nie uciekną, jak chwilę odpoczniemy, co, Jugo? — Rzucił plecak na trawę i mrugnął wesoło, jakby nie robił sobie nic z własnego zmęczenia. — Zaraz będziemy na miejscu! — Jego proste, długie brwi uniosły się w górę i opadły, a na rumianą od biegu twarz wstąpił wyzywający, drapieżny uśmiech. — Zobaczymy, jak wyglądają te fujary wciśnięte w cesarskie gacie!
Haschwalth ściągnął rysy, co na moment wyostrzyło mu spojrzenie. Choć lubił w Blacku tę specyficzną, trochę zwierzęcą dzikość, uważał, że za bardzo się ekscytuje. Sam był ciekawy widoku cesarskiego wojska, lecz wydawało mu się, że obie te ciekawości znacznie się od siebie różnią. Bazz był naprawdę inteligentny i zaradny; problem polegał na tym, że jego percepcja świata przypominała raczej proces filtrowania lekkiego płynu z rzadko zawieszonymi cząstkami stałymi. Wszystko przelatywało mu przez głowę z prędkością komety, zostawiając po sobie jedynie parę luźnych spostrzeżeń, przywodzących na myśl drobinki osadu, które zdołały przedrzeć się przez zaporę sita.
Wzrok Jugo prześlizgnął się po widniejących w oddali budynkach, poprzetykanych rozmytymi sylwetkami koni, i wrócił do Blacka.
— Nie patrz tak na mnie! Żartowałem tylko! — Bazz zmierzwił i tak rozwianą czuprynę, pozując zawstydzenie. — Ale te mundury to naprawdę żenada... Wiesz, że lubię inny styl! — żachnął się, dumnie wskazując wzrokiem na opięte ciemne spodnie i kuty skórzany pas przypominający swoją masywnością pancerny gorset z przytwierdzoną pochwą z nożem. Machnął nogą, niby szukając w trawie czegoś, co mógłby kopnąć grubą, ciężką podeszwą wysokiego buta sznurowanego z tyłu łydki.
Jugram zadarł głowę do góry i, patrząc prosto pod słońce, zmrużył oczy.
— I w tym innym stylu nie jest ci ani trochę gorąco... — Odprowadził wzrokiem krople potu perlące się na jego twarzy, spływające na nos lub kark i znikające dopiero pod kołnierzem koszuli. — Jest za ciężki: krępuje twoje ruchy i jest zbędnym balastem. Nawet teraz wyglądasz na bardziej zmęczonego ode mnie, choć utrzymywaliśmy to samo tempo. — Dokładnie, niemal pokazowo, obejrzał toporny pas Blacka; jemu samemu najlepiej trenowało się z odkrytymi piersiami lub w wiązanym pod szyją bezrękawniku. — Gruba skóra, pięć metalowych sprzączek i szlufek, ćwieki... — Wymienił, spoglądając na niego wyrozumiale. — Pasuje do ciebie, ale jest niepraktyczny. Za dużo, Bazz, i kiedyś, mimo siły, możesz tego żałować.
Patrzył przez chwilę na odsłonięty fragment jego opalonej skóry błyszczącej w słońcu jak wypolerowany kalcyt. Sam kształt szyi zdradzał, że Bazz był wspaniale zbudowany. Jugram nigdy mu tego nie mówił, ale był pewien, że Black doskonale o tym wiedział, bo nadrabiał komplementowanie siebie samego za niego; z pewnością lubił swoje ciało, swój strój, a nawet błyskotki. Pod tym względem wciąż był chłopcem z lasu ubranym w złoty cassis z czerwonym grzebieniem i purpurową pelerynę, które kiedyś były przywilejem lenników, a które teraz, w nowym świecie, nosił prawie każdy w imię jakiegoś symbolicznego zrównania statusu i nowej mody.
Zawsze, gdy byli w wiosce, Haschwaltha dziwiły wielobarwne pierścienie na dłoniach Quincy noszących proste tuniki lub sukmany. Ostatecznie jednak wzruszał ramionami z poczuciem obojętności i niezrozumienia. Pod tym względem osada wydawała się naprawdę dziwnym miejscem i podejrzewał, że być może dlatego mówiło się w niej: Cesarstwo nie jest takie złe. Dzieląca ich na kasty władza została obalona, nie było lenników, wojsk granicznych, prywatnych gwardii ani zarezerwowanych dla szlachty zwyczajów. Każdy mógł nosić pierścienie, wyszyć sobie proporzec albo sprawić pański pas i nie czekała go za to kara.
Jugram podszedł bliżej. Odmierzonym, może przesadnie ostrożnym gestem złapał za jedną sprzączkę pasa i, nie zrywając kontaktu wzrokowego z Bazzem, powoli ją rozpiął. To spowodowało dziwny wyłom w pozornie nonszalanckiej postawie Blacka; zapewne wyobrażał sobie znacznie więcej, niż Haschwalth chciał mu pokazać. Teraz wydawał się, po swojemu, zachęcająco najeżony, co tylko uwypuklało zmysłowość zamkniętą w mocnym ciele drapieżnika.
Jugo kochał jego kłopotliwy wigor, nawet tę magnetyczną nerwowość; one często kompensowały mu to, co u niego samego było chyba jakimś nadmiarem delikatności i posągowej powagi. Gdyby nie to, prawdopodobnie nigdy nie pomyślałby o tym, że może poczuć się pewniej. Kiedyś bał się tej oschłości świata, o którą mogłyby roztrzaskać się głęboko skrywana czułość i wrażliwość żywione wobec tylu na pozór nieistotnych rzeczy.
Bazz zaczerwienił się, czując zapewne ciężar spojrzenia Haschwaltha gniotący właśnie blaszkę drugiej sprzączki topornego pasa. Wszystko to sprawiało wrażenie, jakby między nimi wybuchały wciąż nowe cuda niezgłębionych odurzeń, które wcześniej wydawały się tak nieoczywiste. Każda z takich chwil miała inny urok i zapach, mimo że wcześniej im obu prawdopodobnie wydawało się, że wszystko, co tylko możliwe, mają już przeżyte.
Black oplótł mu ręce na szyi, a Jugram po omacku rozpiął trzecią sprzączkę, czując pod swoją wargą to charakterystyczne zgrubienie nad jego ustami; miejsce, gdzie Bazzowi zaczynały pojawiać się krótkie, szorstkie wąsy.
Przerwał im dopiero szczęk spadającego na trawę pasa dzwoniącego wielością metalowych akcentów. Uwolniona spod pancernego gorsetu jasna koszula zakołysała się w powietrzu, muskając Haschwaltha po palcach. Ich głowy nie odrywały się od siebie; policzek był wsparty o policzek.
— Widzisz?
— No... — wymamrotał nieśmiało Bazz. Bez pasa musiał poczuć się o wiele lżej i swobodniej. Twarz ocieniało mu coś w rodzaju tajonego wstydu przed odsłonięciem swojego uwielbienia wobec bycia wystrojonym, jednak zaraz potem rzucił szyderczo: — Boję się bezguścia, ale przywyknę nawet do białych gaci! — Schylił się, zrolował ozdobę i, z grymasem na ustach, wcisnął ją do plecaka. — Kiedy wrócimy do domu, zmierzymy się bez broni, co? Będziesz żałował podejścia mnie!
— Mówisz, jakby teraz było ci niewygodnie...
— Oj... Trening treningiem, ale czuję, że czegoś nie dokończyliśmy... — Uśmiechnął się zadziornie, bo chyba wciąż był pochłonięty sytuacją sprzed chwili. — To, że przestał cisnąć mnie pas, nie znaczy, że nie cisną mnie teraz spodnie... — Skrzyżował ręce na piersiach, a Jugram odruchowo przesunął wzrokiem po brązowym materiale opinającym się na jego kształtnych biodrach i wyrzeźbionych, niby ciosanych młotem udach. — Ty naprawdę jesteś draniem, Jugo. — Narzucił plecak na ramię, spoglądając na niego wyzywająco. — Chcesz sprawdzić, kto będzie szybszy teraz?
— Nie wiem, czy powinniśmy tam wchodzić z takim impetem. To nie wygląda na oddział, a na kilka chorągwi... — Haschwalth spojrzał w dal na mieniące się w słońcu białe mundury. Od początku miał złe przeczucie, więc chciał, żeby rozbuchana i nieco agresywna w stosunku do żołnierzy ekscytacja Bazza przygasła choć na moment. — Może coś się stało?
— To się dowiemy. Idziemy tam tylko po parę rzeczy... — Black pociągnął go za rękę. — Wszystko będzie dobrze. Wpadamy i odskakujemy. Ufasz mi? — Jego rysy złagodniały, a twarz spoważniała; zależało mu i wyglądało na to, że nauczył się choć trochę nad sobą panować. Owszem, było widać, że nie lubi tej wersji siebie i zapewne czuje się stłamszony, ale zdawał się też rozumieć powagę sytuacji. Nawet mimo to Jugram odczuwał jakiś specyficzny, nieznany nigdy dotąd niepokój. — Żadnych durnych gadek z fujarami z armii. — Zmarszczył brwi, wciskając dłonie do kieszeni. — Żeby dostać się do Vanguardów, trzeba skończyć dwadzieścia pięć lat. Nic innego mnie nie interesuje. — Chciał chyba tupnąć nogą, lecz ostatecznie tego nie zrobił. Niby poszukując odwagi, ścisnął dłoń Jugrama i, niemal instynktownie, obejrzał się za siebie. — Chodźmy.
Bazz?
➵ ➵ ➵
Białe płachty chorągwi na długich tykach kołysały się w rytm anglezowanego kłusa kawalkady wykontrastowane przez nakrywający wszystko nieskazitelny błękit nieba. Wojsko płynęło kilkoma równymi rzędami. Stukot końskich kopyt i łopot powiewających proporców wstrząsały warstwami powietrza. Osada wyglądała, jakby ogarnęło ją jakieś dawne, huczne święto; jedno z tych, o których kiedyś opowiadał Bazz śmiertelnie obrażony na dwór i ojca za stwierdzenie: jesteś za młody. Black mówił o polowaniach z psami albo sokołami oraz o tym, że najszybszy w prowincji jeździec przypinał sobie do ramienia lisi ogon i, broniąc tytułu, uciekał przed myśliwymi próbującymi go dogonić.
Haschwalth nigdy tego nie widział. Mógł sobie jedynie wyobrażać tłumy Quincy na koniach i proporce znaczone rodowymi barwami. Jedynym bezpośrednim dotknięciem uroczystości był niosący się echem po okolicy hałas polowań czy biesiad i widziany zza ciemni lasu rozbłysk na niebie składający się z ogromu błękitnych drobinek. Podobno takie święta zawsze kończyły się wędrującym w niebo Licht Regen wystrzelonym z kilkudziesięciu duchowych łuków. Bazz mówił mu, że ta technika pozwala na wypuszczenie tysiąca dwustu drobnych, smukłych strzał jednym zwolnieniem cięciwy.
To zawsze wyglądało niesamowicie, ale nie sądziłem, że to aż...
Gdy Jugram o tym myślał, nie potrafił powstrzymać zawstydzenia wobec ogromu mocy Quincy, o której prawie nic nie wiedział. W końcu sam nie był w stanie stworzyć nawet jednej Heilig Pfeil. Wtedy karcił się za egoistyczne marzenie o ujarzmieniu energii, wewnętrzne rozczulenie, i to, że w jego przypływie, dawno temu, złapał się nawet na próbie utożsamienia się z jakimś żołnierzem zdolnym do takiego ataku. Zaraz potem sprowadził się jednak na ziemię. Zamknął się w sobie i, zdzierając palce do krwi, szarpał cięciwę, by po kilku długich godzinach ujrzeć wreszcie grot wbity w wymazany owocami tarniny środek drewnianej tarczy. Wtedy jeszcze nie miał miecza i choć wiele razy próbował to powtórzyć, nigdy więcej mu się nie udało. Nie miał ani grama łuczniczego talentu.
Obserwował osadę, nie mogąc wyzbyć się poczucia zagubienia. Czuł w sobie dziwny wewnętrzny opór. Nie był to już strach przed zdemaskowaniem, lecz coś zupełnie niezrozumiałego i obcego; dysonans spowodowany powiewającymi w powietrzu sztandarami, ogromem jeźdźców, wozów i wszystkiego, z czym nie miał jak się oswoić. Otaksował wzrokiem otoczenie, nie chcąc tracić z oczu żadnego istotnego szczegółu.
— Idziemy? — zapytał Bazz, patrząc na niego podejrzliwie. — Co jest, Jugo?
— Nic — odparł z kamiennym wyrazem twarzy. — W porządku, ja po prostu...
— Nie przywykłeś... Też już prawie zapomniałem, jak to jest, choć wolałbym widzieć to inaczej. No wiesz, w innych kolorach... Kiedyś musimy...
— Wiem.
Biegiem wcisnęli się w tłum Quincy obserwujących przemarsz. Centralna ulica była zablokowana; wszyscy stali po obu stronach drogi, a po straganach, tworzących zwykle mały rynek, nie było ani śladu. Haschwalth obserwował zdezorientowane twarze mieszkańców; najwyraźniej taki widok nie tylko dla niego był szokiem. W powietrzu niósł się zapach zwierząt, stali i grubej skóry do wyrobu siodeł.
— Wojsko Yhwacha? Co oni tu, do cholery, robią w takim rynsztunku?! — Wszędzie niosły się głosy zdziwienia.
Na czoło kolumny wysunął się jeździec na masywnym, siwym koniu. Do munduru przykrytego szarą opończą miał przypięty skromny, srebrny sznur, a na głowie białą garnizonową czapkę z dystynkcjami. Zaraz za nim jechał zwalisty, sękaty żołnierz dzierżący proporzec z trzyramienną gwiazdą zawieszony na długiej tyce.
Oficer zatrzymał konia, puścił lejce i uniósł dłoń na wysokość ramienia. Wszystko ucichło. Za moment jednak szarpnął luźne wodze z dziwną, władczą agresją, prowokując tym wierzchowca do wierzgnięcia. Powoli, o wiele dostojniej niż wcześniej, ruszył przed siebie.
Miał młodą twarz o stosunkowo delikatnych, niezbyt męskich rysach, krótko ścięte czarne włosy i fryzurę w idealnym ładzie, którego nie naruszył nawet silniejszy podmuch suchego, ciepłego wiatru. W siodle siedział pewnie, kołysany miarowym ruchem konia. Mimo to, było w nim coś niepokojącego, coś, czego Jugram nie potrafił jeszcze określić.
— Odezwa jego wysokości! — Wykrzyknął donośnym głosem. Trzymane przez żołnierzy tyki z hukiem wbiły się w ziemię, a wojsko zastygło w bezruchu. Pasma słońca załamane przez daszek rogatywki przebiegły mężczyźnie po twarzy. — Prowadzona przez Soul Society polityka militarna stawia Cesarstwo w obliczu zagrożenia. Utworzona tam formacja zbrojna mająca na celu oczyszczanie Hollowów zagraża bezpieczeństwu wszystkich Quincy wypełniających swoje obowiązki w Świecie Żywych! — Zrobił długą, prawie groźną pauzę, wywołując wśród zgromadzonych poruszenie objawiające się niezrozumiałym szmerem. Jugram miał wrażenie, że coś przelewa mu się przez piersi gorącą, parzącą falą, lecz nawet nie drgnął. — Cisza! — oficer znów podniósł ton. Niebezpieczne rysy twarzy stężały w wyrazie dezaprobaty spowodowanej zapewne płochliwym zachowaniem tłumu. — Jego wysokość obawia się, że pozostawienie tych wydarzeń własnemu biegowi może okazać się zgubne dla cywilizacji, a Soul Society, prędzej czy później, podejmie decyzję o naszym wytępieniu. Jedyną formą obrony jest atak wyprzedzający, dlatego, w imieniu jego wysokości, ogłaszam pobór do nowej frakcji Vanguardów, powołanej i przeszkolonej w celu inwazji na Soul Society! Elitarni żołnierze zostaną nazwani Stern Ritterami i staną się główną siłą nadchodzącego starcia. Wszyscy, którzy ukończyli dwadzieścia lat, a których pragnieniem i dumą, jest walka w imię Quincy, powinni bez wahania chwycić za broń i wesprzeć cesarskie wojsko! Przed każdym rekrutem, mimo obniżenia wieku poborowego, stoją surowe wymagania, a o przydziale do frakcji decyduje egzamin sprawdzający umiejętności. — Szarpnął wodze; koń niespokojnie poruszył łbem, jakby wędzidło zbyt mocno wbiło mu się w pysk. Wierzgnął, zawieszając w powietrzu przednie nogi. Słońce przebiegło po mieczu oficera krótkim, oślepiającym błyskiem. — Ku chwale Yhwacha i Quincy!
— Może to dobrze, że przybiegliśmy za tą flagą, przynajmniej wiemy, że... — szepnął Jugo. Treść odezwy po raz kolejny przeleciała mu przez głowę. Starał się uporządkować informacje, lecz ze skupienia wyrwało go nagłe poruszenie Blacka.
— No, jasne, że dobrze! Idealnie wręcz! — Wykrzyknął Bazz i, prostując się jak tyczka, napiął barki, które zrobiły się nagle przerażająco szerokie. Nie podobało mu się to; widział w tym coś niepokojącego, coś, co zwiastowało, że wyciszone, stonowane myśli niespodziewanie zmieniły kierunek. — Idziemy!
Haschwalth poczuł ból na przegubie. Nie zdążył nic powiedzieć, bo ze ściśniętego tłumu wypruło go mocne, nagłe szarpnięcie. Próbował jakoś nad tym wszystkim zapanować, ale słowa żołnierza i mundury zamieniły się w mętny, bezładny potok przypadkowych obrazów. Nerwowe i posuwiste kroki Blacka ryły podłoże, wznosząc w górę ciemny, piaszczysty opar, a jego zawzięty dotyk ciążył Jugramowi na ręku. Z trudem uspokoił rozdygotane serce; przecież mieli tylko obserwować.
Ufasz mi?
— Bazz! — podniósł ton, mając wrażenie, że linie biegu świata zupełnie zmieniły kierunek. Do uszu Haschwaltha dobiegły tylko niewyraźne szepty Quincy: Bazz?! To ten paskudny smarkacz! Syn dawnego właściciela dworu!
— Ej! — wrzasnął Black. Podniósł głowę do góry, spoglądając wyzywająco na dowódcę stojącej kolumny. Brunet w mundurze zmierzył ich ostrym, pogardliwym spojrzeniem, które za moment błysnęło jakimś żałosnym rozbawieniem.
— Nie teraz, młody — syknął, lecz Bazz zupełnie to zignorował.
— Jestem Bazz, a to Jugo! Chcemy dołączyć do Stern Ritterów! — oznajmił z dziarskim okrzykiem, jakby nie zauważył wyraźnego, zupełnie nieskrywanego zniesmaczenia oficera.
— Chwila, Bazz, chwila! — Jugram szarpnął go za koszulę, próbując zatrzymać ten przerażający mechanizm, prowadzący do niewiadomego.
— Z drogi, dzieciaku. — Quincy skręcił konia, nawet się nie zatrzymując. Haschwalth spojrzał na zaciskającą się do drżenia pięść Blacka.
— Gdzie wy, do kurwy, jedziecie?! Czy nie powiedziałem, że chcę dołączyć do Vanguardów?! — warknął wściekły.
— Och... — Dowódca po raz kolejny spojrzał na nich z wyższością i zażenowaniem. — Egzamin odbędzie się wkrótce. Zostanie wydane specjalne oświadczenie. Do tego czasu podszlifuj swoje umiejętności. To nie jest dziecinna zabawa w wojnę, więc nie rób sobie zbytnich nadziei, karle. — Mimo że było to niesprawiedliwe, Jugram poczuł ulgę. Wiedział, że do poboru, oprócz wieku, brakowało im o wiele więcej. Wyciągnął dłoń i złapał Bazza za koszulę.
— Powinniśmy dać sobie na razie spokój... — powiedział, lecz Black zdecydowanie wyszarpnął się z jego uścisku. Oczy jarzyły mu się wściekłym odcieniem zieleni, a pierś drżała od nadmiaru emocji. Ignorowanie i lekceważenie go były tym, czego, poza Yhwachem, nienawidził chyba najbardziej. — Jugo, zostaw — syknął, tracąc nad sobą panowanie. Dłoń Haschwaltha, zamiast koszuli, chwyciła powietrze. — Nie robić sobie nadziei?! Może pokażę ci, co potrafię, paniusiu?! Tylko ty i ja, oficerze! Jeśli wygram, oddasz mi swój cholerny tytuł!
Rozbawiony mężczyzna spojrzał na niego z góry, po czym zeskoczył z konia.
— Co za bezczelna, mała małpa... — Sugestywnie położył palce na rękojeści miecza, jakby zamierzał go właśnie wyjąć. — Znam wielu takich jak ty, którzy, nie rozumiejąc swojego miejsca i roli w świecie, skończyli martwi.
— Oficer Królewskiej Gwardii zabity przez małpę! Podoba ci się, śmieciu?! — W dłoniach Blacka błysnęła duchowa kusza.
Haschwalth miał wrażenie, że nie słyszał tych słów, a jedynie je zgadywał. Podbiegł do Bazza, czując, jak gorące powietrze pruje się pod naciskiem piersi. Ufasz mi? — zamajaczyło mu w głowie.
— Bazz!
Wiedział, że jego temperament wymykał się właśnie spod kontroli. Powietrze przeciął błysk opalizującego pocisku, lecz oficer bez większego problemu odbił go klingą. Był może nieco zdziwiony siłą bełtu, lecz szybko zamaskował to ironicznym uśmiechem pogardy. Jugram złapał za rękojeść miecza, gotowy stanąć do walki, jeśli zajdzie taka potrzeba.
Otoczenie ściemniało dziwaczną, ciężką aurą, która wydawała się ciągnąć przez mile drgającego powietrza. Wszystko momentalnie zwolniło. Żadna gałązka nie poruszyła się na wietrze; było duszno. Usypiający, leniwy świat osiągnął właśnie jakiś punkt krytyczny niewyjaśnionej, nieznanej fermentacji. Lecący przed kawalkadą motyl cholerycznie trzepotał skrzydłami, niby zakleszczony w kleistej, niewidocznej mazi. Energia przenikała wszystko dookoła, zamykając świat w mrocznej i potężnej gęstwinie.
Coś przesuwało się mimo życia, w znanym tylko sobie rytmie niczym spęczniałe, niewidoczne ciało chmury pełne utajonego wewnętrznego ruchu. Kolana Bazza drżały, a Black, ściskał przegub Jugrama tak mocno, że skóra Haschwaltha przybrała odcień zwisających martwo białych proporców; musiał walczyć ze sobą, żeby nie ulec czemuś, co zawisło w powietrzu, paraliżując cały naturalny ruch.
Jugo rozejrzał się dookoła. Na miejscu kawalkady rozciągał się teraz szpaler przyciśniętych do ziemi głów. Konie leżały obok swoich jeźdźców. Wszystko zgięło się pod czymś tajemniczym, nieobecnym i przerażającym. Droga przypominała równinę utkaną ze zdjętych paraliżem ciał Quincy i koni. Dowódca kolumny klęczał, nisko opuszczając głowę. Mocne szarpnięcie zmusiło Jugrama do spojrzenia w drugą stronę. Kolana Bazza właśnie dotknęły podłogi.
Haschwalth stał bez ruchu. Został sam, niczym najwyższy, orientacyjny punkt otoczenia; nie wiedział, czy wszystko umarło, czy zastygło, poddając się nieznanej sile. Jugram, jak w obliczu dawnego przerażenia, czuł tylko bijące z apatycznym spokojem serce, nie potrafiąc zapanować nad drgającą mimowolnie wargą. Stał spokojnie, patrząc przed siebie, i nie mógł wyzbyć się wrażenia ogarniającej wszystko pustki. Nie rozumiał, dlaczego rozchodzący się w powietrzu ciężar zupełnie nie brał w posiadanie jego ciała i nie wymuszał na nim ugięcia.
Wąskim przesmykiem tworzonym przez zgięte sylwetki Quincy, szedł ogromny, czarny koń prowadzony przez nienaturalnie postawnego jeźdźca. Otoczona jasnym pierścieniem tarcza słońca oświetlała mu drogę, odbijając się refleksem od wody stojącej w wysychających kałużach.
— To, co wtedy... To reiatsu... — do jego uszu dobiegł jedynie głos Bazza stężały jakimś niewyjaśnionym bólem i... wściekłością.
➵ ➵ ➵
Ech, ostatnio coś kłócę się z pisaniem i chyba to jest aktualnie jedyna moja praca, wobec której nie mam nawet cienia awersji. Co ze mną jest? :v
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top