głupíutkí jugσ

Pięć lat.

Dorosłość?

       To pytanie wymierzone w siebie budziło w Blacku śmiech politowania, którym był gotów przekreślić całą dwustuletnią tradycję, choć otoczka wkroczenia w dojrzały wiek tak bardzo rozpalała go, gdy jeszcze mieszkał na zamku, marząc o poważnych zadaniach.

       Piętnastoletni Quincy wsiadał na konia i sam jechał upolować dzika, żubra lub łosia, którego powinien przestrzelić jedną Heilig Pfeil, by udowodnić, że rozwinął zdolności wystarczająco, by walczyć z Hollowami i dorósł do założenia rodziny.

Dorosłość...

       Chciało mu się śmiać, bo choć obaj mieli siedemnaście lat, a Bazz dał ten przezabawny dowód dorosłości w postaci łowieckiego trofeum w wieku dwunastu, nie czuł nic poza miłym połechtaniem dumy i iluzją dorosłości. Teraz miał wrażenie, że ktoś się żałośnie pomylił, bo boleśnie odczuł, że w dojrzały wiek męski on i Jugo wchodzili hartując siłę i charakter w narzuconym trybie koczowania i wielu próbach odnalezienia się w nowym życiu, w którym Quincy mieli już tylko jedno wojsko i jednego pana.

       Kiedy przywitali wymarzone miejsce, niespełniony prezent ślubny Bazza, zastali jedno wielkie obozowisko pościeli, naprędce zrobionych namiotów i powiewające zasłony kolektywnie suszonych ubrań, jakby cała cywilizacja zaczynała budować się od zera na jakiejś mitycznej świeżej ziemi, na której Yhwach pragnął po prostu stworzyć stary świat od nowa. Wszystko odbywało się pierwotnym prawem podboju: każdy zajmował upragnioną część, a prawo własności tworzyło się na zasadzie akceptacji ogółu lub warunków, jakie dyktowała siła wojska albo broni duchowej.

       To było dziwne miejsce, lecz nawet mimo tej dziwności szybko przeobraziło się w nową prowincję pod jurysdykcją Yhwacha. Wszystkie tereny, na których żyli Quincy, nazywano teraz Cesarstwem; wojsko stacjonowało w różnych regionach, przemieszczało się majestatycznie jako pokaz siły Jego Wysokości i manifestacja dumy Quincy, przypominając Bazzowi o pielęgnowanej zemście i nienawiści.

       W niedługim czasie po osiedleniu z cesarskiego pałacu ściągnęli kupcy, a obozowisko rzeczy ocalonych powoli zamieniało się w wioskę. Domy zaczęły przerzedzać lasy, kuto syntezowane srebro, jakby świat zapomniał o niedawnej tragedii. Walka z silniejszymi Pustymi zamieniła się w źródło dochodów, a żyjący tam Quincy w najemników, co nieco ożywiło początkowy brak gospodarki.

       Nie zamieszkali w tym dziwacznym wirze, lecz w niewykarczowanym lesie nad jeziorem oddalonym o parę godzin drogi. Do wioski wybierali się tylko wtedy, gdy czegoś potrzebowali; parę razy cofnęli się nawet do ruin zamku po złoto. Srebrne skrzynie obłożone pieczęcią Blacków leżały pod ziemią, sukcesywnie oddając swoją zawartość ostatniemu z rodu, który jako jedyny potrafił się do nich dostać, co zapewne uchroniło je przed szabrowaniem. I choć Bazz był zmuszony porzucić dawną tożsamość dziedzica, doskonale o niej pamiętał.

       Nie zostali w wiosce ze względu na Jugrama, bo mimo upływu czasu, jego dłonie wciąż nie uwolniły ani jednej wiązki energii duchowej. Black wiedział, że rozszarpałby gardło każdemu, kto tylko zagroziłby, że doniesie na niego garnizonowi, ale nie zamierzał stawiać go w niekomfortowej sytuacji. Właściwie mu to odpowiadało; mogli spokojnie trenować, nie zwracając niczyjej uwagi, co z niesamowitą siłą Bazza i pozorną słabością Jugo wydawało się nie do uniknięcia w stosunkowo małej społeczności; musieli być najdziwniejszym duetem w dziejach.

       Mieli swój maleńki, zbudowany przez siebie samych dom, przypominający raczej większą, drewnianą szopę, przybłąkanego brązowego psa o imieniu Fiołek, którego wbrew protestom Bazza nie nazwali groźniej, bo zaczął reagować na miękkie wołanie Jugrama; mieli ambicje i samych siebie.

       Bazz czasem brał zlecenia na Pustych, ale wcale nie dlatego, że było im to potrzebne do przeżycia. Po prostu lubił ich zabijać i uśmiechał się na samą myśl, że jest już o jednego mniej. Stał się naprawdę silnym, muskularnym i żelaznym mężczyzną, choć pozostała w nim dawna rozbuchana junackość rozwścieczonego panicza w zbroi.

       Mimo że powinien mieć doświadczenie w zarządzaniu, gubił się w rachunkach, organizacji życia i kompletnie nie potrafił gotować. Jeszcze jako zapatrzony w wojowanie dziedzic powtarzał sobie: będę miał innych od nudnych rzeczy, więc przyziemnych obowiązków domowych uczył się teraz od Jugrama, nie potrafiąc sobie odmówić marudzenia. Czasem, mimo że nie miał pojęcia, co robi, próbował go nawet pouczać dawnym tonem mentora, który zatarł się gdzieś na przestrzeni lat.

       Czas pędził, zwalniał, momentami nawet zatrzymywał się niczym uchwycona na płótnie chwila, lecz wszystko, co robili, było podporządkowane marzeniu. Każdy mały cel stwarzał iluzję przybliżania się do niego i chyba ten wir nikłych zwycięstw w budowaniu nowego życia i nowego domu uratował ich przed zupełnym zagubieniem.

       Bazz patrzył na Jugrama jak na swój ratunek i wiedział, że gdyby był ze wszystkim sam, zupełnie by się rozsypał. To Haschwalth chronił go przed każdym upadkiem, uspokajał i opatrywał mu rany, kiedy wracał z wioski do domu z pamiątkami po swojej wyrywności; to na jego kolanach zasypiał przez pierwsze tygodnie po pożarze. Obecność Jugrama koiła zranioną duszę, napełniała go siłą, motywacją i szczęściem, które nie istniało już nigdzie poza barierą, jaką się obudowali.

       Ich dni znaczyły ciągłe zmiany: zmęczenie treningiem mężniejących ciał, kształtujących się obniżonych głosów i wyostrzających się rysów twarzy. Nie zmieniało się tylko zacięcie i marzenie, które określali jednym słowem: razem. Mówili o nim na treningach, w rozmowach przy łowieniu ryb i na dobranoc, jakby w tym jednym wyrazie zamykały się wszystkie możliwe znaczenia podkreślające to, że żaden z nich nie zamierzał się oszczędzać.

       Bazz czasem zastanawiał się, jak wyglądałoby teraz jego życie, gdyby zamek Blacków nie zamienił się w stertę zwęglonych ruin: że byłby już po ślubie z Esther i zapewne uciekałby na polowania, by schować się przed krzykiem wrzeszczących dzieci albo strzałami ciskanymi w niego przez temperamentną, piękną żonę. W każdej takiej chwili pamiętał jednak o tym, że jakiekolwiek inne życie byłoby niczym, gdyby nie było w nim Jugrama. Nieistotne już nawet, czy Haschwalth miałby — jak w dawnej, rozszarpanej przez Yhwacha wizji — być szlachcicem w gwardii, czy — tak jak teraz — wykonywać zajęcia, które zupełnie nie pasowały do jego wrodzonej szlachetności.

   Czuł się czasami wręcz głupio, widząc, jak Jugo skrobał ryby albo robił coś innego, co wydawało się z jakiegoś niewiadomego powodu durne i przyziemne. Z teatralnym marudzeniem zaprawionym serią pokazowych przekleństw robił wszystko z nim, jakby to miało rozładować okropny dysonans, jaki tworzył się, gdy białe, smukłe dłonie, które mogły trzymać jedynie srebrny miecz, wyrzucały na trawę rybie wnętrzności.

Głupiutki Jugo...

➵   ➵   ➵

       Księżyc wydawał się rozdzierać blaskiem spęczniałe ciało chmur. Obłoki przelatywały obok niego, przysłaniały go na moment, lecz w chwili zupełnego, optycznego zetknięcia dziurawiły się, przerzedzając do ostateczności na tle widocznych gołym okiem ciemnoszarych plam rozlanych na jasnym globie. Jezioro było prawie płaskie, a mimo to dzwoniło o brzeg, jakby rozmnażało się wraz z każdym subtelnym pluśnięciem. Po gładkiej tafli żywo sunęły nartnikowate robaki, omijając niespokojne plamy cichych szkwałów, gdzie woda marszczyła się w kształty przypominające bruzdowate blizny lub warkocze, których ostra tekstura nabierała w tym świetle niemal dotykalnej wyrazistości.

       Jedynym, czego Bazz nauczył się o gwiazdach z własnej woli, była pozycja Wagi i to, że jej centrum miało podobno lekko zielone światło. Właściwie wydawało mu się, iż — bardziej niż naprawdę — widział tę niewyraźną zieleń dlatego, że Jugo niemal automatycznie znajdował ją na niebie, gdy tylko robiło się wystarczająco ciemno i cicho. Patrzył w milczeniu na jasne punkty w tym mętnym kalejdoskopie mroku, unosił dłoń do góry i wolno poruszał palcami, jakby zrywał pajęczynę; jego oczy były wtedy urzeczone, kołysał się w nich jakiś wilgotny blask żywszy od najbardziej jaskrawego koloru.

       Mimo że Black długo nie rozumiał zachwytu nad czymś tak odległym, w momencie, gdy czas wołał o czyn, lubił to obserwować. Świecące na niebie kropki — podobno-Waga — były ich czwartym, utajonym towarzyszem, a Jugo chyba odnajdował w nich coś, co napełniało go niesamowitą siłą, samozaparciem i niemal dogmatyczną wiarą w to, że jego słabość zostanie przeważona przez jakiś drugi biegun. Zapewne z tego powodu nigdy nie rezygnował, chociaż czas i brak mocy wydawały się zupełnie nie mieć dla niego litości; zresztą, Jugram nigdy się nie oszczędzał i ostatnim, co Bazz mógłby o nim powiedzieć, byłoby: słaby. Był tego pewien, lecz nie do końca wiedział, skąd wypływała na pozór niezauważalna siła Haschwaltha wymykająca się wszelkim definicjom.

       Nie do końca wierzył w przeznaczenie, symbole ani rozrzucone po niebie prawdy; raczej, po prostu: w energię, mięśnie, broń i charyzmę. Czy to jeszcze na zamku, czy później, zawsze gubił się w tego typu filozoficzno-gwiezdnych deliberacjach, lecz teraz czuł, że kanciasty, nijaki kształt oddalony o nieskończoność stanowi dla niego coś ważnego; że stał się częścią niego samego. Widocznie obaj mieli swoje drogowskazy w drodze do nowego marzenia, jednak Bazz widział go w spalonych ruinach, które paradoksalnie napełniały go siłą i chęcią odwetu. A może właśnie posiadanie takich drogowskazów wzmacniało ich więź?

       Stojąc w zapadlinie cienia, oparty ramieniem o drzewo rzucił krótkie spojrzenie w stronę leżącego na brzegu miecza i ubrań.

Znowu się przetrenowałeś?

       Często łapał Jugrama na tym, że w nocy brał miecz i po prostu wychodził ćwiczyć, choć w dzień trenował ciężej od niego i nigdy się na nic nie poskarżył. Był silny, szybki i zapewne nie znalazłby się żaden inny Quincy, który byłby lepszym szermierzem, lecz nawet mimo to...

       Bazz westchnął ciężko, niemal czując ból Jugo z powodu nieobudzonej mocy.

Na pewno ból?

       Z drugiej strony — mimo tego, że dostrzegał czasem delikatne drżenie jego zmęczonych mięśni i widział bolesne otarcia na wewnętrznej stronie dłoni — nie mógł mu zakazać trenowania. Bez milczącego, spokojnego uporu pozbawionego skarg Haschwalth nie byłby sobą. Przecież obaj w ciągu ostatnich pięciu lat zawzięcie walczyli z rzeczywistością i żaden z nich ani na moment nie zakwestionował sensu tej walki.

       Popatrzył na taflę jeziora. Jugo stał w wodzie zanurzony po pas i z zadartą głową, wolno, jakby bezwiednie, wiosłował dłonią po czarnym zwierciadle. Może krzepki chłód uśmierzał ból od zaciskania palców na rękojeści? Wzrok Bazza powędrował w niebo; Waga była na swoim miejscu: odsłonięta, widoczna, wyraźna.

Dlatego jesteś właśnie tutaj...

       Wiele razy próbował zrozumieć niesamowitość tej tajemniczej polaryzacji: nieśmiałości i izolacji, braku mocy i wytrenowanej zręczności w walce wręcz, fizycznego zmężnienia i dziwnej, niepojętej romantyczności Jugo roztaczającej wokół siebie niepodobny do niczego spokój.

       Zagubiony drapał się po głowie, dochodząc do wniosku, iż są to kwestie nie do uzgodnienia, po czym pocieszał się faktem, że wcale nie musi niczego wiedzieć, by intuicyjnie czuć między tym wszystkim związek mitycznej równowagi, jakby Haschwalth był żywym dowodem jej istnienia.

       Westchnął ciężko, zdając sobie sprawę, że łaknienie tej innej bliskości Jugrama wymagało od niego czegoś innego niż bezpiecznego, pewnego schronienia się w łonie dziarskiej, żołnierskiej prostoty kogoś, kto lubił rozrabiać. Jugo nie był jak ładne dziewczyny z wioski potrafiące zadziornie odpowiedzieć na jego dwuznaczną zaczepkę ani jak chłopaki, z którymi najpierw, dla zabawy, Black mógł stoczyć pojedynek o to, kto będzie rządził, i popisać się mocą swojego Heiliger Bogen.

       Mimo że Haschwalth był zupełnie odcięty od junackiego zmysłu zabawy tak typowego dla Quincy i mentalnie wydawał się o wiele starszy, Bazz zdawał sobie sprawę, że to on, pozornie słaby, pozbawiony mocy i cichy, czyni wszystkich dookoła niekompletnymi, jakby to im, nie jemu, brakowało czegoś znaczącego ich piętnem wyjątkowości, choć Jugram widział się na tle innych zupełnie przeciwnie.

       Black spojrzał na niego jeszcze raz i, myśląc o jego delikatności oraz tym nieuchwytnym czymś, zmierzwił włosy. Sam fakt, że patrzył na Jugo w takiej chwili, paradoksalnie onieśmielał go do granic; czuł, jakby miał gorączkę, krew tętniła mu w głowie, a jednocześnie nie chciał tego przerywać, mimo że w ciągu tych wszystkich lat ich ciała przestały mieć przed sobą jakiekolwiek tajemnice, a przynajmniej tak mu się wydawało. Uśmiechnął się zadziornie do samego siebie.

Głupiutki Jugo...

       Ten przebiegający ciało dreszcz niepokoju i zakłopotania rozbudzał mu zmysły i wyobraźnię. Nie musiał wcale stać blisko niego, żeby widzieć jego spokojne ruchy pełne specyficznego wrodzonego wdzięku, napięcie delikatnie rzeźbionego ramienia — gdy przegarniał kołyszącą się wodę, niby wyciągając dłoń po miecz — łagodny rys żeber i harmonijną, silną tarczę klatki piersiowej, a nawet tę podkreśloną uniesieniem głowy ku niebu wyraźną wypukłość na szyi, potocznie nazywaną jabłkiem.

       Od jakiegoś czasu nie potrafił patrzeć na Jugrama inaczej, a przecież jeszcze nie tak dawno im obu wydawało się zapewne, że — jako chłopcy — są tym samym, że są tacy sami, a w patrzeniu na siebie nawzajem nie ma niczego niezwykłego. Wtedy żaden z nich nie czuł skrępowania przed dotknięciem drugiego, przed otoczeniem karku ramieniem albo pogłaskaniem dłonią po włosach. Bazz początkowo nawet nie zauważył wkradającego się między ich wcześniejszą, bezwstydną nagość wstydliwego dystansu, miło podsycającego go do tego, by przyjrzeć się Jugramowi dokładniej — może z ciekawości, może dla zwykłego porównania.

       I choć zupełnie umknęła mu chwila krystalizowania się tej różnicy w patrzeniu, miał wrażenie, że skupiając się na tym wszystkim zbyt mocno, czuł jednocześnie napięcie, przyjemne cierpienie i coś podobnego do lęku, nad czym nie miał siły się głowić, bo przecież Bazz B. niczego się nie boi.

       Zauważył to wszystko dopiero jakiś czas temu, gdy Jugo speszony odwrócił głowę, kiedy on — w swoim mniemaniu jak zwykle, choć pewnie minęło sporo, od momentu, w którym zrobili to obaj — bezpardonowo zrzucał z siebie ubranie i wskakiwał do wody, by spłukać z siebie pot treningu i schłodzić rozgrzane mięśnie.

       Wtedy ich spojrzenia na krótko skuły się powagą. Oczy Jugrama wyrażały coś w rodzaju badania otoczenia, może jakiegoś niewypowiedzianego pytania. Po chwili obaj, w milczeniu, utkwili wzrok w horyzoncie, po czym znowu popatrzyli na siebie, jakby to nigdy się nie wydarzyło, a jednak coś w ich postawach wydawało się Bazzowi inne niż dotychczas. Może nawet niechcący uśmiechnęli się do siebie po wszystkim w jakiś podniecający, poufały sposób — niby uwodzący i uwiedzieni, jakby ta przypadkowa inicjacja miała w przyszłości coś znaczyć; jakby miała znaczyć coś innego niż rytuał.

       Powrót do tej chwili był jednocześnie przyjemny i kłopotliwy. Oddech Bazza przyspieszał, a mostek zaciskał się w pomieszaniu zdenerwowania i czegoś, czego nigdy wcześniej nie doświadczył; czegoś, czego nie doświadczał nawet wtedy, gdy dziewczyny z wioski bawiły się z nim w zalotne zawstydzanie. Niemal słyszał kojący, nieśmiały ton Jugrama przesiąknięty wieloma próbami zrozumienia świata i zdystansowania się do rzeczywistości.

Nie wiem, to raczej nie dorosłość, to... chyba po prostu nie potrafiłbym już zasnąć, trzymając cię za rękę.

       Podrapał się po głowie i mocno przylgnął plecami do drzewa, zawieszając wzrok na leżącym na brzegu mieczu. Wiedział, że to, co robi Jugo ze swoimi treningami, to szaleństwo, ale kim był, żeby go umoralniać? Mimo wychowywania się w zamku, jako nieopierzony dziedzic, wbrew konwenansom nie był pruderyjny i sam robił mnóstwo głupot, zresztą dużo gorszych, i właśnie walczył ze zrobieniem kolejnej; ze sprowokowaniem momentu tej pociągającej niezręczności, która nęciła go w każdej spędzanej razem chwili na tyle, że czekał jej z jakimś dziwnym utęsknieniem. Zaśmiał się w myślach. Jeśli coś miałoby wywołać w nim choć cień ogłady, to chyba mogłaby to być tylko odpowiedzialność za jedynego ucznia.

       Odbił się plecami od drzewa, wyciągnął dłoń i posłał jeden słaby pocisk w niebo, żeby zwrócić na siebie uwagę. Światło skoncentrowanych cząsteczek błysnęło w czarnym lustrze wody niczym warkocz komety.

— Wystarczyło powiedzieć, że jeszcze nie wyrosłeś z zabawy w chowanego — mruknął, krzyżując ręce w wystudiowanym geście i nonszalancko opuszczając głowę, by grzywka opadła mu na czoło. Właściwie mógł nawet szepnąć i teraz żałował, że tego nie zrobił.

Podobno po wodzie dźwięk niesie się lepiej.

       Poczuł zryw własnej krwi, tę samą radość i ból w duszy, jakby prosta i spokojna nić ponownie zapomniała o swoim stanie. Po raz kolejny był pewien, że mimo ciemności i odległości — wie. Widział jego posępniejącą po swojemu, na sekundę wytrąconą z równowagi twarz, zwrot ciała pełen charakterystycznego napięcia w górnej części pleców, to że palce stóp zapewne mocniej wcisnęły się w dno, że Jugo przy szybkim obrocie zakołysał się na kostkach, a poruszona, lekko wzburzona woda zmoczyła mu kawałek suchej skóry.

       Bazz zupełnie nie pamiętał, czy chciał mu jeszcze powiedzieć coś poważnego i karcącego. Każdy wyobrażony ruch Jugrama spieniał mu puls i przez moment miał wrażenie, jakby zamiast oddania się tej niewinnej wizji rozmyślał o czymś najbardziej lubieżnym i rozpustnym, co powodowało, że zmysły promieniowały po wszystkich meandrach wyobraźni. Prychnął pod nosem, nie przestając się uśmiechać. Na jego twarzy pojawiło się coś dzikiego, kociego.

Cholera, masz mnie...

       Niezgrabnym ruchem wyplątał się z ubrań, rzucając je zwinięte gdzieś na brzeg. Wbiegł do jeziora, zupełnie burząc sen leniwie chlupoczącej wody i wściekle rozganiając sunące po jej tafli nartnikowate owady. Drażniąco rozkoszny chłód rozlał mu się po ciele krótkim, gwałtownym dreszczem, który ostudził rączo buzującą krew. Wąskie pasy skotłowanej piany rozpłynęły się na boki i powoli znikały, wydając z siebie przyjemny, kojący syk.

       Jugram zrobił parę wolnych kroków w jego stronę, a Bazz nie mógł pozbyć się skojarzenia z malowidłem, które wisiało na jednym z korytarzy zamku. Haschwalth skryty za zasłoną wody i księżycowej ciemności, wyglądał jak przedstawiona na nim postać: nie szedł, lecz wynurzał się powoli z odmętów jeziora. Brakowało mu tylko trzymanej w ręku cedrowej gałązki i strzały, jakby delikatny i piękny bóg z mitu o nadawaniu mocy niespodziewanie, zupełnie przypadkiem, zgubił gdzieś swoje atrybuty oznaczające siłę.

       Wzdrygnął się. Było mu raz zimno, raz gorąco. O czym ja myślę?! Onieśmielił się sam przed sobą tym mistycznym porównaniem, o które nigdy by się nie podejrzewał. Gwałtownie zarzucił głową, nieco osuszając włosy.

— Wybacz... — Plusk zapadł się pod łagodnym dźwiękiem niskiego głosu Jugrama. — Nie chciałem, żebyś się martwił. — Nieśmiało podszedł bliżej; na tyle blisko, że Bazz widział wyraźnie poruszające się, jasne, niemal bezkrwiste wargi. — Po prostu... — Patrzył w kołyszącą się wodę. Ona i ciemność były teraz barierą odgradzającą go od zupełnego zawstydzenia. — Chciałbym dawać z siebie wszystko, a jeśli nadal tak jest, to może nie staram się, jak powinienem.

       Odważne, nieco perwersyjne myśli Bazza przygasły, jakby momentalnie omdlały po usłyszeniu tego zdania; teraz miał wrażenie, że ociekają jak woda po skroniach jakimś westchnieniem smutku, choć w tonie Jugrama nie było słychać ani goryczy, ani pretensji. Chyba fakt, że mówił o tym tak spokojnie i, w gruncie rzeczy, zwyczajnie, sprawiał, że Black przeżywał rozczarowanie światem za nich obu, nie mogąc jednocześnie wybaczyć mu tego, że niedoskonałości szukał jedynie w sobie samym, widząc w tym tylko swoją winę, a do tego niepodważalną oczywistość. Już dawno stwierdził, że na miejscu Haschwaltha by zwariował, szukając gdzieś ujścia dla spiętrzonego napięcia. A on...

— Ty? — Westchnął smętnie. — Jeśli ty się nie starasz, to ja już nie wiem, kto... — powiedział cicho, szukając wzrokiem wewnętrznej strony jego dłoni, by jakoś wybadać męczący go fizyczny ból. Zadarł głowę do góry, jakby sam pragnął znaleźć pomoc w podobno-zielonej gwieździe. — Jugo...

— Nie martw się tym. Nie chcę polegać tylko na tobie, Bazz. Obiecałem ci. Nauczyłeś mnie podstaw, nauczyłeś mnie wszystkiego, reszta zależy już tylko od tego, jak będę się starał. — Odwrócił głowę przez ramię, spoglądając na brzeg. Wzrok Bazza przebiegł od jego karku, przez ramię do samej opartej na biodrze dłoni, którą schował pod wodą.

— Miałeś mi tylko obiecać, że nie będziesz się przejmował opinią innych, których wtedy nazywaliśmy dorosłymi — przypomniał. — Nie, żebym specjalnie nadawał się do tego, by prawić ci umoralniające gadki bez hipokryzji czy coś, ale... — wymamrotał z zakłopotaniem i pod wpływem tego impulsu niezręczności położył rękę na karku. Chyba naprawdę już nie potrafił używać w rozmowach tego dawnego tonu nauczyciela, który kiedyś tak ćwiczył, posyłając własnemu dziecięcemu odbiciu serie pewnych spojrzeń. — A, cholera... — mruknął do samego siebie, nie potrafiąc oderwać od niego wzroku. Słowa plątały mu się w myślach, choć był pewien, że pouczające zdanie o nieprzetrenowywaniu się miał na końcu języka. — Beznadziejny ze mnie nauczyciel, Jugo. — Zaśmiał się pod nosem. Wypełniało go jednocześnie zupełne odurzenie, troska, lęk i coś w rodzaju nostalgii. Żywo rozgarnął dłońmi powoli zasypiającą wodę. Cisza i spokój otoczenia byłyby teraz nie do wytrzymania. Jugram wynurzył rękę i ułożył płasko na rozkołysanej tafli jeziora, jakby i ją chciał za wszelką cenę uspokoić. Bazz nawet się nie zastanowił. Złapał go za nadgarstek i delikatnie wsunął swoje palce pod jego. — Masz otarcia. Dopóki się nie zagoją, twój chwyt nie będzie tak pewny, jak tego oczekujesz.

       Z trudem wydusił to zdanie. Było w dziwny sposób zespolone z przyjemnością, a on znowu czuł, jak wibracje jego nerwów stają się szybsze i miał wrażenie, że tym gestem sam przeciął nić wiodącą go ku wykalkulowanemu rozsądkowi. Cały temperament ściągnął się ku sferze zmysłów zabarwionej radością, pragnieniem i tajemniczą obawą niebezpieczeństwa.

       Tak, to było to samo uczucie, które tak chciał sprowokować; którego pamięć przywodziła na myśl dwa skrajne porządki, jakby zawisł gdzieś między mękami konania i rwaniem się do życia. Kotłująca się krew męczyła go od środka, lecz mimo to uśmiechnął się dwuznacznie, rzucając krótkie spojrzenie w gwiazdy, które zmętniały gdzieś na niebie na tyle, że nie potrafił odróżnić jednej od drugiej. Bicie jego serca wciąż zdwajało szybkość i siłę, zwielokrotniając się z każdymi kolejnymi uderzeniami.

Równowaga?

Akurat...

— Ja... — Jugram nerwowo odrzucił głowę na bok. Mokra na końcach grzywka przylgnęła mu do czoła i opadła na oczy. Był speszony, lecz nie cofnął ręki. Wyglądał, jakby chciał powiedzieć coś, czego nigdy nie mówił, wpatrując się we własne, zamazane odbicie w wodzie. Bardzo przypominał siebie samego z tamtej chwili, z momentu, kiedy odwrócił wzrok od nagiego Bazza, jakby — stojąc wtedy tak samo blisko — bał się na niego spojrzeć, ale nie chciał odejść, niby dając tej inicjacji akt cichego, nieśmiałego przyzwolenia, niby pozwalając im obu na chwilę pieszczenia się we własnych myślach, które może stało się nową, niewypowiedzianą nigdy rozkoszą. Wtedy, w świetle dnia, miał widocznie zaróżowione policzki, i teraz, mimo że było ciemno, musiał doskonale zdawać sobie sprawę z tego, ta chwila właściwie już się zdarzyła. — Jest dobrze, Bazz — powiedział miękko, wciąż patrząc na wodę. — Chciałem po prostu uodpornić się na ból. Nie jestem nieszczęśliwy. Nie mam mocy, ale... — zawiesił ton, jakby zawahał się, czy na pewno chce to powiedzieć. Podniósł na niego wzrok i zrobił ledwie zauważalny krok do przodu.

       Bazz miał wrażenie, że wmurowało go w dno. Teraz po prostu czekał na nieśmiałą, cichą falę czegoś, co poczuje na swojej rozpalonej skórze. Poruszenie wody wspięło się wyżej, oblewając mu kolejne żebra; krótki dreszcz wstrząsnął duszą, ciałem, nim całym, a on wiedział, że jego gruboskórność skruszyła się właśnie w próchno.

       Zgłupiał, myśląc o tym, jak bardzo chciał go pocałować, tak po prostu. Miał wrażenie, że przez to wszystko w ogóle zapomniał, co to znaczy całować, i co właściwie powinno się zrobić. Zbyt mocno chciał, żeby było idealnie, za dużo analizował, co było do niego zupełnie niepodobne i w pierwszej chwili wściekł się na siebie samego.

Gniew? Radość? Co? Dlaczego, do cholery, wszyscy wyprawiamy takie rzeczy z twarzami?!

       Gdy zbliżał dłoń do jego brody czy policzka, tak naprawdę sam już nie wiedział gdzie, miał ochotę rozpłakać się histerycznie, że w takiej chwili w środku trzęsie się jak galareta. Był niemal pewien, że ręka dygocze mu tak, jakby przestała być częścią mocnego ciała; ciała, które przecież nigdy niczego się nie bało.

Jugram oplótł mu palce wokół nadgarstka, chcąc zapewne ustabilizować drżenie.

— Bazz, ty... — szepnął.

        Black chciał zaśmiać się nerwowo, lecz ostrożny, delikatny dotyk, który poczuł na swojej szyi, wprawił go w afonię spowodowaną nadmiarem emocji. To powściągliwe nieśmiałe muśnięcie przypominające raczej ostrożne poznawanie czegoś nieznanego wydawało się lżejsze i bardziej nieuchwytne niż najcichszy dźwięk i najsubtelniejsza woń. Choć na pozór nie było to nic takiego, pragnął, żeby Jugram nie puszczał, żeby pieścił go lżej i wolniej, szybciej, jakkolwiek, żeby tylko nie odejmował palców położonych na jego pulsującej, gorącej skórze.

        Poczuł się nagle silny, po swojemu śmiały i pewny siebie. Zdecydowanym ruchem wygiął go lekko, jakby chciał jeszcze zdążyć scałować z ust Jugrama dźwięk ostatniej samogłoski, po czym zrobił to jeszcze raz, pragnąc upewnić się, że słodycz i esencja nie ulotnią się i nie pierzchną w nocnym zapachu roślin i jeziora. Każdy pocałunek wywoływał następny i kolejny minimalnie śmielszy od poprzedniego, a napięcie narastające sukcesywnie między starym a nowym dotykiem zaczęło rozładowywać się w jednej chwili.

       Świat znikł pod przymkniętymi powiekami. Wszystko zapadło się w nicość poza spragnionym, mocnym dotknięciem nieśmiało rozchylających się ust i smakowaniem jakiejś tajemnej, nieznanej dotąd mowy, która wytłumiła nawet dźwięk pocałunku, mimo że czuł wyraźnie przyjemne zwilżenie warg. To wrażenie pozytywnej pustki trwało jeszcze chwilę po przebudzeniu; po nim świadomość była inna, Bazz powoli odzyskiwał wzrok, a blade światło księżyca zarysowywało kształty konturem. Oczy Jugrama wydawały się o wiele ciemniejsze niż zazwyczaj, jakby cały blask gwiazd skoncentrował się na jego włosach utkanych z perlistych, mlecznych deseni. Usta Bazza rozwarły się lekko, lecz nic nie powiedział. Wszystko w nim wibrowało, porzucając go gdzieś w połowie drogi do słowa.

Rany, dlaczego mam wrażenie, że cały się trzęsę? Ja?!

       Jugo przycisnął wilgotną, chłodną dłoń do nagiej piersi Blacka, niby próbując wyczuć uderzające pod nią serce i jego improwizacyjny, zdyszany rytm; był chyba jeszcze bliżej niż poprzednio.

— Wiele razy wydawało mi się, że je słyszę — powiedział po swojemu. — Ono... mówiło mi, że mam dokąd pójść. — Patrzył mu w oczy z wyrazem urzekającej, niewinnej szczerości i, zupełnie się tego nie bojąc, przeszywał mu twarz takim spojrzeniem, jakby była przezroczysta. — Bazz... — ściszył ton, chcąc chyba powiedzieć mu coś poufnego. — Nauczyłeś mnie więcej, niż myślisz. Może nie bałem się braku mocy, bo po prostu wiedziałem, że muszę go pokonać, ale bałem się innych rzeczy, nieważne już nawet, co to było. Przynajmniej tak mi się wydaje, że to był strach. Teraz jest dobrze.

       Dopiero teraz zrozumiał, że ta szalona ekscytacja podobna do ataku głodu, całe podniecenie i iluzja wlewającej się w niego nowej energii piętrzyły się w nim bez żadnej prowokacji ze strony Jugrama. A może bezwiednie budził je właśnie w ten sposób? Spokojem i powściągliwością, w których od jakiegoś czasu Black doszukiwał się nawet specyficznej oziębłości, co samo w sobie było paradoksem, bo Jugo — po tylu latach wspólnego życia — wydawał mu się najczulszą, a zarazem najbardziej niezgłębioną istotą na świecie.

       Gdyby nie ten inicjacyjny moment i niedawne zdanie o trzymaniu za rękę, Bazz tylko utwierdziłby się w przekonaniu, że Haschwalth zupełnie nie odczuwa czegoś takiego jak namiętność czy pożądanie; pod tym względem był dziwny. Sprawiał wrażenie, jakby cały świat budził w nim tylko czysto estetyczny zachwyt zupełnie pozbawiony ładunku perwersji. W momencie, gdy on, patrząc na innych, od razu wiedział, co mu się podoba i na czym pragnie zawiesić oko na dłużej, Jugo postawiony między ładnie zbudowanymi plecami chłopaka czy kusząco skrojoną talią dziewczyny, obojętnie odwracał głowę i patrzył urzeczony w sunący po niebie klucz żurawi.

       Mimo to bezbłędnie złapał Bazza na próbie pierwszego gestu, który nadchodząc nieuchronnie, spalał się w środku buzujących płomieni przyjemnego cierpienia, strachu i radości; złapał go, sprawiając, że Black niemal skręcił się z rozkoszy pod jego ledwo uchwytnym dotykiem.

Myślałeś o tym wszystkim między nami cały ten czas?

— Ani razu nie powiedziałeś wprost, że się czegoś boisz, mogłem to tylko wyczuwać. Gdybyś mi powiedział, to bym...

— Nie — ton Jugrama miał w sobie coś, pod czym zapewne zgiąłby się sam strach. Tego po prostu nie dało się określić żadnym słowem. — Wiedziałem, że się o mnie martwisz. To, że czułem cię obok, dodawało mi sił. Chciałem pewnego dnia po prostu powiedzieć ci: Bazz, bałem się, ale już się nie boję, chciałem ci powiedzieć, że jest dobrze — szeptał mu w usta. Te słowa kryły w sobie cień jakiejś przepracowanej nostalgii i uroku, zupełnie jak pieszczotliwe: głupiutki Jugo, które już dawno straciło swoje pierwotne znaczenie. Jego delikatnie rozchylone, chwytające powietrze wargi były teraz szczeliną, przez którą sączyła się ta wyjątkowa, silna czułość, która przyprawiała Bazza o dreszcz.

— No... — mruknął, odwracając głowę w drugą stronę. Wzruszenie dziwnie go zawstydzało; był na nie przecież za twardy, a jednocześnie zdawało mu się, że Jugo chwycił właśnie sentymentalne wiązki rozrzucone gdzieś w jego pamięci, że tymi kilkoma zdaniami wypruł je z niego, wyciągając wszystkie na sam wierzch, czym ostatecznie zburzył mu męskie marzenia o własnym nieprzejednaniu. Głupiutki Jugo. Czuł dumę, troskę, tkliwość, wciąż mając wrażenie, że trzyma na uwięzi gesty, które już dawno zrobił w swojej żarliwej wyobraźni. Zżerały go jednocześnie jakaś wzniosła choroba i piekielna, chaotyczna gorączka. Elegancja wpisana w Jugrama: w manierę mówienia i w ciało, tylko go podsycała i naprawdę niewiele brakowało, żeby te zróżnicowane rodzaje miłości przybrały kształt jakiejś erupcji. — Ładny dałem ci przykład niewymiękania... — powiedział, zamiast tego.

Dlaczego zdaje mi się, że coś popsułem?

— To chyba nie to samo... — Przez chwilę pomyślał, że Jugo oszczędnie, po swojemu się żachnął, co spowodowało jakiś paradoksalny mechanizm.

       Bazz jakby na nowo uświadomił sobie nagość, a Jugram wyciągnął dłoń w stronę jego twarzy, na moment zatrzymując palce na mocnej, wyraźnej, niemal żelaznej linii żuchwy po ojcu, którą Black sam w sobie lubił, i którą sam podziwiał w lustrze, gdy przejeżdżał brzytwą po brodzie, by zlikwidować lekki zarost tuszujący jej pożądany kształt. Dzięki temu gestowi wróciła mu pewność siebie. Zapomniał o zakłopotaniu, przypominając sobie, jak Haschwalth wycierał mu stamtąd krew po pierwszym nieudanym goleniu, kiedy wreszcie nadszedł ten wielki dzień, może nawet ważniejszy od mitycznych piętnastych urodzin.

       Uśmiechnął się zadziornie, odruchowo mrugając okiem.

Masz mnie... Ale, ale! Tobie też się podoba, co?

       Na samą myśl o tym doznał ukojenia i dziwacznej, głębokiej satysfakcji, co sprawiło, że mimowolnie oblizał wargi, pragnąc, by przyjemny, świdrujący go ból sięgnął wreszcie zenitu, a wszystko, co zawiesiło się między smakiem pocałunku a rozmowy, uwolniło z uwięzi. Ostatnim obrazem, który wyrył mu się na źrenicy przed opuszczeniem powiek i podjęciem decyzji o rzuceniu się w nieodwracalne, był uważny błysk w oczach Jugo i coś w rodzaju niepełnego uśmiechu, dopełniającego w sposób niezwykły tę zranioną urodę; czuwał, mimo uroczego, przyzwalającego zakłopotania.

       Jego ramiona zawisły na szyi Jugrama. Całował mu kark, policzki, nawet klatkę piersiową, wsłuchując się w subtelne ruchy kołyszącej się wody i tego, co żyło dookoła przysypane ciemnym pyłem nocy: w roślinach, na głębokościach i wysokich koronach drzew, jakby dotykane w ten sposób ciało odsłaniało przed nim jakąś niezgłębioną tajemnicę materii. I choć wcześniej wszystko, co zielone, mianował zaszczytnym określeniem: chwast, nie próbując nawet przypomnieć sobie prawdziwej nazwy, teraz był pewien, że brzeg jeziora obrośnięty jest miętą, na której woń zupełnie nie zwrócił uwagi; przynajmniej do chwili, w której nie poczuł idącego z powietrza orzeźwiającego ładunku mieszającego się z zapachem Haschwaltha.

       Ich dotykające się kolana i stopy podziurawiły giętką zasłonę wody.

       Oszalałem — myślał, badając ustami wszystkie nerwowe wibracje na jego skórze i porównując je mistycznie — wbrew samemu sobie — do doskonałego refleksu w decydującej chwili przy oddawaniu strzału z broni duchowej. Zadrżał z podniecenia, gdy poczuł mokre dłonie na swoich plecach. Kropelki wody, które zapewne spadły z wyciągniętych z jeziora rąk Jugrama potoczyły się od łopatek w dół wąskimi, lodowatymi strumieniami.

       A niech cię, Jugo!

       Objęli się jeszcze ciaśniej z przytulonymi do siebie głowami. Gdy impulsy spłynęły niżej, a Bazz zrozumiał, że jego noga znajduje się między udami Haschwaltha, miał ochotę jęknąć z niewypowiedzenia tego, co zaczynał sobie wyobrażać, a co wydawało się zbyt śmiałe.

       Językiem czuł smak jego języka, a na skroniach szybkie, potężne pulsowanie krwi. Pod palcami rysował mu się kształt ciała i delikatnych, ledwo zaakcentowanych mięśni, w których subtelnym konturze kryło się coś niezwykle dostojnego, a które tyle razy uniemożliwiły mu upadek w połowie drogi od jednego celu do drugiego. Odczytywał nawet poprzeczne, różowe pręgi na dolnej części pleców — pamiątkę po okresie, gdy w jakimś nienazwanym nigdy agonie ścigali się na wzrost, a jeden co jakiś czas przerastał drugiego. Kreślił palcami wszystkie linie: słodkie, prawie mdlące krągłości silnych ramion, bladość czytelną i dotykalną tak jak prześwitujące ścięgna i żyłki na szyi. To ciało jednocześnie było i nie było sekretem.

       Jugram napiął się, wydając z siebie ciche, szybkie westchnięcie, jakby nagle zabrakło mu powietrza. Naciągająca się skóra jeszcze ostrzej zarysowała wypukły szpic bioder, który był wyraźny nawet wtedy, gdy w czasie treningu — jak tylko Jugo mocniej machnął mieczem — wyłaniał się skrawkiem spod niewinnie zadzierającej się koszuli.

       Bazz nie miał już pojęcia, który kształt faktycznie wyczuwał, a który sobie dopowiadał, ale doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że choć tyle razy widzieli się nago, wiedzieli o swoich ciałach bardzo niewiele, a teraz obdzierali się praktycznie do przezroczystości. Zadrżał ze wstydu na samą myśl o tym, co właśnie chciał zrobić z wolną dłonią, mimo że wszystko dookoła już dawno dało przyzwolenie na to, żeby reszta toczyła się swoim biegiem. Ostrożnie zanurzył rękę w jeziorze i niepewnie oplótł palce wokół czułego, ostatecznego miejsca, które zdzierało z Jugo resztę sekretów nawet pod ciemną zasłoną wody.

       Usta Haschwaltha przykleiły się do jego czoła, jakby w pierwszej chwili wstydził się spojrzeć mu w oczy i przyznać, że Bazz znalazł perwersyjną, a zarazem niewinną pieszczotę, która miała być tylko dla niego. Zresztą, nie musiał tego robić. Black nie potrzebował potwierdzenia tego, co czuł pod dłonią, gdy dotykał, głaskał, drażnił i pieścił. To zupełnie wystarczało, by od stóp do głów, po całym jego ciele, rozpostarł się skurcz erotycznego upojenia.

       Czysta, zraniona uroda Jugrama wydawała się zupełnie oddalać go od takich doświadczeń; po prostu w dziwny sposób do nich nie pasował, jakby robienie tego, co robią wszyscy posiadający brudne myśli, było nie-dla-niego, a jednak przeginał się w krótkich, orzeźwiających pulsach, wibrował, drgał — jak strzała mająca uspokoić się dopiero w momencie sięgnięcia celu. Właśnie to ich intymne zespolenie, a nie rytuał jednego pocisku, wstydliwie kojarzyło się Bazzowi z mitycznym stawaniem się mężczyzną, ale obok tego pojawiało się kolejne, zupełnie sprzeczne porównanie do smakowania młodości.

        Miał wrażenie, że teraz nawet się nie całowali, że ich poruszające się wargi zamykały się i otwierały na krótką chwilę i, zawieszone w rozedrganym, czułym szepcie, nie stapiały w jeden, długi pocałunek. Może dzięki temu Bazz zrozumiał język głębokiego, porozrywanego oddechu Jugrama, który spazmatycznie wznosił się, opadał, ogrzewał i chłodził mu usta, biegnąc impulsem przez nich obu. Niemal czuł na sobie kurczące się mięśnie jego brzucha, jakby i nim owładnęło jakieś mistyczne, rozkoszne cierpienie. Pocałował go mocniej i dłużej, lecz po chwili oderwał się od niego. Musiał odetchnąć i spojrzeć mu w twarz.

       Błyszczały mu oczy. Wyglądał na zmęczonego, a jednocześnie przekonanego o tym, że właśnie znalazł się w sercu najważniejszej chwili świata, który właśnie wstrzymywał oddech, choć pewnie na tle wszystkiego byli tak samo nieważni, jak zawsze. Bazz chciał go zapytać o tyle rzeczy, ale nie potrafił złożyć myśli. Serce biło mu zbyt mocno i nieregularnie; był pijany sobą i nim, podniecony, a jednocześnie zupełnie wytrącony ze swojej giętkiej nonszalancji i bezpardonowości.

— Jugo... — wymamrotał nieprzytomnym, wymęczonym szeptem.

— Jest dobrze — powtórzył zdanie z wcześniej, które po tym wszystkim miało zupełnie inną siłę. — Jest dobrze. — Podszedł o pół kroku, znów dotykając udami jego ud. — Mostek Bazza ścisnął się boleśnie, rejestrując myśl zawartą w tym spojrzeniu, jakby, jak oczywistość, była w nim od zawsze. — Kocham cię. — Jugram przykrył mu dłońmi powieki, chcąc chyba sprawić, by odpoczęły i delikatnie pocałował go w kącik ust.

       Rozkoszne cierpienie Blacka przewietrzył chłodniejszy podmuch wiatru, ale on wcale nie czuł się spokojniej. Wręcz przeciwnie — wszystko kotłowało się w nim mocniej, czuł obok siebie jego obecność: totalną, rozkołysaną, niewiarygodnie miękką, niosącą za sobą słowo, którego brzmienia już nawet nie pamiętał, choć miał nieodpartą ochotę wymówić je wiele razy w chwilach, gdy czuł, że on i Jugram oddali się sobie niepodzielnie, ale ostatecznie rezygnował.

       Bał się odrzucenia i tego, że te słowa powiedziane raz, poszarpią w jakiś sposób nieugiętość i twardość; nie znał się na tym i nawet jeżeli coś intuicyjnie wyczuwał, obawiał się, że interpretuje to w sposób zupełnie niewłaściwy.

       Dopiero teraz uświadomił sobie, ile czasu Jugo musiał o tym wszystkim myśleć, próbując dojść do prawdy, której będzie całkowicie pewien. To, co mówił, zawsze znaczyło, stanowiąc poniekąd wypracowany i przepracowany dogmat, jakby Haschwalth — choć nigdy nie przyznał się bezpośrednio — panicznie bał się wahania, pomyłki czy kłamstwa. Podczas gdy wszyscy, nawet Bazz, klepali językami na prawo i lewo, niekoniecznie ważąc słowa, on potrzebował na wszystko ciszy, spokoju, przemyślenia. W czasie swojej małomówności szlifował własne myśli niczym drogie kamienie, by wypowiedzieć je w chwili, gdy będzie pewien, że nie ma na nich żadnej rysy czy niedoskonałości.

       Wyznania sprzed chwili wyryły się w sercu Bazza przyjemnym, ciepłym bólem. Ich znaczenie było zwielokrotnione o każdą chwilę, w której Jugram ich nie wymówił. Jeśli już to zrobił, musiał być pewien.

       Dopadło go niemożliwe do opisania wzruszenie i właśnie w tym momencie, po raz pierwszy od ostatnich pięciu lat, wydał się sobie tak bezgranicznie mały. Coś jednak podpowiadało mu, że to nie to samo wrażenie własnej słabości potrafiącej spustoszyć go wewnętrznie. Obok tego wszystkiego przemknęło wspomnienie strachu przed dotykiem sprzed paru chwil i kolejne zdanie Jugrama, które pchnęło ich obu w nieodwracalne, a które teraz nabrało zupełnie innego znaczenia: to chyba nie to samo... Miał ochotę rozpłakać się ze szczęścia.

       Rany, ja naprawdę jestem beznadziejny.

       Odkąd skończył osiem lat, kładziono nacisk na zrobienie z niego wojownika i pana lennego, zupełnie zapominając o słowach, na które czekał jeszcze trzy lata po tym, jak usłyszał je po raz ostatni, ale potem nie mówiła ich już nawet matka.

       To nie tak, że czuł się niekochany, lecz ojciec widocznie nie widział potrzeby wypowiadania tak tkliwych, rozstrajających rzeczy, komuś, kto wkrótce miał stać się silną ręką. Bywał na swój sposób czuły; zdarzało się, że mierzwił mu włosy, głaskał go po głowie i brał na kolana, ale nigdy nie powiedział: kocham cię, Bazz.

       Być może dlatego — mimo rozpieszczenia i świadomości swojej przyszłej, poważnej roli — miał wrażenie, że czegoś w tym wszystkim brakowało, choć doskonale rozumiał, co oznaczało bojowe wychowanie i w pełni je akceptował. Słowa Jugrama były jak balsam na tę niewidoczną bliznę.

Mój głupiutki Jugo... — Otoczył go ramieniem i pocałował w ostro zakończony nos. To dawne określenie nieco go uspokoiło, rozładowało napięcie i wypełniło Bazza dziwną euforią, w której ferworze miał ochotę wykrzyknąć samemu Yhwachowi, że się go nie boi. Nowe marzenie wydawało się mocniejsze, bardziej realne, niemal na wyciągnięcie ręki. Był pewien, że w tej chwili jest w stanie pokonać wszystko i wszystkich. — Razem jesteśmy najsilniejsi, nie ja i nie ty... To znaczy... Kocham cię.

Uniósł głowę. Waga czuwała nad nimi, wisząc tuż nad sklepieniem rozciągających się w górę drzew. 

  ➵  ➵  ➵

Mówiłam Wam kiedyś, że to miał być oneshot? To teraz powiem więcej, miał był oneshotem-erotykiem, a to była jego właściwa treść, ale i tak nie wyszło, bo to ja, bo uznałam, że muszę to obudować kontekstem, tak więc — jeszcze trochę, nim skończę.  Wiecie, jakiego miałam cykora przed publikacją? Przy moich flakach w poprzednie walentynki w acte i pożarach, gdy wszyscy wstawiali świąteczne rzeczy — możecie potraktować to jako limited edition na walentynki. Pierwsze i ostatnie. Zapewne (xd).

Udanych ferii, sesji, wszystkiego i no... Do zobaczenia! ♥ 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top