grαnícα śwíαtów
Pierwsza noc pod gołym niebem zapowiadała się wyjątkowo nieprzytulnie i zimno. Nawet przestrzeń rozciągająca się tuż za granicą zniszczenia miała w sobie coś strasznego, opuszczonego, jakby obaj wchodzili w jakiś moment krytyczny na pograniczu starego i nowego życia. W ciągu kilku godzin milczenia panująca cisza wydawała się pogłębiona, cichsza, rozlana w ciemności pod bezdrożami rozsypanych na niebie gwiazd.
Szli po wilgotnej, wytartej trawie, jak wcześniej zapewne tysiące ocalonych przed nimi. Drzewa gęstniały w ciemności, a ich pnie straszyły na tle parującej mgły, która wynurzała się wraz z każdym krokiem niczym blade, połyskliwe powietrze ukryte przed światłem dnia, bezgłośnie wyślizgujące się w nocy z wygniecionej topieli darnin. Nieco strachliwe badanie podłoża przypominało stąpanie po zawilgłej, gąbczastej chmurze; grząski miąższ śliskich łodyg zapadał się pod butem i puchł tuż przed nim. Zimno mokrych źdźbeł łaskoczących odsłonięte łydki jeżyło włosy na ciele, motywując jednocześnie do dalszego milczącego marszu, jako nagroda w postaci muśnięcia czegoś chyba-żywego.
Stawiane ostrożnie stopy omijały bruzdy po kołach i głębokie ślady końskich kopyt tworzące maleńkie, błotniste bajora układające się w kaligraficzny trop ucieczki. Z oddali czasem zawiewał napęczniały wilgocią z powietrza zapach spalenizny. Świat żył upiornie jakimś ociężałym falistym ruchem, jakby wielkie niewidzialne wargi wchłaniały i wypuszczały jedynie własne miazmaty. Czasem z głębi nocy wylatywały ptaki, które po chwili — zupełnie bezszelestnie — rozpływały się w mroku.
Tylko od czasu do czasu ten martwy bezruch przerywało brzdęknięcie czegoś, co podskoczyło właśnie w pasie biodrowym, sprawiając wrażenie niemiłego chrobotu wywołującego cierpkie, podskórne drżenie.
W zderzeniu z ogromem i bogactwem zamku, z dawnym tytułem Bazza, ten dobytek wyglądał śmiesznie i biednie. Nie mieli jak zabrać ze sobą wszystkich rzeczy ocalonych, wydobytych z pogrzebanych na pogorzelisku skrzyń ze srebra nieruszonych przez płomienie. Brali tylko to, co mogło okazać się pilnie potrzebne i przydać się do późniejszego ułożenia sobie życia, gdy już dotrą do jakiegoś większego skupiska Quincy, może wioski: złoto, trochę kamieni, parę za dużych skórzanych ubrań zawiniętych w kulkę szeroką peleryną, żeby dało się je jakoś nieść, srebrny sztylet i inne drobne przedmioty, które można było wetknąć za pas. Obaj patrzyli na to wszystko jeszcze przed odejściem, jakby zastanawiali się, czy mogą; nawet Black, choć formalnie każdy odpryśnięty fragment tej jałowej ziemi należał do niego.
— Bazz... — Jugram przystanął, widząc, że dłoń przyjaciela przestaje trzymać się wcześniejszego poziomu, a związane sznurkiem, ustrzelone jeszcze przed zmrokiem ptaki wycierają piórami mokrą trawę; właściwie już ich nie niósł, tylko mozolnie ciągnął za sobą. — Może powinniśmy się jednak zatrzymać...
— Tutaj? — Zapytał nieprzytomnie. — Po środku niczego? — Pociągnął nosem. — Im mniej będziemy marudzić, tym szybciej...
Haschwalth nie mógł już znieść okropnego widoku, w którym ten najsilniejszy na świecie chłopak wydawał mu się zupełnie niepodobny do samego siebie, przez co kompletnie zapomniał o konieczności zregenerowania sił.
Spokojnie rozejrzał się po otoczeniu. Wodził wzrokiem po smugach mgły pełznących między czarnymi pniami, starając się rozszyfrować niewyraźne w mroku kontury wypukłości, zgrubień i załamań. Odłożył tobołek i milcząco wskazał palcem znany tylko sobie punkt.
— Tam... — szepnął. — Powinniśmy zejść ze szlaku... — wymamrotał. Właściwie nie wiedział, jak określić ten niegdyś dziki odcinek, bo stał się tak wydeptany i pobrużdżony jak główna droga, którą wcześniej poruszali się kupcy; pewnie Bazz znał się na tym o wiele lepiej, lecz w tym momencie nie zamierzał go o to pytać. Podszedł do Blacka i ostrożnie wysunął z jego dłoni związane sznurkiem kuropatwy. Delikatnym, niepewnym ruchem strząsnął kropelki wody z zimnych, martwych piór potencjalnej kolacji i przywiązał ją do tobołka z ubraniami.
Bazz spojrzał na niego dziwnie, po czym niechętnie odwrócił się we wskazanym przez Jugrama kierunku. Haschwalth obserwował jego gesty z lekkim niepokojem. Zdradzały coś zupełnie innego niż załamanie, bezsilność czy pamięć obrazu zniszczenia. Choć Black był z pewnością wycieńczony, szedł teraz prosto i dumnie, mocno stawiając stopy, jakby atakował nimi podłoże, jakby atakował swoim ciałem wszystko, co tylko stanęło mu na drodze. Pokryta rosą trawa uginała się pod jego nogami głośnym szelestem.
Weszli w sosnowy zagajnik. Jugram ostrożnie omijał sterczące gałęzie, powykręcane korzenie obalonego drzewa, obślizgłe, niewiadome pnącza i pajęczyny, które co chwilę smagały go po twarzy, wywołując okropne uczucie przywarcia czegoś do policzka lub szyi. Oczy dopiero przyzwyczajały się do nowego natężenia ciemności.
— Wygląda bezpiecznie — mruknął szorstko Bazz, po czym niedbale trzepnął dłonią kołyszące się przy dobytku ptaki. — Możesz je obskubać.
Serce Jugo ścisnęło się w nienaturalnie długim skurczu. Nie był pewien, jak Bazz zareaguje na to, że będą zmuszeni rozpalić ognisko; może w ogóle o niczym nie myślał, może — wbrew całemu światu — wyrzucał to wszystko gdzieś za siebie, ale ta potworna konieczność napawała Haschwaltha dziwnym przerażeniem. Ogień był chyba teraz najgorszym z możliwych obrazów.
Oparł dłoń o drzewo, po czym cofnął ją z uczuciem ni to wstrętu, ni obawy. Wilgotne porosty w ogarniającym wszystko mroku były wyjątkowo nieprzyjemne w dotyku. Obserwował Blacka jeszcze przez chwilę, próbując znaleźć przyczynę jego niby-złości; pragnął nią chyba zakrzyczeć coś, co pojawiło się nagle, wraz z propozycją zrobienia postoju. W czasie drogi wydawał się pochłonięty tylko żywym, tęgim marszem, niczym więcej; gdyby miał siłę, pewnie pobiegłby w nowe, wymarzone miejsce, chcąc dotrzymać kroku myślom, które — wyprzedzając ciało — wściekle goniły rzucone Yhwachowi wyzwanie, wyzwalając z niego bezrozumny, ślepy upór.
W tej sytuacji nawet zwyczajne zadawanie pytań wydawało mu się bezsensowne. Bo niby co Bazz miał mu na nie odpowiedzieć? Były jak rój złośliwych meszek i nawet wyobrażone rozgonienie ich rękami nie przynosiło żadnego skutku — może i gubiły się na chwilę same w sobie, lecz za moment i tak wracały, formując się na nowo.
Jugram spojrzał przelotnie na mokre ptaki, starając się w myślach znaleźć jakiś sposób na przywrócenie tej sytuacji czegoś, co chociaż trochę przypominało równowagę. Rozwinął nieestetycznie skręcony tobołek i rozłożył na trawie długą, szeroką pelerynę. Musiał sam zmierzyć się z dręczącym go milionem pytań. Bazz, choć od zawsze był dla niego uosobieniem ogromnej siły, wymagał teraz równie ogromnej delikatności, do czego zapewne nigdy by się nie przyznał. Każde słowo mogło go poruszyć, roztrzaskać, zranić jeszcze mocniej. Przesiewające się przez igliwie światło księżyca i gwiazd nadawało jego twarzy nieładnego, szarego koloru. To był bardzo przygnębiający widok i nawet wściekłe atakowanie gałęzi — kryjące w sobie może coś dawnego — nie było w stanie zwieść Haschwaltha, że to, co widzi, to płynna droga do ustabilizowania się rozchybotanych biegunów.
Dlaczego chcesz, żebym tak pomyślał, Bazz?
— Daj miecz, Jugo, muszę obciąć gałąź — powiedział sucho, stojąc do niego plecami. — Jakoś musimy chyba rozpalić ognisko, a wszystko jest wilgotne... — dodał, mamrocząc.
Ognisko. Jugram słyszał po jego tonie, że prowadzi coś w rodzaju wewnętrznej walki z samym sobą. Dopiero po chwili dotarło do niego, że sam trzęsie się z zimna, zaciska ręce na pasie, marząc tylko o podkuleniu kolan pod brodę i otuleniu się własnymi ramionami.
— Mogę ja? — wyszeptał pytanie, sunąc palcem po chłodnym srebrze rękojeści.
— Mhm... — w odpowiedzi usłyszał tylko niewyraźną monosylabę. Podniósł się z miejsca i pewnie ścisnął miecz w obu rękach. Bazz patrzył na niego uważnie, jakby na chwilę zawiesił swoje mierzenie się z rzeczywistością, by ocenić jego postawę. — Przy pniu. — Wskazał dłonią gałązkę o szerokości nadgarstka, po czym odsunął się na bezpieczną odległość. Jugram zamachnął się mocno, kumulując w sobie całą siłę zdolną pokazać Blackowi, że czegoś go nauczył. Drewno trzasnęło pod naciskiem srebrnej klingi. Bazz podniósł gałąź i przystawił ją do nosa odciętą od drzewa końcówką. Odwrócił głowę, posyłając Jugramowi szczery uśmiech, lecz niewiarygodne przygaszenie uniemożliwiało nazwanie go zadowolonym. — Jugo...
— Dlaczego akurat tę? — zapytał Haschwalth, czując, że napięcie powoli się rozładowuje.
— Nauczyłem się tego... — Black zawiesił ton. — Tata... mówił, że nigdy nie wiadomo, jak będzie na wojnie; że czasem trzeba rozpalić ogień w deszczu, kiedy nie ma łuczywa ani nawet suchej gałęzi... Że dobry dowódca musi to wiedzieć, żeby pokazać swoim ludziom... — mówił teraz spokojniej, jakby w ton pełen sentymentu wkradł się cień dawnej, mentorskiej maniery. Podsunął mu pod nos końcówkę, którą przed chwilą wąchał. Kojący, intensywny zapach żywicy połaskotał Haschwaltha w nos, sprawiając jednocześnie wrażenie czegoś zupełnie nierealnego. — Gdyby było widno, widziałbyś, że w środku jest prawie czerwona.
Jugram poczuł, że wreszcie zrozumiał. Black tłumaczył wszystko z niebywałą, oschłą powagą, z zaangażowaniem, jakby jego uwaga zupełnie odwróciła się od wcześniejszych problemów, bo znalazł sobie nowy, chwilowy i niewiarygodnie efemeryczny cel, na którym musiał się teraz skupić. Chyba tylko to trzymało go przy życiu.
Bazz musiał od początku szukać sobie takich małych wyzwań; w tym stanie po prostu śmiertelnie bał się bezczynności i bezruchu, próbując zwyciężać je marszem, biegiem czy nawet agresywnym ciosem wymierzonym w nicość. Przystanąć — znaczyło zatrzymać się, poddać, ulec spazmatycznej ostateczności, martwocie, zginąć. Black z pewnością wiedział, że jest niewiarygodnie silny, lecz teraz wypatrywał momentów, w których ta siła była naprawdę potrzebna; momentów, w których potrzebne było upewnienie się, że ona coś znaczy, że oni — dwie srebrne nitki wrzucone w złowrogi nowy świat — coś znaczą, kreśląc tę upiorną drogę tropami małych, nieistotnych niby-zwycięstw.
Teraz, z niebywałą zaciekłością, ciął gałązkę w wiórki. Jugram patrzył na niego w ciszy, wsłuchując się w szorstki rytm noża sunącego po patyku. Widząc dziki upór Bazza, podsunął do siebie ptaki i zaczął skubać, zadając sobie pytanie, czy reszta ich życia będzie już tylko odbitką tej chwili; czy zawsze będą już tylko skrobać patyki, skubać ptaki i tak potwornie, męcząco milczeć.
Chciał mu tyle powiedzieć, a jednocześnie czuł się zablokowany przez niewyrażalne, wobec którego każde słowo wydawało się zakłamane, niewystarczające i nieodpowiednie. Przywołanie wspomnienia, nazwanie, przełamanie ciszy jakimś krzepiącym tonem — wszystkie prawa języka wydawały się w tym momencie fałszywe, sprawiając, że Haschwalth mierzył się po cichu z dysonansem poznawczym.
Ogień? Pożar? Katastrofa? Będzie dobrze, Bazz?
Rzeczywistość dała się określić tylko dostępnymi słowami, a on był pewien, że teraz, na to wszystko, co chciał wyrazić, powiedzieć, czemu chciał nadać imię — nie istniało żadne.
To było czysto intuicyjne uczucie, zupełnie inne niż przeświadczenie, że on po prostu nie zna zbyt wielu nazw. Wcześniej, gdy odpoznawał stare życie, a dzięki Bazzowi poznawał nowe, doświadczał dokładnie tego samego, lecz wtedy jego serce kurczyło się z zachwytu wielością, od której biła cała gama pozytywnych i pięknych uczuć. Teraz był tym wszystkim przygnieciony. Różnica między skrajnymi biegunami rzeczywistości jeszcze nigdy nie zjawiła się przed nim tak jaskrawo.
W jego myśli wdzierało się teraz trzaskanie patyków, które Bazz łamał z taką wściekłością, jakby zamiast opału chciał z nich zrobić drzazgi.
— Są mokre, ale to nie szkodzi — powiedział sam do siebie, szukając czegoś przy pasie. — Teraz można rozpalić. — Podsunął Jugramowi otwartą dłoń, ale to, co na niej leżało, było w ciemności zupełnie niepodobne do niczego. Haschwalth ostrożnie położył palec na przedmiocie. Był zimny.
— Stal? — Zapytał, mimo że po dotknięciu doskonale o tym wiedział. Po prostu chciał słyszeć głos Bazza jako potwierdzenie, że Black nie zamienił się w swój milczący, nierealny cień; że jest i mówi, nieistotne już nawet, co i o czym.
— Mhm... — mruknął. — Chcesz spróbować?
— Nigdy tego nie robiłem... — westchnął. W takich sytuacjach zawsze uderzała go własna słabość i nieprzystosowanie do bycia prawdziwym wojownikiem czy myśliwym, ale teraz, gdy wszystko to dawało szansę na rozluźnienie wstrętnie narastającego napięcia, nie wydawało się aż tak okropne.
— To już będziesz wiedział. — Black uśmiechnął się lekko, lecz Jugo zdawał sobie sprawę, że to tylko maska. Spojrzał na kawałek stali, kamień i ułożone obok niego wiórki smalonej gałęzi. — Mocno, żeby poszło jak najwięcej.
Zawahał się, lecz wykonał polecenie. Stuknął metalem o kamień. W nieruchomym, czarnym powietrzu błysnęły drobne światełka iskier, lecz za chwilę obniżyły się i zginęły w ziemi. Kilka spadło na kopczyk z wiórek i zaczęło rosnąć w mały, trzepoczący się płomień. Ze ściśniętym gardłem popatrzył na Bazza, który wzdrygnął się na widok ognia i zamarł.
Chciał mu coś powiedzieć, ale po raz kolejny czuł się zawiedziony niewystarczalnością języka. Dorzucił patyków, po czym złapał Blacka za ramiona i odwrócił go przodem do siebie i tyłem do ogniska, by jeszcze przez chwilę nie musiał na nie patrzeć i powoli się przyzwyczajał. Nie wiedział, czy to coś zmieni; po prostu chciał to zrobić — uchronić najsilniejszego Quincy przed widokiem, który zapewne roztrzaskałby go na kawałki. Bazz na moment spojrzał mu w oczy, lecz zaraz po tym opuścił powieki. Jugram oplótł palce na jego nadgarstku. W ognisku trzasnęły gałęzie, zrobiło się cieplej.
— Skąd wiedziałeś? Nie chciałem, żebyś wiedział, że... Ty wszystko wiesz, prawda, Jugo? — Miał wrażenie, że to drugie pytanie spustoszyło go wewnętrznie. Przecież nic nie wiedział; nie wiedział nawet, co odpowiedzieć.
— Nic nie wiem, ale... Jeśli będzie trzeba, zasłonię ci oczy rękami, żebyś nie musiał patrzeć... — szepnął łagodnie.
➵ ➵ ➵
— Jugo... — Jego zamyślenie nad odległym szumem przebijających przez korony gwiazd przerwał cichy, niepewny głos Bazza. Od jakiegoś czasu leżeli w ciszy, po dwóch stronach ogniska, próbując zasnąć. — Śpisz?
— Nie... — westchnął, wyciągając dłoń ku górze i próbując namalować palcem linię łączącą kanciasty i jakby niedokończony kontur Wagi.
Często to robił i zawsze łatwo ją znajdował, bo światło najjaśniejszej gwiazdy miało wyjątkowy, zielonkawy odcień. Czasem nawet wyobrażał sobie, że dostrzega kołyszące się ramiona poszukujące idealnej równowagi; Waga była jego ulubioną konstelacją, może dlatego, że poza odmienną, ledwo dostrzegalną barwą światła w centrum — na tle innych — nie było w niej nic unikalnego. To samo myślał o sobie, choć czasem z nostalgią i lekkim ukłuciem ambicji spoglądał na znajdującego się obok swojego Strzelca, myśląc, że los potraktował ironicznie nawet jego urodziny. Znalezienie wzrokiem tego banalnego, nieładnego kształtu Wagi dawało mu nadzieję, że wszystko może się jeszcze wyrównać i spolaryzować.
— Położysz się przy mnie? — To nieśmiałe, wyszeptane pytanie brzmiało w ustach potężnego Bazza zaskakująco. Jugram oparł się na łokciach i spojrzał na niego łagodnie; Black był ciasno zwinięty w kłębek, miał skurczone nogi. — Nie śmiej się... — jęknął, chcąc wyprzedzić coś, o czym Jugo nigdy by nie pomyślał. — Zawsze ktoś ze mną siedział, zanim zasnę... Greta, mama albo tata. Zawsze coś do mnie mówili... Ta cisza jest... przerażająca — wymamrotał z zawstydzeniem.
Haschwalth podniósł się bez słowa, zwinął ubranie, na którym leżał, i ostrożnie, jakby sam się czegoś bał, usiadł obok Bazza.
Nigdy szczególnie się nad tym nie zastanawiał. Miał świadomość ogromnych różnic między nim a Bazzem, ale przed pożarem nie rozmyślał nad dokładnymi definicjami tego, jak żyli, w jakich warunkach się wychowywali, kto ich otaczał, kto się nimi opiekował.
Był po prostu pogodzony ze swoim życiem u boku przerażającego wujka, którego zachowania zupełnie nie potrafił zrozumieć, choć na samą myśl o tym, czuł coś na kształt przerażenia i obrzydzenia. Walczył ze strachem po cichu, a takie życie zawsze tłumaczył sobie jako karę za bycie słabeuszem niezasługującym na nic lepszego. Jednocześnie wierzył w to, że gdy już stanie się silny, wszystko będzie normalne; że nikt, wbrew jego woli, nie dotknie mu włosów, szyi, nie ściśnie go boleśnie za przegub, grożąc śmiercią za hańbę, że nie powie mu z uśmiechem, że jest zbyt ładny, by tak szybko umrzeć i powinien dożyć chociaż piętnastu lat, kiedy stanie się dorosłym pięknym mężczyzną, którego będzie można dotknąć inaczej.
To, że nauczyłeś się zabijać zające, jeszcze nic nie znaczy. Nadal nie masz mocy, a to oznacza, że bardzo mnie potrzebujesz, kochany.
Może właśnie dlatego tak bał się uciekającego czasu?
Pamiętał, że na początku odczuwał nawet opór przed podaniem Bazzowi ręki, a gdy Black pokazywał mu, jak złożyć się do strzału, słyszał łomoczącą w skroniach, własną krew. Potrzebował czasu, żeby się z tym wszystkim oswoić; żeby zrozumieć, że dotyk Bazza go nie przeraża i nie ma nic wspólnego z tamtym obiecanym, wiszącym nad nim jak widmo.
Bazz żył w zupełnie innym świecie i choć często się na niego jeżył i narzekał, Jugram czuł w jego tonie przywiązanie, a nawet nostalgię — gdy skupiał myśli, by opowiedzieć mu słowo w słowo znaną na pamięć historię, jaką tyle razy słyszał od Grety, którą — mimo nazywania staruchą — z pewnością darzył ogromną sympatią. Był kochany przez rodzinę i rozpieszczony; bliskość innych oplatała go jak zbiegające z otoczenia kojące cząsteczki, a rzeczywistość poznawał tak, jak z pasją mu ją przedstawiano. Definiował się na podstawie relacji z innymi. Jugram przez długi czas nie miał innych; dopiero przyjaźń z Bazzem otworzyła mu oczy na świat i kolory, pozwalała oglądać rzeczywistość z zupełnie innej perspektywy.
— Jugo... — szepnął Black. — Nie mów nikomu... — Kręcił się niespokojnie, jakby zastanawiał się, co ze sobą zrobić. Wreszcie nieśmiało ułożył głowę na jego udzie.
— Nie wiem, co mógłbym ci opowiedzieć... — Westchnął Jugo zawstydzony i delikatnie odgarnął czuprynę, która wpadała Bazzowi do oczu. — Mogę po prostu poczekać, aż zaśniesz.
— To takie dziwne, Jugo. Przypominają mi się rzeczy, o których myślałem, że już nie pamiętam... Na przykład... jak tata próbował mi kiedyś opowiedzieć bajkę. Nigdy nie słyszałem niczego gorszego... — Zamilkł. — Ja naprawdę strasznie za nimi tęsknię. Czasem mam nadzieję, że to tylko sen i zaraz minie, ale przecież...
Jugram w milczeniu wsunął palce w czerwone włosy.
— Chcesz mi opowiedzieć tę historię? — Zapytał. Wyczuł, że rozmowa o rzeczach łączących stare z nowym działa na Bazza kojąco, jakby dając mu poczucie, że jego własna pamięć to coś autentycznego i żywego.
— To naprawdę było okropne... — mruknął. — Choć teraz dałbym wszystko, żeby usłyszeć to jeszcze raz... — W jego głosie było wyraźnie słychać zmęczenie; mamrotał słowa jakby półsennie, niewyraźnie. — To była Bajka o myśliwym koniu i jeleniu*. — Potarł oczy, chyba próbując się rozbudzić. — Kiedy konie były dzikie, mieszkały w lesie. Nie lubiły jeleni za to, że miały rogi i szybciej biegały. Jeden koń był szczególnie waleczny. Poznał myśliwego, który obiecał, że pomoże mu pokonać jelenia w zamian za noszenie siodła i wędzidła, a potem zwróci mu wolność. Myśliwy, siedząc na końskim grzbiecie, ustrzelił rogacza z łuku, lecz siodło i wędzidło zostały, a koń już nigdy nie zaznał wolności — przytoczył. — Tata zawsze tak wszystko opowiadał.
— Myślisz, że ta historia coś znaczy? — Zapytał nieśmiało Jugram, czując na swoim udzie spokojny oddech Bazza. Kilka maleńkich iskier głośno trzasnęło nad tlącym się ogniskiem, a wiatr zakołysał światłem płomienia na profilu Blacka.
— Nie wiem, pewnie jest w niej jakiś morał czy coś... Tata nie lubił nieprzydatnych rzeczy, ale to było bardzo nieciekawe — mówił z zamkniętymi oczami.
— Mimo to pamiętasz... — szepnął Jugo, uśmiechając się delikatnie. Na własnej skórze czuł, że oddech Blacka pogłębiał się, a spięte mięśnie rozluźniały; zasypiał.
Zadarł głowę do góry. Wzrok intuicyjnie szukał zielonkawego, słabo widocznego światła centrum Wagi.
Przez chwilę myślał nad tą historią, zastanawiając się, czy siła i samo bycie Quincy pod jarzmem Yhwacha nie są historią o koniu i jeleniu. Moc zabijania Pustych w zamian za zginanie karku pod jego wiecznym panowaniem.
Siedział chwilę, zupełnie się nie poruszając. Poczuł dziwne, mroczne odrętwienie, wyrywające go z coraz silniej napierającej senności. Pożegnał Wagę ostatnim spojrzeniem, delikatnie zdjął głowę Bazza ze swojego uda i położył się obok, mając wrażenie, że sam zawisł gdzieś między dwoma światami, myśląc o wszystkim, co miało ich czekać za tą bramą.
___________________________________________
*Zainspirowałam się tu autentyczną bajką zwierzęcą Zemsta konia nad jeleniem (wyd. 1876), której autorem jest Jean de La Fontaine.
PS. Kiedyś chyba zrobię chłopcom estetyczki na początek pracy...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top