#20
Percy
Nie chciałem, żeby to wszystko tak wyszło. Na tej polanie emocje wzięły górę. Radość z odnalezienia Annabeth i ogromna wściekłość na jej przeciwników. Nie, złość to złe słowo. Wpadłem tam w szał, a to nie powinno mieć miejsca.
Myślę, że powinienem to sprostować. Każdy heros, w tym ja, jest nadpobudliwy i w pewnym stopniu wybitnie agresywny. Eselici jednak od małego przechodzą szereg morderczych ćwiczeń. Nie tylko fizycznych. Każdy mistrz walki przyzna, że najważniejsza jest głowa, a ja ją tam straciłem, ale może dobrze się stało? Przynajmniej napędziłem im stracha.
Noc wpełzła na niebo cicho i niespodziewanie. Ogień, rozpalony przez Nica, trzaskał wesoło między nami. Byłem cholernie dumny z tego chłopaka. Okazał się prawdziwym facetem. Całkowicie uniósł ciężar tej nocy, nie odwrócił ani na chwilę wzroku od masakry, którą zafundowałem. Był bardzo dzielny. Wydoroślał podczas tej krótkiej podróży.
- Nico - zacząłem -Naprawdę świetnie się spisałeś.
Oczy chłopaka zwróciły się w moją stronę.
- Jeśli to co mówi Annabeth jest prawdą to czeka nas wojna. Trzeba się przyzwyczajać do krwi.
- Niestety - uśmiechnąłem się - Takie życie Eselity. Jesteśmy jak liście na wietrze. Nie zawsze lecimy tam gdzie chcemy.
- Percy...
Coś go trapiło. Umiałem to poznać u ludzi. Nie przepadałem za towarzystwem osób trzecich, ale ten chłopak był moim ulubionym młodzikiem. Wyciągnąłem długą fajkę i nasypałem do niej ziół po czym podpaliłem je i zaciągnąłem się wspaniałym aromatem.
- Co jest, młody?
- Czy.. no... czy my będziemy kiedyś mogli żyć spokojnie? No wiesz, dom, rodzina...
Podrapałem się w głowę. Nigdy o tym nie myślałem. Dom, rodzina, spokój, to wszystko wydawało się w moim życiu odległe jak sam kosmos. Prawda jest taka, że cały czas żyłem w drodze. Byłem na południowych pustyniach i na mroźnej północy, gdzie świecą całkowicie inne gwiazdy niż te na południu. Przysunąłem się do chłopaka i objąłem go ramieniem. Traktowałem go jak faceta, ale zapomniałem, że ma w sobie cząstkę dziecka. I oby pielęgnował ją do końca.
- Życzę Ci z całego serca żebyś miał okazję zaznać takiego życia.
- A co z Tobą?
Zaśmiałem się nerwowo i zapragnąłem odwiedzić Annabeth, wyrwać się z widoku tych świdrujących oczu.
- Wiesz jak jest - powiedziałem wstając - Jestem wilkiem nie tylko z przezwiska. Chyba nigdy nie dam się oswoić.
Mówiąc to skierowałem się w stronę prowizorycznego szałasu, który zbudowaliśmy dla Annabeth. Gdy wszedłem zobaczyłem ją, leżącą, zmęczoną i poobijaną. Usiadłem obok.
- Jak się trzymasz? - spytałem.
- Jak na kogoś z połamanymi żebrami i raną wielkości pięści to całkiem dobrze.
Uśmiechnąłem się. Skoro potrafi tak trafnie dobierać odpowiedzi to znaczy, że nie jest tak źle jak przypuszczałem.
- Propos tej rany. Wiesz, że będę musiał Ci zrobić opatrunek, prawda?
Spojrzenie szarych, burzowych oczu było jak uderzenie młotem.
- Chyba nie myślisz, że pozwolę Ci się dotykać po cyckach.
Wzruszyłem ramionami.
- Nic na siłę. Tej nocy zobaczę jedną z dwóch ciekawych rzeczy. Będą to albo Twoje cycki albo zachowanie człowieka, który będzie się powoli wykrwawiał. No, ale wyjebane mam, wybór należy do Ciebie.
Widok jej wściekłej twarzy był piękny, a cios bezbłędny. Oczywiście, nie robiłem tego by się napatrzyć. Martwiłem się o nią i to cholernie, ale nie mogłem jej tego powiedzieć. Nie spuszczałem wzroku, zmusiłem ją by to ona ze zrezygnowaniem opuściła głowę.
- Powiedz mi Percy - zaczęła, a w jej głosie słyszałem smutek. Rozumiałem, to trudne, ale konieczne - Czy to naprawdę niezbędne?
Położyłem jej dłoń na ramieniu.
- Przysięgam na rzekę Styks, że gdyby był inny sposób to zrobiłbym wszystko, żeby go użyć. Krwotok trzeba zatamować a ranę odkazić. Chcę Cię uratować. Pozwól mi na to.
Widziałem, że toczy ze sobą wewnętrzną walkę. Dałem jej czas, byłem cierpliwy, szkolony by umieć w ciszy i skupieniu spędzić godziny. Czułem jej wzrok na sobie, ale nie reagowałem. Ćmiłem w ciszy fajkę, a wzrok utkwiłem w ogniu, palonym przed szałasem. Chwyciła mnie za dłoń.
- Ufam Ci. Jeśli ktoś musi to zrobić to dobrze, że Ty.
- Jeśli chcesz to mogę sprawić, że zaśniesz. Są na to specjalne napary z ziół.
- Mógłbyś? -szepnęła.
Pokiwałem głową i otworzyłem torbę z ziołami, która zawsze mi towarzyszyła.
- Nico, postaw kociołek wody na ogień! - zawołałem.
Zacząłem segregować zioła. Szakłak, mak, melisa i ostrążeń. Delikatna mieszanka o aromacie powodującym sen.
- Nim zacznę - powiedziałem - muszę wiedzieć. Czy to co mówiłaś wczoraj, to o wojnie i o Twoim byłym chłopaku. Czy to prawda?
Kolejne spojrzenie burzowych oczu. Zdałem sobie sprawę jak wiele ona musiała psychicznie przejść przez ten czas. Być więziona przez osobę, którą się kochało i wierzyło najbardziej na świecie? Koszmar, istna tortura psychologiczna. A ona miała siłę i trzeźwość umysłu by uciec i przynieść niezbędne informacje. Niesamowite.
- Nadchodzi wojna, Jackson. Postaw mnie na nogi, jak najszybciej musimy znaleźć się u Chejrona.
Zawsze wszystko musi się spierdolić. W wejściu stanął Nico z kociołkiem.
- Przejdź się na spacer - rozkazałem - Sprawdź, w którym kierunku musimy się udać na Long Island.
Chłopak pokiwał głową i bez słowa wyszedł. Przez cały czas czułem dotyk ciepłej dłoni Annabeth na swojej. Cieszyłem się cholernie, że mogę tu z nią być. Odgarnąłem włosy z jej czoła.
- Jesteś gotowa?
- Jeśli nie teraz to nigdy - odparła pewnie - Będziesz tutaj? W sensie... no...
- Przy Tobie? Będę cały czas.
Ścisnęła moją dłoń mocniej, a na jej twarzy pojawił się słaby uśmiech.
- W takim razie zaczynaj.
- Słodkich snów - odparłem.
Liście ziół pokruszyłem i wrzuciłem we wrzącą wodę. Przyłożyłem sobie do ust chustę, by nie zasnąć razem z nią. Patrzyłem jak odpływa. Nagle zamgliły się jej oczy, a następnie uspokoił się oddech. Delikatnie zdjąłem jej bluzkę i odpiąłem czarny, koronkowy stanik. Rana była paskudna, a stanik tylko ją uwierał. Wyciągnąłem nalewkę z kasztanowca i nalałem trochę na gazę. Przejechałem po ranie w celu odkażenia. W ostatnim momencie. Z raną w takim stadium nie dożyłaby jutra. Gdy odkażanie dobiegło końca przyszedł czas na szycie. Delikatnie odchyliłem jedną z jej sporych piersi i biłem igłę w tkankę skórną. Jedną przeciągnięcie, drugie, trzecie i tak w kółko.
- Kurwa- warknąłem sam do siebie - Nie ma chuja, zostanie jej blizna.
Schowałem nitkę i wziąłem bandaż nasmarowany maścią z aloesu, która przyśpiesz zrastanie się tkanki skórnej i obwiązałem ją tworząc jej coś na kształt stanika z bandaża. Jej koszulka była do wyrzucenia, mokra, przelana krwią i podarta. Ściągnąłem swoją i nałożyłem jej, następnie przykryłem ją kocem.
Robota była skończona, Annabeth opatrzona. Pochyliłem się nad nią i pocałowałem w czoło.
- Byłaś cholernie dzielna - szepnąłem - Odpoczywaj. I przy okazji, genialny masz stanik. Cycki zresztą też
Nie mogła tego usłyszeć, ale uśmiechnęła się tak szeroko, że aż parsknąłem śmiechem.
Jest Rozdzialik! Jak wam się podoba? Jakieś rady, skargi, zażalenia albo pomysły? Jeśli coś macie to dawajcie śmiało! 💙💙💙
PS: To jeden z ostatnich rozdziałów tego opowiadania, ponieważ zmierzamy do finału!!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top