Epilog
20 kwietnia.
To już rok, od kiedy mieszkam w wieży, razem z Panem Sta- znaczy, Tonym. Rok od kąd pochowaliśmy ciocie May.
Tak, pochowaliśmy.
Cały czas był przy mnie. Pocieszał i podtrzymywał na duchu. Dzięki niemu, udało mi się dojść do siebie i odrzyć po tej traumie. Pogodzilem się że śmiercią Cioci, jednak nadal jest to wrażliwy dla mnie temat.
Dziewiąta wieczorem, słońce dawno zaszło, a ja klęcze przed marmurowym grobem z wyrytym białym nazwiskiem.
May Parker
W dłoniach trzymam obrączke na srebrnym łańcuszku. Postanowiłem że zawsze będą ją miał przy sobie.
W chwilach słabości, właśnie ona przypomina mi, że muszę być silny.
Dla cioci i wujka.
- Robi się zimno - usłyszałem głos za mną.
- Racja - wstałem i założyłem łańcuszek na szyję.
Mężczyzna zarzucił mi kurtkę na ramiona, a ja ostatni raz spojrzałem na odpalony na marmurowej płycie znicz, rzegnając się z nimi ponownie.
- Chodzmy już - ponownie odezwał się troskliwie mężczyzna.
- Jasne, chodzmy - powiedziałem i ruszyłem w stronę domu.
Szliśmy w ciszy.
- Tony? - zapytałem niepewnie.
- Co? - spojrzał na mnie poprawiając okulary na włosach.
- Powiesz mi w końcu po co nosisz cały czas te okulary? - spojrzałem na niego i zauważyłem jak uśmiecha się pod nosem.
- Bo one często gęsto maskują moje emocje. I czasami nawet ratują mi dupe na spotkaniach prasowych, prosto po imprezie.
Zaśmiałem się, a on razem ze mną. Cały Tony. Cieszę się, że mogę z nim mieszkać. I że nareszcie się dogadujemy....
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top