Mam na imię Bucky

Kim do cholery jest Bucky?

To pytanie dręczyło go odkąd udało mu się uciec od tortur i rozkazów Hydry. Od Zimowego Żołnierza... Teraz był nikim. Cieniem. Człowiekiem bez tożsamości, bez imienia i nazwiska, bez jakichkolwiek danych.

James Buchanan Barnes, najlepszy przyjaciel z dzieciństwa Kapitana Ameryki.

Tyle udało mu się wyczytać w muzeum, zanim uciekł do Bukaresztu i schronił się w opuszczonym mieszkaniu. Czyli naprawdę go znał... Znał Kapitana Amerykę jeszcze zanim stał się Kapitanem Ameryką. I zanim on, James Buchanan Barnes, stał się Zimowym Żołnierzem.

I mogłoby się wydawać, że otrzymał odpowiedź na swoje pytanie, ale to nieprawda. Tak naprawdę informacja, że to on jest Buckym dołożyła mu tylko więcej pytań i nie wyjaśniła nic. Początkowo zadawał sobie pytanie: kim był Bucky, zanim stał się Zimowym Żołnierzem? Przecież musiał mieć jakieś życie poza tym, co opisano w muzeum. Sierżant James Barnes też był człowiekiem i zachowywał się jak człowiek. Co lubił, a czego nienawidził? Jaki był jego ulubiony kolor? Gdzie najbardziej lubił przebywać w wolnych chwilach? Jakie miał hobby? Wolał spędzać czas sam, czy w towarzystwie?

Po pewnym czasie słowa "Bucky" albo "on" zastąpiło "ja". Leżąc w opuszczonym mieszkaniu w Bukareszcie i nie mogąc zasnąć, mężczyzna zadawał sobie pytania: Kim byłem? Czym się interesowałem? Co mnie uspokajało, a co denerwowało? Czy jako Bucky też lubiłem wpatrywać się w gwiazdy, gdy nie mogłem spać?

Wiedział, że odpowiedzi nie spadną mu cudem z nieba. Musi dojść do nich sam... O ile oczywiście jest w stanie. A tego akurat nie był pewien.

Przez większość czasu próbował przyzwyczaić się do tego, kim jest, ale zdarzały się momenty, gdy w jego głowie pojawiała się myśl, że jest nikim, że nie ma tożsamości, że Bucky Barnes już dawno nie żyje... Albo, co jeszcze gorsze, że mimo iż nie należy już do Hydry, wciąż jest Zimowym Żołnierzem. I na zawsze już nim pozostanie. Często jego podświadomość próbowała bardzo brutalnie go o tym przekonać. Tak było również tej przełomowej nocy, gdy przez chwilę znowu przeżywał wszystkie tortury Hydry. Za wszelką cenę próbował "pozostać" tym, kim starał się być w ostatnich dniach, ale kilka słów skutecznie mu to uniemożliwiło.

Tęsknota. Zardzewiały. Siedemnaście. Świt. Piec. Dziewięć. Życzliwy. Powrót do ojczyzny. Jeden. Wagon towarowy.

I nagle poczuł się bezsilny. Jakaś część jego krzyczała, żeby się nie poddawał, ale było za późno. Zimowy Żołnierz musiał być posłuszny.

Wtedy właśnie stanął przed nim człowiek, którego wolał już nigdy w życiu nie oglądać. Doktor Zola. Jego twórca...

- I co teraz zrobisz? - zadrwił - Nic nie możesz. Twoja siła na nic się nie zda, bo ja tu rządzę. Bucky'ego Barnesa nie ma. Umarł dawno temu. A ty nie jesteś człowiekiem. Jesteś maszyną. Własnością Hydry, moją własnością! Nie zapominaj o tym, gdy będziesz wypełniał misję, której poprzednio nie umiałeś skończyć. Jesteś tylko żołnierzem. Nie masz nawet imienia...

Ale mężczyzna wiedział, że to nieprawda...

Obudził się zlany potem, z krzykiem i łzami płynącymi po policzkach. Myśli w jego głowie chyba nie chciały się ułożyć. Wciąż przebijał przez nie wyjątkowo wyraźnie głos Zoli, mówiący, że jest jego własnością i nie ma nawet imienia. Zimowy Żołnierz powinien się poddać i przyjąć to do wiadomości, jednak Bucky Barnes nie musiał być posłuszny nikomu...

Nie mógł tego opanować. Czuł, jakby dwie osoby toczyły w jego umyśle wojnę, której żadna nie umiała wygrać. Rzucał się po łóżku i szarpał, jakby próbował się uwolnić z niewidzialnych więzów własnych myśli, zaciskał zęby, żeby nie zacząć krzyczeć, aż w momencie, gdy był pewien, że do reszty zwariuje, jedna ze stron zaczęła przejmować kontrolę. Mężczyzna zadziałał instynktownie, chcąc za wszelką cenę utrzymać taki stan rzeczy jak najdłużej. Wziął do ręki nóż, który na wszelki wypadek zawsze trzymał blisko siebie i na ścianie nad łóżkiem wydrapał krzywy napis, bez przerwy powtarzając ściszonym głosem słowa, które pisał.

Mam na imię Bucky.

I te słowa przez resztę nieprzespanej nocy sprawiały, że naprawdę w to wierzył i o tym pamiętał... Następnego dnia dołączył do nich notes, który mężczyzna kupił z samego rana, aby mieć gdzie spisywać to, co go dręczyło. Czuł, że to może mu pomóc, a na pewno nie zaszkodzi.

Całą pierwszą stronę zapisał tym jednym zdaniem, które widniało nad jego łóżkiem. Po kilku linijkach dotarło do niego, że ma całkiem ładne pismo, a to wywołało kolejne pytania. Czy pisał ładnie również wtedy, gdy był młodszy? Czy prowadził starannie zeszyty? Lubił chodzić do szkoły? Uważał na lekcjach?

Szkoła... Nie wiedzieć czemu, to słowo kojarzyło mu się całkiem przyjemnie. Zamknął oczy i spróbował skupić się na tym odczuciu, ale nic więcej nie przychodziło mu to głowy. Pomyślał jednak, że to zawsze coś i odwrócił kartkę, żeby to zanotować. Na początku chciał napisać "Bucky lubił szkołę", ale po namyśle stwierdził, że powinno to raczej brzmieć:

Gdy byłem mały, lubiłem szkołę.

Przyjrzał się jeszcze raz temu zdaniu i bez wyraźnego powodu zapragnął porysować wokół nic nieznaczące bazgrołki. Tym razem przybrały one formę maleńkich tarcz Kapitana Ameryki. Tuż obok pojawiło się po chwili kolejne zdanie.

Miałem ładne pismo, ale lubiłem bazgrać po zeszytach.

Przyjrzał się swoim rysunkom i stwierdził, że nie były idealne. Z resztą nigdy nie były. Bo Bucky Barnes nie umiał rysować, za to znał kogoś, kto był w tym mistrzem...

Nie umiałem rysować, ale Steve to potrafił. Rysował w każdej wolnej chwili.

Nie wiedział, skąd te wspomnienia biorą się w jego głowie, ale czuł, że są prawdziwe. To było dla niego tak oczywiste... A każde jedno pociągało za sobą kolejne. Przypomniał sobie, że bardzo lubił historię, nie znosił za to matematyki. Nie lubił rano wstawać i zawsze na pierwszej lekcji był nie do końca rozbudzony. Przyjaźnił się z drobnym i chorowitym chłopcem. Stevenem Rogersem...

Kilka kolejnych stron zawierało wszelkie wspomnienia związane ze Stevem. Najpierw to, co udało mu się zaobserwować podczas walki, całkiem niedawno, przede wszystkim wygląd i głos Kapitana. Potem to, co zapamiętał z muzeum. Na końcu fakty, które sobie przypomniał.

Steve Rogers był drobnym, wiecznie chorym dzieciakiem. Ciągle pakował się w kłopoty, bo był zbyt honorowy. A ja go ratowałem... Chyba zostało mi to we krwi nawet teraz, bo gdy wyciągnąłem go z wody, odszedłem dopiero, gdy miałem pewność, że żyje. Czyżby po raz pierwszy wtedy obudził się we mnie dawny Bucky?

Kolejna strona była zupełnie poświęcona słowom, które Steve wypowiedział, gdy miał zostać zabity przez swojego byłego przyjaciela.

Jestem z Tobą do końca linii... Znam te słowa. Wiem, że je znam. Tylko dzięki nim go nie zabiłem. Dzięki nim odzyskałem świadomość. Nie mogę sobie tylko przypomnieć, co miały znaczyć. Który z nas je wypowiedział? W jakich okolicznościach? Tylko raz, czy może więcej? Choćbym nie wiadomo jak bardzo się starał, nie umiem sobie tego przypomnieć.

Na następnej stronie znów napisał kilka razy jedno zdanie.

Nazywam się James Buchanan Barnes.

James Buchanan Barnes... Te słowa znów przywołały kilka skojarzeń. Sierżant. Był w wojsku zanim stał się Zimowym...
10 marca 1917. I kawałek metalu... Nieśmiertelnik. A więc była to data jego urodzenia...

Mimo wszystko jednak nie potrafił myśleć o Jamesie Barnesie jako o sobie. Jeszcze nie. To nazwisko brzmiało tak... Obco. Zupełnie inaczej, niż Bucky. Do tego imienia przyzwyczaił się odkąd usłyszał je z ust Steve'a. Brzmiało tak miło i znajomo, zupełnie, jakby zawsze należało do niego. Jakby od ostatniego razu, gdy ktoś go tak nazwał minęło kilka godzin, a nie ponad siedemdziesiąt lat. Może kiedyś był Jamesem Buchananem Barnesem i może kiedyś znowu się nim stanie. Ale na razie był Buckym. Po prostu Buckym.

Przez kolejne tygodnie próbował sobie przypomnieć jak najwięcej. Nie było trudno odzyskać pojedyncze wspomnienia, ale złożenie ich w logiczną całość przysparzało już więcej kłopotów. Tak naprawdę prawie wszystko przypomniało coś Bucky'emu. Czasami zorientowanie się, o co chodzi zajmowało mu chwilę, a innym razem potrafił rozmyślać całe dnie. Od razu przypomniał sobie, z kim kojarzy mu się imię Sarah, ale przez prawie tydzień zastanawiał się, co mają wspólnego buty z gazetami.

Praktycznie nie odkładał notesu, dlatego trudno się dziwić, że po paru dniach potrzebował już nowego. Szukając jakiegoś w małym sklepiku, zwrócił uwagę na ołówki i szkicowniki. Od razu wiedział, że przypominają mu one Steve'a Rogersa. Z trudem powstrzymał się przed kupieniem jednego, gdy Bucky Barnes przejął nad nim kontrolę. Zorientował się jednak, że teraz nie ma dla kogo go kupić i po chwili wahania, zrezygnował.

Cały swój wolny czas poświęcał na próby przypomnienia sobie wszystkiego. Szło mu coraz lepiej, ale czuł, że czegoś mu brakuje. Jednego czynnika, który uczyniłby wszystko jaśniejszym, prostszym i bardziej znajomym... Jednak dopiero, gdy pewnego dnia wszedł do domu i zobaczył wysokiego blondyna przeglądającego jego notes, zrozumiał, czego takiego potrzebował.

- Bucky... Pamiętasz mnie?

Brunet zadrżał, ale po chwili się uspokoił. To imię, jego imię, wypowiedziane przez Steve'a Rogersa brzmiało tak znajomo, tak kojąco... Bucky Barnes czuł, że może mu zaufać, ale instynkt kazał mu trzymać się na dystans.

- Jesteś Steve. Czytałem o tobie w muzeum.

"Słaba wymówka", pomyślał. Przecież Rogers widział jego notes. Jeśli przeczytał dość dużo, zdawał sobie sprawę, że jego były przyjaciel go pamięta.

- Buck... Rozumiem, że jesteś zdenerwowany... Ale kłamiesz.

Kłamał. Jasne, że kłamał. Ale dopóki nie wiedział, kim jest, to było najbezpieczniejsze. Przyzwyczaił się do oszukiwania i ukrywania prawdy. Z resztą... Nigdy nikogo to nie obchodziło. Przez ostatnie lata był albo cieniem, albo mordercą, którego należy się bać, albo maszyną do zabijania. Pierwszą osobą, która zaczęła traktować go jak człowieka był właśnie Steve Rogers.

Nie znali się, a jednak brunet doskonale o tym wiedział. Bo dla Kapitana nie był tylko marionetką. Miał przeszłość. Wolną wolę. Imię. I to wystarczyło Bucky'emu Barnesowi, aby choć trochę poczuł się jak człowiek.

Powoli, jakby z wahaniem kiwnął głową i ujrzał nieśmiały, delikatny uśmiech na twarzy Kapitana. Uśmiech... Steve Rogers miał naprawdę ładny uśmiech. Bucky Barnes ponoć też, a przynajmniej tak mu mówiono od dziecka. Odruchowo chciał sięgnąć po notatnik, aby to zapisać, ale zorientował się, że blondyn wciąż stoi mu na drodze. Ten jednak zrozumiał, o co chodziło Jamesowi i powoli, spokojnie, aby nie przestraszyć swojego niegdyś przyjaciela, podał mu notes.

Bucky zawahał się przez chwilę, a następnie wyciągnął rękę, chwycił zeszyt i szybko się cofnął. Chciał zacząć pisać, ale przeszkodził mu głos Rogersa...

- Musimy uciekać. Ludzie, którzy chcą cię pojmać zaraz tu będą.

***

Potem wszystko potoczyło się bardzo szybko i Bucky zdecydowanie nie był z tego powodu zadowolony. Liczył na odrobinę spokoju po tym wszystkim, co przechodził ostatnimi czasy, ale jak widać nie było mu to pisane. Nawet nie zorientował się, kiedy siedział już zamknięty w małej, klaustrofobicznej kapsule, a na jego kolanach leżał notes, który pozwolono mu mieć przy sobie, oczywiście po wcześniejszym przejrzeniu go i po wielokrotnym zapewnieniu Kapitana Ameryki, że to tylko zwykły zeszyt, a nie doskonale ukryta broń.

Miał zostać przesłuchany przez psychiatrę, ale gdy tylko mężczyzna usiadł naprzeciwko niego, Bucky wiedział, że się nie dogadają. Źle mu z oczu patrzyło, a dodatkowo już na starcie zaczął sobie grabić, zwracając się do bruneta "James". To było takie... Obce. Jakby zwracał się do kogoś innego. Bo mężczyzna nie był już Jamesem Buchananem Barnesem. A może raczej powinien stwierdzić, że jeszcze nie? W każdym razie, to imię zdawało się nie należeć do niego.

Wszystkie jego wyraźne wspomnienia wiązały się ze Stevem Rogersem. A Steve Rogers nigdy nie nazywał go "James". Dlatego było to takie obce... Mężczyzna nie wahał się ani chwili. Jeśli psychiatra ma z nim rozmawiać, to musi zaakceptować to, z kim naprawdę ma do czynienia Dlatego, gdy po raz drugi usłyszał, jak zwraca się do niego dawno zapomnianym imieniem, przerwał mu.

- Mam na imię Bucky - powiedział z przekonaniem. A oglądający go na ekranie Kapitan Ameryka żałował, że brunet nie może teraz zobaczyć jego dumy...

Im dłużej trwała rozmowa, tym większej niechęci Bucky nabierał do psychiatry. Czuł, że coś było nie w porządku... A kiedy światła zgasły, pogrążając pomieszczenie w niemal całkowitej ciemność zorientował się, że było nawet gorzej. A gdy ten dziwny mężczyzna pokazał mu czerwony notes... Wtedy było jasne, że sytuacja jest beznadziejna.

Tęsknota. Zardzewiały. Siedemnaście.

Próbował się uwolnić, ale nie było to takie łatwe. Wiedział, że w końcu uda mu się wydostać z tej małej kapsuły, ale nie był pewien, czy zdoła zrobić to zanim stanie się maszyną do zabijania.

Świt. Piec. Dziewięć.

Krzyczał. Chciał zagłuszyć te słowa, które miały doprowadzić do katastrofy, ale były one tak głęboko zakorzenione w jego umyśle, że nie był w stanie. Nawet, gdy dobrze ich nie słyszał, potrafił poczuć, jak wkradają się do jego świadomości, próbując pozbyć się Bucky'ego Barnesa. Jego miejsce miał zająć Zimowy Żołnierz.

Życzliwy. Powrót do ojczyzny. Jeden.

Jeszcze trochę... Prawie się wydostał. Ale równocześnie czuł, że Bucky coraz bardziej go opuszcza, że staję się kimś innym... A może raczej czymś innym. Maszyną do zabijania. Jeszcze tylko jedno uderzenie i... Jego ciało było wolne. Ale w umyśle nadal dwie osoby walczyły o władzę.

Wagon towarowy.

W tym momencie Zimowy powinien przejąć kontrolę, ale coś mu na to nie pozwalało. Leżący na podłodze zeszyt, który musiał kopnąć wyskakując z kapsuły. Był otwarty na pierwszej zapisanej stronie. Mężczyzna wparywał się szeroko otwartymi oczami w napisane kilka razy zdanie...

- Żołnierzu? - usłyszał.

Zimowy Żołnierz kazał mu odpowiedzieć, że jest gotowy do misji, ale Bucky Barnes w jego świadomości nie pozwalał mu na to. Bucky Barnes. Bo właśnie tak się nazywał zagubiony mężczyzna, który zmagał się teraz sam ze sobą, nie odrywając wzroku od notesu. Jedynego potwierdzenia, że wciąż jest człowiekiem...

Żaden z głosów w jego głowie nie mógł wygrać tej bitwy, ale to wystarczyło. Mężczyzna milczał dość długo, żeby Kapitan Ameryka i jeden z jego przyjaciół zdążyli wbiec do pomieszczenia. Sam Wilson przytrzymał fałszywego psychiatrę wiedząc, że lepiej nie ryzykować, a Steve podszedł trochę bliżej do swojego byłego przyjaciela, spoglądając na niego nieco niepewnie.

- Bucky...

Znajome imię wypowiedziane przez Steve'a Rogersa sprawiło, że Zimowy Żołnierz jakby stracił siły, zaczął powoli wycofywać się w głąb umysłu bruneta, jednak jeszcze nie całkowicie...

Steve zrobił krok w stronę Jamesa, ale ten szybko wyciągnął przed siebie rękę i pokręcił głową, pokazując mu, że ma się nie zbliżać. Nie był jeszcze pewien, czy może sobie w zupełności zaufać. Wiedział, że Zimowy czai się gdzieś w jego umyśle i w każdej chwili może przejąć nad nim kontrolę. A Bucky naprawdę nie chciał, żeby żołnierz Hydry skrzywdził Stevena Rogersa.

Wpatrywał się nieobecnym wzrokiem w notes, próbując zmusić się do wypowiedzenia słów, które za każdym razem pomagały mu radzić sobie z wątpliwościami co do swojej tożsamości. Słów, które wydrapał nożem na ścianie mieszkania w Bukareszcie. Słów, które starannie wykaligrafował w zeszycie. Słów, które szeptał, gdy budził się w nocy z koszmaru. Tych samych, które w końcu udało mu się z niemałym trudem wypowiedzieć.

- Bucky... Mam na imię Bucky...

Steve skinął głową, uśmiechając się lekko.

***

Bucky Barnes siedział na parapecie w swoim pokoju w ośrodku, gdzie mieszkał od prawie miesiąca i wpatrywał się w zachód słońca nad miastem. Czuł się... Inaczej. Po raz pierwszy od dłuższego czasu miał nadzieję, że będzie dobrze.

Kilka dni temu dowiedział się, że istnieje duże prawdopodobieństwo usunięcia protokołu Zimowego Żołnierza z jego głowy. Miał polecieć do Wakandy. Król T'Challa, gdy dowiedział się, że śmierć jego ojca nie była winą Jamesa, postanowił mu pomóc. Wakandyjscy naukowcy mieli duże możliwości i rozwiniętą technologię, więc istniała spora szansa, że wszystko się uda i Bucky naprawdę pozbędzie się tej zarazy.
A jeśli tak się stanie... Cóż, prawdopodobnie będzie miał czyste konto i zrobi, co będzie chciał. Co prawda wiele osób twierdziło, że powinien pozostać pod opieką, przynajmniej przez jakiś czas, ale gdy Steve zaoferował, że przygranie Jamesa do siebie, konieczność bycia nadzorowanym stała się wręcz przyjemną wizją.

Rogers spędzał z nim dużo czasu. Przychodził właściwie codziennie, zostawał do późna, a po pewnym czasie uzyskał nawet pozwolenie na wspólne spacery po małym parku na terenie ośrodka. Trochę rozmawiali, choć Bucky rzadko się odzywał. Wolał, żeby Steve coś mu opowiadał. Nie tylko o przeszłości, ale również o tym, co jest teraz. A jego były przyjaciel robił to z przyjemnością. Te rozmowy, a właściwie monologi, pomagały również jemu uporać się z trudną sytuacją. Po ostatnich zdarzeniach nadal nie było jasne, czy Avengers będą nadzorowani przez ONZ, czy jednak nie. Wszystkie dyskusje na ten temat strasznie męczyły Rogersa, a ukojenie znajdywał właśnie tutaj - obok swojego przyjaciela z dzieciństwa. Bucky, choć nieświadomie, wciąż pozostawał jego odskocznią od codziennych zmartwień.

Tego wieczoru również siedział na parapecie obok bruneta, ale w przeciwieństwie do niego, nie patrzył za okno. Był zajęty rysowaniem... Kolejne kreski powoli składały się na postać, którą chciał uwiecznić.

- Co rysujesz? - usłyszał i omal nie wypuścił ołówka. Bucky nie poruszył się, nawet na niego nie spojrzał, ale się odezwał. A to był już wielki postęp.

- Ciebie - odpowiedział Steve - Kiedyś często to robiłem.

- Wiem.

Rogersowi wydawało się, że James już się nie odezwie. Spokojnie dokończył dzieło i odłożył szkicownik i ołówek. Chciał coś powiedzieć, żeby przerwać ciszę, ale Bucky go wyprzedził.

- Mogę zobaczyć? - zapytał, wskazując na szkicownik, a po uzyskaniu zgody Steve'a, wziął go i zaczął powoli przekładać kartki. Każdy rysunek był według niego piękny i wyjątkowy, ale ten ostatni przebił wszystkie inne.

Przedstawiał Bucky'ego siedzącego na parapecie i patrzącego za okno z melancholią w oczach. Tak właśnie musiał widzieć go Steve parę minut temu...

Rogers nie wiedział, czy jeszcze kiedykolwiek ujrzy ten prawdziwy uśmiech Bucky'ego, taki, jak przed wojną, ale stało się to szybciej, niż mógłby się spodziewać.

Bucky się uśmiechał i nie dało się tego ukryć. Po raz pierwszy od wielu lat robił to zupełnie szczerze, a powodem jego uśmiechu było nic innego, jak staranny napis pod rysunkiem.

Ma na imię Bucky.

☆☆☆

Dobra, jestem dumna z tego shota. Długo się zastanawiałam, czy w ogóle to pisać i wstawiać, bo to bardzo trudny temat, a ja nie chciałam zepsuć tak ciekawej postaci, jaką jest Bucky. Mam nadzieję, że wyszło dobrze. Dajcie znać, co sądzicie.

Do następnego!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top