☆25☆

"𝑰𝒕'𝒔 𝒏𝒐𝒕 𝒇𝒖𝒏𝒏𝒚, 𝒎𝒐𝒓𝒐𝒏"
Sʏʟᴠɪᴇ&Lᴏᴋɪ AU

– Nadal uważam, że to najgłupszy pomysł, na jaki wpadłaś – marudził Loki, z trudem nadążając za Sylvie, w którą jakby wstąpiły nowe, nieznane siły. Odkąd rozstali się z wariantami i z Mobiusem, wydawała się nie do powstrzymania. Parła naprzód, nie zważając na narzekającego towarzysza, który ledwo dotrzymywał jej kroku i mogłoby się zdawać, że próbował jeszcze zniechęcić ją do tego, jego zdaniem, idiotycznego i skrajnie nieodpowiedzialnego pomysłu, który nie mógł zakończyć się inaczej, niż ich śmiercią. Prawda jednak wyglądała trochę inaczej. Laufeyson mimo wszystko dobrze wiedział, że nie uda mu się jej przekonać. Była przecież jego wariantem, najlepszym, jaki do tej pory spotkał (chociaż prędzej dałby Lokiemu – aligatorowi odgryźć sobie rękę, niż przyznałby to na głos) i zdawał sobie sprawę, że jest również tak samo nieugięta. Został przy niej bez względu na ryzyko, ale nie mógł sobie odpuścić odrobiny marudzenia.

– Halo, słyszysz mnie w ogóle? – odezwał się ponownie po chwili ciszy, próbując przekrzyczeć wiatr. Nienawidził być ignorowany, a kobieta idąca przed nim z kpiącym uśmieszkiem na ustach doskonale o tym wiedziała. Była przecież dokładnie taka sama. Nic w Lokim nie potrafiło jej zaskoczyć. A przynajmniej tak sądziła, nie dopuszczając do siebie myśli, że ten irytujący maruda, który pojawił się zupełnie znikąd próbując pokrzyżować jej plany, może mieć asa w rękawie, o którym ona nie ma pojęcia.

– Niestety – odparła, prawie krzycząc, aby mieć pewność, że mimo głośnego wiaru, towarzysz ją usłyszy – Ale słuchanie to już inna sprawa.

Nie odwróciła się, ale dałaby uciąć sobie rękę, że Laufeyson zrobił się czerwony ze złości, słysząc tę odpowiedź. Oczywiście miała rację. Jak mogłaby się mylić, znając go dosłownie tak dobrze, jak samą siebie?

Loki ze złością kopnął kamień, który poleciał daleko, wydając w locie dźwięk podobny do krzyku – dowód na to, że prawdopodobnie jednak nie był to kamień. Nie uszło to uwadze Sylvie, która musiała naprawdę wytężyć swoją wolę, żeby nie parsknąć głośnym śmiechem. Ograniczyła się jedynie do cichego chichotu, którego jednak jeszcze przez dłuższy czas nie mogła opanować.

– Zabawne... – mruknął Laufeyson, ale kobieta go nie usłyszała, zbyt zajęta próbą opanowania się. Śmiech dodawał jej odwagi przed starciem, z którego mogła nie wyjść żywa.

Jednak kilka minut później, gdy stanęła kilka metrów od ściany mrocznych, ciemnych chmur, już nie było jej do śmiechu.

Spojrzeli na siebie z wahaniem, a Sylvie pomyślała z żalem, że ten pomysł wydawał się naprawdę dużo lepszy, kiedy patrzyła z daleka na to, z czym się mierzy. Teraz, stojąc naprzeciwko nieznanej mocy, która wyglądała, jakby mogła zmieść ją z powierzchni ziemi w jednej chwili, nie była już taka pewna, czy robi dobrze.

Oczywiście wolałaby umrzeć, niż się do tego przyznać.

– Wiesz, że prawdopodobnie tam zginiemy? – zapytał Loki, bynajmniej nie polepszając w ten sposób samopoczucia swojej towarzyszki.

– Nie zmuszam cię, żebyś szedł ze mną – odparła, i zanim Laufeyson zdążył zareagować, ruszyła przed siebie. Nie pożegnała się, nawet na niego nie spojrzała. Wiedziała, że pójdzie za nią. Gdyby sytuacja była odwrotna, ona by za nim poszła...

Nie myliła się. Loki nie powiedział już ani słowa, podążając za nią w stronę czarnej chmury, która z każdą chwilą wydawała się bardziej przerażająca.

Zatrzymali się zdecydowanie zbyt blisko niej. Spojrzały na nich wielkie, czerwone oczy.

– Co jeśli nie mamy czasu, żeby czekać na oddział? – zapytał Loki, zdając sobie sprawę, że pomoc, którą obiecał jego młody wariant na nic się tu zda.

– Musimy odwrócić jego uwagę – zadecydowała Sylvie, ale Laufeyson zrozumiał, co powiniem zrobić jeszcze zanim to powiedziała. Zaskakująco delikatnym gestem, położył rękę na jej ramieniu, chcąc dodać jej otuchy zanim zaczną działać. Spojrzała na niego ze słabo ukrywanym strachem, kręcąc głową. Odpowiedział bez słów, skinieniem i pocieszającym uśmiechem, w którym wyjątkowo nie kryła się kpina, a potem dobył sztyletu i zaczął biec, próbując nie myśleć o tym, co może się za chwilę stać.

– Tu jestem! Chodź po mnie! – krzyknął, gdy tylko oddalił się na bezpieczną odległość, wyciągając miecz w stronę Aliotha. Ostrze zapłonęło. Mimo swojej beznadziejnej sytuacji, uśmiechnął się lekko na ten widok. Płonący sztylet w dłoni boga kłamstw wydał mu się bronią tak niezwyciężoną, magiczną, w pewien sposób nawet świętą, że sam Alioth nie mógł się z nią równać.

W tym samym czasie, wstęgi zielonej mgły zaczęły unosić się nad dłońmi Sylvie, usiłującej zaczarować najsilniejszą istotę, z jaką kiedykolwiek się mierzyła. Przez chwilę naprawdę wierzyła, że jej się uda, że ma wystarczająco dużo siły, aby dokonać tego, co planowała.

Dopóki wielkie czerwone oczy nie spojrzały wprost na nią.

Bała się, to jasne. Była przerażona, ale również wściekła i smutna. Nie udało jej się osiągnąć celu... Zawiodła.

On też się bał, choć gdyby po wszystkim ktoś go spytał, co wtedy czuł, nie nazwałby tego strachem. Jedyny lęk jakiego bóg kłamstw nie uznawał za skrajnie żałosny to lęk o swoje własne życie. W tamtym momencie, biegnąc w stronę Sylvie z płonącym ostrzem w dłoni i niemal błagając Aliotha, by spróbował go złapać, zdecydowanie nie bał się o siebie...

Oboje wiedzieli, że nie zdąży dobiec na czas, a nawet jeśli, to przecież nic by to nie dało. To miał być ich koniec i wielki triumf Aliotha oraz stojącego za nim TVA...

Smuga zielonego światła zmieniła wszystko.

Starszy Loki ledwo utrzymywał się na nogach, pośród powstających z zielonego blasku budynków, do złudzenia przypominających dom. Asgard... Na jego twarzy malował się zwycięski uśmiech kogoś, kto nie ma już nic do stracenia, ale chce, aby jego ostatni czyn został zapamiętany. Był jak artysta, który nagle doznał boskiego natchnienia. Tworzył dzieło swojego życia. Ostatnie spojrzenie na dom w obcym świecie...

– Jak on to robi...? – westchnęła pełna podziwu Sylvie, oglądając mały Asgard.

– Chyba jesteśmy silniejsi, niż nam się wydaje... – odparł Loki, który zdążył już do niej dobiec, również zachwycony dziełem swojego wariantu.

Nie mogli długo podziwiać wyczarowanego domu. Musieli działać. Gdy podeszli jeszcze bliżej, Sylvie niespodziewanie złapała Laufeysona za rękę. Zrozumiał. On też potrzebował teraz pewności, że nie jest sam.

– Zaczarujemy go – powiedziała z pewnością, jakiej Loki jeszcze nie słyszał w jej głosie. Wiedziała, że się uda. A może po prostu dobrze udawała?

– Nie wiem jak... – odpowiedział. Tym się właśnie różnili. On kłamał, zwodził, manipulował i tylko od czasu do czasu posługiwał się niezbyt skomplikowanymi sztuczkami. Ona czarowała naprawdę. Jej oszustwa polegały na magii, nie na słowach. Obydwoje byli bogami kłamstw, ale kłamali na zupełnie inne sposoby.

– Wiesz – odparła, zaskakując go – Bo jesteśmy tacy sami.

Coś w tym było. Jakaś głęboko ukryta prawda, która sprawiła, że poczuł w sobie siłę, jakiej nie czuł nigdy wcześniej. O ironio, największą prawda o bogu kłamstw ukryta przed nim samym...

Zanim zdążył dobrze pomyśleć, poczuł przeszywający chłód w lewej ręce. To było coś, czego nie czuł nigdy wcześniej. Był lodowym olbrzymem, odpornym nawet na najniższą temperaturę, ale ten chłód był inny. Zdawał się nie pochodzić z tego świata, a przynajmniej z tego wymiaru... Przeszywał każdą komórkę jego ciała, uniemożliwiał ruch. Pochodził z czarnej chmury, która otuliła jego dłoń, zasłaniając ją kompletnie. Czuł, że go ciągnie, że za chwilę wessie go całego, jeśli nie znajdzie w sobie siły, aby się jej postawić.

Kątem oka spojrzał na Sylvie. Ona radziła sobie lepiej. Walczyła, a trzymająca ją ciemna macka była powoli rozpraszana przez zielone promienie. Zauważyła, że jej towarzysz ma większe kłopoty. Ścisnęła mocniej jego dłoń w desperackim geście, mając nadzieję, że w jakiś niezrozumiały sposób doda mu to niezbędnej siły. Być może właśnie tak się stało...

Gdzieś niedaleko rozległ się krzyk, gdy ostatnia wieża magicznego Asgardu rozpłynęła się w powietrzu. Na ziemię spadł jedynie zniszczony hełm, ale oni tego nie zauważyli. Całą swoją uwagę skupili na jednym – przetrwaniu.

Byli silni, ale nie dość, by zwalczyć istotę nie z tego wymiaru. Czerwone oczy wpatrywały się w nich płonąc z furii. Alioth był głodny...

A potem przez ich ciała przeszło coś przypominającego prąd. Na ułamki sekund cały świat rozbłysnął zielenią, a potężny podmuch powietrza odrzucił ich do tyłu.

Sylvie nawet nie wiedziała, kiedy zamknęła oczy. Gdy je otworzyła, spostrzegła, że ciemna chmura wokół niej przestała lśnić fioletowym blaskiem. Zastąpiła go zielona poświata. Udało się...

Następnym, co zauważyła, było to, że leżała z głową na klatce piersiowej Lokiego. Wciąż trzymali się za ręce, ale jego drugie ramię było owinięte wokół niej. Zapiekły ją oczy... Po raz pierwszy od lat ktoś ewidentnie próbował ją chronić, przywracając jej tym samym dawno zapomniane poczucie, że jej życie coś znaczy.

Jej szczęście wyparowało w ułamku sekundy, kiedy zdała sobie sprawę, że w przeciwieństwie do niej, Loki dalej nie otworzył oczu...

– Laufeyson – syknęła trącając go delikatnie w ramię i mając nadzieję, że jest po prostu w szoku po tym, co się stało, albo że używanie mocy go zmęczyło i zemdlał na chwilę, nic wielkiego... Tak to sobie tłumaczyła, ale, gdy w miarę upływu czasu nic się nie zmieniało, jej desperackie próby okłamania siebie stawały się coraz mniej wiarygodne.

– Laufeyson, nie wygłupiaj się, wstawaj... Jeszcze nie skończyliśmy, musimy zadać ostatni cios. Bez ciebie tego nie zrobię – mówiła, wciąż nie puszczając jego przeraźliwie zimnej ręki. Drugą dłoń zacisnęła mocno, wbijając paznokcie w skórę – Po co tu za mną szedłeś? Mówiłam, że to niebezpieczne, ale się uparłeś. Teraz masz za swoje, ale to ja będę cię miała na sumieniu – jej głos się załamał. Podświadomie czuła, co się dzieje i do jej oczu napłynęły łzy. Pierwszy raz od lat miała wrażenie, że komuś na niej zależy, i to z wzajemnością, którą ze wszystkich sił próbowała ukryć. Loki nie zostawił jej, mimo że uważał jej plan za niewykonalny, narażał się dla niej, chronił jej za wszelką cenę. Był gotowy poświęcić wszystko... W tak krótkim czasie z rywala stał się kimś, kogo mogłaby chyba określić mianem przyjaciela, gdyby tylko potrafiła wyjaśnić, co tak naprawdę znaczy to słowo.

– To nie jest pora na umieranie... – wyszeptała jeszcze, zanim pozwoliła swoim łzom wypłynąć. Świat przed jej oczami rozmazał się, ale słuch chyba pozostał tak samo świetny, jak wcześniej. A już na pewno był na tyle dobry, żeby usłyszeć cichy, triumfalny śmiech.

W jednej chwili płakała nad ciałem swojego przyjaciela, a w następnej z siłą, której sama by się po sobie nie spodziewała, uderzyła Lokiego w twarz, przerywając mu napawanie się swoim zwycięstwem.

– To nie jest śmieszne, idioto! – krzyknęła, okładając go pieściami w niemożliwej do opanowania furii. Zdziwiło ją, że nie oddawał jej, a jedynie chwycił jej ręce i mocno przytrzymał. Wyszarpnęła się i odwróciła głowę, aby ukryć swoje mokre od łez oczy.

– Wiem, że nie jest – odpowiedział spokojnym, zupełnie niepasującym do sytuacji tonem, podnosząc się powoli.

– Więc czemu to zrobiłeś? – mruknęła Sylvie, nadal na niego nie patrząc – Co chciałeś osiągnąć? Udowodnić, że jesteś lepszy? Prawdziwy i jedyny Loki, bez żadnych słabości, za to z asem w rękawie oszukuje boginię kłamstw, która nie dość, że się nabiera, to jeszcze lamentuje nad jego ciałem? To chciałeś zrobić? Upokorzyć mnie?

Położył dłoń na jej ramieniu. Próbowała ją strącić, ale on tylko mocniej zacisnął palce.

– Chciałem mieć pewność, że mogę ci ufać... – odpowiedział. A ona nie musiała już o nic pytać. Zrozumiała... Loki poświęcał się dla niej i jej planu cały ten czas, a ona chętnie korzystała z jego pomocy. Nie mogła go winić o to, że jej nie ufa. Przecież nic nie stało na przeszkodzie, żeby go zdradziła, gdy tylko przestanie być jej potrzebny. Poza oczywiście jej uczuciami, o których ona sama niewiele wiedziała.

Loki natomiast cieszył się. Teraz miał pewność, że może ufać tej wariatce z niemożliwym planem, że nie zostawi go tak samo, jak on nie zostawił jej. Nie chciał, żeby okrutny żart nadwyrężył jej zaufanie do niego, ale musiał myśleć przede wszystkim o sobie. Najpierw bezpieczeństwo, potem uczucia. Wiedział, że jego sojuszniczka, bo teraz uznał, że może już ją tak nazywać, zrozumie to. Byli przecież prawie tacy sami.

Po krótkiej chwili Sylvie uspokoiła się na tyle, aby spojrzeć na Laufeysona. Uśmiechał się pokrzepiająco. Przez chwilę wyglądał nawet na zmieszanego i zawstydzonego, jakby żałował, ale kobieta szybko uznała, że pewnie jej się przewidziało.

– A skąd ja mam mieć pewność, że mogę ufać tobie? – zapytała, wbijając wzrok w ziemię. Loki wzruszył ramionami.

– Po co narażałbym życie dla twojego idiotycznego, beznadziejnego i skrajnie nieodpowiedzialnego planu? Chyba musi mi zależeć, żeby nam się udało, prawda? A bez ciebie tego nie dokończę.

– A potem? – dopytywała – Co, jeśli nam się uda? Nie odwrócisz się ode mnie? 

– A ty ode mnie? – odpowiedział pytaniem i oboje zrozumieli, że nie uzyskają odpowiedzi. Do czasu wypełnienia wspólnej misji byli partnerami, ale nikt nie miał pojęcia, co czeka ich potem. W końcu byli bogami kłamstw, wszystko mogło się zdarzyć.

Po chwili Loki wstał, patrząc przed siebie z ciekawością. Sylvie odwróciła wzrok i dopiero teraz ujrzała dziwny, niepokojąco wyglądający budynek, który wyłaniał się z ciemnych chmur, lśniących zielonym blaskiem. Cel ich podróży...

Laufeyson podał swojej towarzyszce dłoń, aby pomóc jej wstać. Przyjęła pomoc z lekkim wahaniem, nadal zła za okrutny żart.

– Zemszczę się jeszcze za to – oznajmiła.

– Wątpię, czy uda ci się mnie oszukać – odparł Loki, choć w rzeczywistości wcale nie był tego aż taki pewien.

–Kto wie? – powiedziała Sylvie z tajemniczym uśmiechem – Może ja też mam jakiegoś asa w rękawie?

Mężczyzna również się uśmiechnął. Był pewien, że gdyby nie sytuacja, urządziliby sobie taką wojnę na kawały, która mogłaby zniszczyć całe uniwersum. Sęk w tym, że plan zakładał raczej jego ocalenie, a nie nieumyślne zrujnowanie.

– Nie mogę się doczekać – oznajmił, a potem uśmiechy zniknęły z ich twarzy, gdy, nadal trzymając się za ręce, ruszyli w stronę celu swojej podróży...

Dobra, w tym momencie muszę się pochwalić, że jestem naprawdę, ale to naprawdę zadowolona z tego shota, sama się dziwię... Nie jest jeszcze idealny (nikt nigdy nie będzie uważał swojego dzieła za idealne xD), ale jest dokładnie taki, jaki liczyłam, że będzie, a to jest wszystko, czego potrzebuję, żeby być zadowolona.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top