𝔬𝔟𝔬𝔷𝔬𝔴𝔦𝔰𝔨𝔬⁵

Czarna bluza z kapturem, szare dresy i nóż wbity w głowę, krew obejmowała jego uszy na zewnętrz i wewnątrz, w oczach widać było popękane żyłki, na które spadała zakrwawioną w połowie jasno brązową grzywką Seo Changbin'a. Wyglądał jak buntowniczy książę zabity kuchennym nożem, mało tego! W ręku trzymał jakieś podarte na pół zdjęcie lecz nie jestem w stanie opisać co na nim było.

Gdy bliżej przyjrzałem się Lee Minho, czyli temu drugiemu niedawno poznanemu chłopakowi z pod drzewa zauważyłem jak na jego ciele widnieje ogrom fioletowych siniaków przeplatanych tuż przy śladach nacięć na skórze. Rysy po łzach na twarzy próbował zakryć ręką, miał doły pod oczami i niechlujnie ułożone włosy a szczególnie ich przód. Ubrany był w jasno niebieskie krótkie spodenki a do tego przypięte do nich w tym samym kolorze szelki, białą brudną od ziemi bluzkę na długi rękaw i malutką kieszonkę umieszczoną z boku nawierzchni górnej. Całoś ogólnie prezentowała się bardzo niesmacznie, przez wiele zielonych plam na ubraniach prawdopodobnie od ziemii, jakby conajmniej dwadzieścia razy wywrócił się na mokrej trawie. Nie miał buta i utykał na jedną nogę, w mojej głowie roiło się od strasznych teorii ale moje serce było spokojne jak nigdy dotąd. Jedynie w miarę możliwości normalnie z wyglądu wydawał się być pół godziny temu poznany mi Jisung, który pod swoim prześcieradłem miał czerwony sweter i jeansowe spodnie, włosy miał napuszone od długiego noszenia na głowie przebrania. Mimo tego wszystkiego chciałem z nimi iść w głąb tego lasu, szczerze zachowywałem się trochę jak na jakimś bardzo mocnym haju, jakbym przed wyjściem z domu zażył Xanax nikomu nic nie powiedziawszy.

Nie zaprzeczę że po drodze, którą wyznaczyli sobie chłopakami wciąż śmiało i otwarcie się im przyglądałem, ciężko mi było uwierzyć w to że mimo ich wyglądu i strasznego otoczenia ja jak ten skończony idiota szedłem za nimi krok w krok. Dokładnie jak ta najgłupsza postać z horroru, która i tak pod koniec umiera w katorgach jakich świat jeszcze nie widział, takie właśnie miałem odczucie..
Nie wiem ile czasu zeszła nam ta wędrówka, las jest ciemny i wilgotny nie było szans abym był w stanie samemu wrócić z powrotem do żelaznego ogrodzenia. Byłem zdany na łaskę mych kompanów, którzy mogli teraz w między czasie zaplanować moje morderstwo. Jednakże po chwili moich namysłów cała trójka zatrzymała się przed jakimś starym przez nikogo raczej nie zajmowanym obozowisku a raczej jego resztkami i rozejrzeli się w okół siebie czy aby na pewno jest on pusty.

Na pierwszy rzut oka było widać że nikt przez miesiące a raczej lata nie przychodził w to miejsce. Wszędzie rozprzestrzenił się i obsiadał mech, na każdym możliwym pieńku drewna czy na kłodzkie służącej do siedzenia nie ominąwszy nawet miejsca ogniska, w którym to zazwyczaj on nie obsiada z powodu częstego rozpalanie żywiołu. Oprócz paleniska była tam również zarośnięta, zdruzgotana na milion kawałeczków drewniana ubikacja okryta do reszty zgniłymi roślinami ogromnych rozmiarów. Wokół niej widniała wygięta na pół tabliczki z napisem "Niebezpieczeństwo"a trochę dalej była też wyblakła lekko podrapana z napisem "Teren prywatny". Jestem pewien że gdzieś jeszcze jakaś tabliczka by się znalazła, ale przez tak zaniedbane obozowisko ciężko cokolwiek jest tu ujrzeć.

—Gdzie jesteśmy?— W końcu odważyłem się odezwać do zamyślonej trójki.

Jisung, który jako pierwszy oderwał swoje myśli od tutejszego otoczenia odpowiedział mi cichym spokojnym opanowanym głosem. —W naszym domu.—

Przez chwile myślałem że sobie ze mnie żartuje i że jest jednym z tych szkolnych żartownisiów, którzy robią sobie bekę ze wszystkiego co się porusza, ale jego ton głosu i sama mimika twarzy zaprzeczała mojemu domysłu. —W waszym domu?— Roześmiałem się nerwowo. —Gdzie dokładnie? Pod pieńkiem?— Wskazałem na leżący koło mojej nogi szary kamyk.

—Mówię prawdę Yongbok.—

—Tu nawet nie ma dachu nad głową, nie mówiąc już nic o samych pustakach, których tu nie widzę. Kompletny brak jakiekolwiek zaopatrzeń! Nie lubię żartów Jisung.—
Byłem trochę rozgniewany, bo sam fakt że jacyś trzej pustelnicy zabrali mnie w głąb pustkowia do opuszczonego obozowiska był już sam w sobie wystarczająco denerwujący a co dopiero mowa o domu, który sobie ubzdurali.
Może to jacyś nastoletni buntownicy, którzy uciekli z domów i zamieszkali jak zwierzęta na łonie natury? Wszystko mi wtedy do głowy przychodziło.

Podczas naszej małej nie przemyślanej dyskusji z jasnowłosym duchem z boku zniszczonej ubikacji tuż ze środka zarośli wyskoczyły dwie zgrabne tajemnicze sylwetki. Nie spodziewałem się tego, przez co mój wewnętrzny strach wydobył z siebie niesamowicie głośny krzyk przerażenia.

—Spokojnie złotowłosy.— Szepnął mi do ucha kulawy Lee Minho.

Przyglądając się z daleka tym ciemnym sylwetkom dało się ujrzeć dwóch następnych mrocznych chłopaków z listy upiorów Jeongin'a.
Ten jedne był w czerwono czarnej koszuli w kratkę, czarne dziurawe spodnie i zniszczone przez błoto i nie tylko trampki z rozwiązanymi sznurowadłami. Miał wyraźne rysy twarzy i ledwo widoczne dołki w policzkach. Tak jak cała reszta miał na sobie mnóstwo zadrapań i obolałych moim zdaniem miejsca na ciele, które otwarcie widniały na jego osobie. Ten drugi zaś wydawał się być bardzo wstydliwy trzymając w ręku rozprutego różowego misia, jak takie porzucone zmęczone życiem dziecko. Było chłodno a on miał na sobie zaledwie krótką białą koszule i jasne fioletowe spodnie z różnymi nadrukami. Na głowie miał tego samego koloru co spodnie beret przykrywający gęste złociste włosy, co chwila drapiąc się po zadrapanej już do krwi szyi. Po skojarzeniach wydawało mi się że ten pierwszy przebrał się za drwala ale nigdzie na szczęście nie widziałem przy nim siekiery. Nieśmiały chłopak z jego tyłu mógł być przebrany za jakąś fikcyjną słodką postać, którą raczej nie kojarzyłem.

—Jisung co tu się dzieję?— Rzucił pytaniem dopiero co przybyty tutaj chłopak w czerni.

—Pamiętasz jak Jeongin opowiadał nam o chłopaku, który nas widzi?— Zerknął na mnie szczęśliwy jak nigdy dotąd.

—Przyprowadziłeś go tutaj? Ale po co?—

—Szukał Hyunjin'a a po za tym był bardzo smutny.— Nie wiem dlaczego ale poczułem sympatie do tego wiewiórczego kolegi, w końcu jako jeden z nielicznych widział moje cierpienie.

Do głosu doszedł i Seo, który do tej pory był cicho. —Mi się tam on podoba, po za tym Han ma racje nikt nas dotąd przecież nie widział.— Co to miało znaczyć? O czym oni rozmawiają?!

—No dobra niech wam będzie.— Zmrużył oczy podchodzą do mnie bliżej o kilka kroków. — Miło mi cię poznać, jestem Bang Christopher Chan a tamten z tył co nic nie mówi to Kim Seungmin, ale z nim raczej nie pogadasz.— Obrócił się za siebie by mi wskazać osobę o której toczy się rozmowa.

—Dlaczego jak wolno spytać?—

—Od kiedy nie żyje, przestał z nami rozmawiać.— Usłyszałem jego chrypki głos, który powiedział mi prosto w twarz że „nie żyje" to jakieś chore kpiny, z takich rzeczy nie powinno się żartować.

—Od kiedy co?— Jak głupiec udałem że niedosłyszałem jego wypowiedzi.

—Od kiedy nie żyje.—

—Też czasami mam wrażenie że od środka już dawno umarłem.— Chan odwrócił wzrok ku Jisung'owi, który widocznie unikał jego wzroku jak ognia.

—Nie powiedziałeś mu?— Sapnął zmęczony drwal.

O czym mi nie powiedział? O co tu chodzi? Czy oni mają zamiar mnie wprowadzić do jakieś sekty albo co gorsza złożyć w ofierze jesteś sekcie?!

—Nie powiedziałem mu bo się bałem..—

—Czego?— Spytałem.

—No że się mnie wystraszysz i uciekniesz, a ja tak bardzo chciałem się z tobą zaprzyjaźnić!—

—Dlaczego miałbym się ciebie wystraszyć?— Nastała cisza, nikt nie miał chyba zamiaru mi odpowiedzieć przez co wokół nas było słuchać jedynie szum poruszających się wiatrem liści. —Przez twój wygląd?—

—Wygląd?— Wykpił moje słowa stojący nieco dalej Minho. —To najmniejsze twoje zmartwienie piegusie.—

—Nie strasz go Lee! Nie widzisz że Jisung'owi na nim zależy?— Stanął w obronie jasnowłosego ducha jego najwidoczniej starszy kolega, bo użył jedynie jego nazwiska.

—Ktoś mi w końcu odpowie co się dzieje?—

—Yongbok, obiecaj mi że się nie wystraszysz.—

Nie wiedziałem co o tym myśleć, wszystko to takie dziwne, oni i to miejsce, te uczucie spokoju w mojej klatce piersiowej i ich chore nie poukładane wypowiedzi. Jak mogę im ufać? Jak mogę w ogóle im coś obiecać?! Przy tym kompletnie ich nie znając..

—Nie wiem czy jestem w stanie ci to obiecać Jisung, ani żadnemu z was.— Zniżyłem wzrok ku ziemi, wstydząc się siebie tak cholernie.

—Nic nie szkodzi..nie mogę od ciebie tego oczekiwać, w końcu poznałeś nas zaledwie godzinę temu.— Podrapał się po głowie najwidoczniej próbując wydusić z siebie kolejne mordercze słowo.

—W ręczę cię Han!— Zażenowany Lee pokręcił głową. —Wszyscy tutaj prócz ciebie jesteśmy martwi, zostaliśmy okrutnie zamordowani i nasze dusze nigdy przez to nie zaznały spokoju. Nasz morderca nigdy nie został schwytany a my przez to cierpimy katusze.—

Zadygotany stałem i własnym uszom nie mogłem uwierzyć a co dopiero oczom.
Przypomniała mi się ta dzisiejsza ranna rozmowa  mamy mówiąca do doktora że sam do siebie rozmawiałem, kiedy obok mnie stał całkiem realny Hyunjin. Czy ona mówiła prawdę? Wszystkich ich tutaj sobie powymyślałem? To może dlatego chciała mnie przebadać..?

Ich wygląd, ten las i to że czuję się jak na haju dawały mi jeszcze większy dowód na to że faktycznie może być coś ze mną nie tak. Kto normalny odnajduje kogoś kto rozumie te wszystkie siedzące w tobie boleści w tak krótkim czasie, to było zbyt idealne aby było prawdziwe.

—Was tu nie ma...— Zdyszany jakbym przebiegł cały maraton wzdychałem do moich wykreowanych przyjaciół.

—Jesteśmy tylko duszami Yongbok.— Stał przede mną ze swoją słodką podrapaną mordką wiewiórki wzrokiem błagając mnie o zrozumienie.
Żeby zrozumieć jego najpierw muszę zrozumieć siebie a to jest najtrudniejsza rzecz z jaką ostatnio muszę się zmierzyć.

Widzę coś czego nie widzą inni..

Zacząłem panikować i mój oddech był coraz cięższy, nie wiedziałem co się ze mną dzieje, przemykałem gorzkie łzy kapiące mi na usta co chwila mrużąc przy tym oczy. To było straszne przeżycie.. z pięknej mrocznej bajki o wspaniałych niezrozumiałych przez świat nastolatków przeszłem do najgorszego dnia w moim piętnastoletnim życiu. Mój stan coraz bardziej się pogarszał, aż w końcu w momencie najgorszego wybuchu płaczu poczułem czyjaś obecność za moim plecami. Zimny mrowiący powiew na mym karku jakby ktoś o lodowatej dłoni tknął opuszkiem swego palca mą rozgoryczoną pulsującą skórkę.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top