The Tavern

Nad górami istotnie wisieć musiała klątwa, bo dotarli do wykręconego drzewa i skończyło padać, Dean zatrzymał się, cofnął się o kilka kroków, w górę – poza pewnym punktem na ścieżce, jakby za niewidzialną barierą, padało dalej. Wystarczyło zrobić krok, by zrobiło się sucho. A więc miał rację, burza stanowiła wynik czarów, byle utrudnić potencjalnym kandydatom na Rycerzy na Białych Koniach dotarcie do archikatedry możliwie jak najskuteczniej.

Czarne chmury pozostały ponad górskim łańcuchem, dostrzegł błyskawicę i z oddali dobiegł ich przytłumiony odgłos grzmotu; zostawiając to za sobą skierowali się na porośniętą różowym kwieciem łąkę. Rozpogodziło się, wyszło słońce, niebo nabrało przyjemnego, błękitnego koloru. Cas przystanął, nabrawszy powietrza spojrzał w nie, spojrzał w ten bezkresny błękit.

– Zdążyłem zapomnieć, jak wygląda – westchnął. – Niebieskie niebo. – Sam i Dean przystanęli również, i odwrócili się, by się na niego obejrzeć. – Orientujecie się, która godzina? Jaki mamy miesiąc? Jak dużo do zachodu?

– Jest kwiecień – Dean uniósł w odpowiedzi na ten dziwaczny zestaw pytań brew. – Właściwie przełom kwietnia i maja, bo przecież straciłem na dotarcie tutaj dwa tygodnie. – Zerknął na zegarek. – Dochodzi czwarta, do zachodu kawał dnia, jakbyś po słońcu nie widział – pokazał na nie, rzeczywiście nie było jeszcze aż tak nisko, by zwiastować rychłe zapadnięcie wieczora, w swym najwyższym możliwym o tej porze roku punkcie na nieboskłonie też się jednak nie znajdowało. – To wszystko czy coś jeszcze? Powiedzieć ci, kto wygrał ostatnie World Series?

– Nie trzeba – Cas wyminął go, opuszczając archikatedrę zabrał ze sobą jedyne, co w kwestii wierzchniej odzieży posiadał, beżowy trenczowy płaszcz. – Wolałbym dowiedzieć się, czy uda nam się zatrzymać się na tej łące na nocny postój.

– Nocny postój? Niby na co tobie nocny postój?

– No... On go potrzebuje, prawda? – wskazał Sama. – Ty chyba też. Widziałem, w jak fantastycznej jesteś formie i jak nienagannie trzymasz się na nogach – sarkazm w czystej postaci. – Wszyscy powinniśmy tu odpocząć.

Tak więc zatrzymali się na postój, no jasne, Dean może i faktycznie w formie nie był najlepszej, ale czy przesiedzenie nocy a nawet sen bez sennych marzeń, bo demony nie śniły, miały coś tutaj zmienić? Osłabiał go sigil, do cholery. Najlepiej byłoby dla niego dotrzeć z powrotem do Stolicy jak najprędzej i pozbyć się go, owszem, to by mu pomogło. Cas był jednak uparty. Winchester spędził noc gapiąc się w gwiazdy i rozmyślając, Sam chrapał obok, przykryty kurtką. Na łące próżno szukać drewna na opał, nawet nie zawrócili sobie tym głowy, szkoda wysiłku. Skłamałby, stwierdzając, że nie zmarzł. Obejrzał się za siebie, Castiel wyniósł się dziesięć metrów dalej i tam skulił pod płaszczem, z daleka od nich dwóch, od niego i Sama.

– Jaki masz problem? – Dean wystartował do niego, ledwo słońce wstało i zebrali się do dalszej drogi. Cas popatrzył na niego, jakby nie rozumiał, o czym mowa. – No słucham. O co ci chodzi?

Potrząśnięcie głową.

– Co masz na myśli?

– Wyniosłeś się, jak wielka księżniczka, spędzić noc z dala od nas. Śmierdzimy? Brzydzisz się przebywać w naszym towarzystwie?

– Dean, nie, ja tylko – westchnięcie. – Nie. Odnoszę wrażenie, że nie muszę ci się z tego tłumaczyć – nie mając nic na swoją obronę zdecydował się na kontratak. Nie mógł powiedzieć mu prawdy, mógł zaatakować, by Dean zapomniał, co go uraziło. – Nasze rasy nie są sobie szczególnie bliskie, prawda? Nie powinniśmy zbliżać się do siebie bardziej niż to konieczne.

Szczególnie bliskie? – Dean parsknął. – Trzymajcie mnie, ze śmiechu rozboli mnie brzuch. Masz w ogóle pojęcie, co twoi pobratymcy robią moim? Jak ich traktują? Widziałem na własne oczy truchła demonów utopionych w święconej wodzie – nie pozwolił brunetowi się wtrącić, och, nie pozwolił mu. – Zadławionych solą. Uśmierconych poprzez przebicie ciała sztyletem takim, jak ten twój. Głosicie wielkie hasła o eksterminacji potworów, a sami nimi jesteście. Jesteście potworami.

– To nie ja robię te rzeczy!

– A ja nie dokonuję masowych mordów, myślisz, że kogoś to obchodzi? – zrzucił kurtkę, zdjął koszulę, ściągnął przez głowę czarny T-shirt; rozebrał się przed Casem z całej górnej połowy ubrania, by pokazać mu swoje plecy, a na nich ciągnący się wzdłuż kręgosłupa wypalony solą ślad. – Znęcanie się nad nami zdecydowanie was kręci. Tak, was, będę szufladkować was jak wy szufladkujecie nas – założył T-shirt, spuścił go w dół i wycelował w milczącego anioła palcem. Cas zacisnął szczęki. – Coś ci powiem – nie uszło jego uwadze, to przez ten krótki rękawek, że podobne ślady po przypaleniu solą i żelazem widniały na jego nadgarstkach. Kajdany. – Myślisz, że masz nade mną przewagę. Ale tak nie jest – prychnięcie. – Gdyby tak było, przeniósłbyś nas na miejsce. Wydaje ci się, że nie wiem, że nie czujesz się na siłach, by to zrobić? Że nie wiem, że wydostanie się z katedry kosztowało cię tyle mocy, że jesteś teraz równie bezużyteczny co ja? Nie jestem głupi. Doskonale zdaję sobie z tego sprawę. Mógłbym spróbować cię obezwładnić, torturować cię tak długo, aż choćby jeden czy dwa demony zostałyby w ten sposób pomszczone, mam tyle pomysłów! Mógłbym sprawić, by choć jeden anioł krzyczał wreszcie z bólu, na własnej skórze przekonując się, jak to jest. A jednak odprowadzę cię do Stolicy. Wiesz dlaczego? Żeby mieć kurewską pewność, że to WY jesteście chorzy, nie ja. Dotrzymam umowy. Nie dam wam jeszcze jednego pretekstu do robienia z nas śmieci.

Cas nie odpowiedział. „To nie ja robię te rzeczy!" To oczywiście prawda. I szkoda, że musiał powiedzieć to w oczy akurat jemu, aniołowi, który spędził życie w zamknięciu i wyraźnie różnił się od reszty, choć nie całkowicie. Czy gdyby nie trafił do katedry, nie byłby jednak taki jak inni? Byłby, Dean był tego pewien. Gdyby nie został zamknięty, zapewne brałby udział w eksterminacji tak samo jak wszyscy.

– Pokłóciliście się? – Sam wrócił z porannego polowania z garścią polnych myszy. Żaden z nich nie udzielił mu na to pytanie odpowiedzi.

Pokonanie łąki zajęło im tyle czasu, że kiedy w końcu dotarli do obrzeża lasu ponownie zbierało się na zapadnięcie zmroku; pod stopami pootwierały im się białe kwiaty.

– To lepnica – Cas wyjaśnił, Sam w ostatniej chwili podniósł nogę, by rośliny nie zdeptać. – Jej kwiaty otwierają się na noc i zamykają rano.

To samo mogłyby zrobić twoje nogi, Dean pomyślał, i przewrócił oczami, bo to nie była jego wina, że jego umysł – jego demoniczna natura – podsuwał mu takie myśli, gdy przebywał w towarzystwie Casa, który był pod wieloma względami pociągający i całkiem sexy. I tak miał sporo szczęścia, że był w stanie na tyle kontrolować swój język, by nie wypowiadać na głos wszystkiego, co przynosiła mu na niego ślina; to swoją drogą niesprawiedliwe, że anioły, jako istoty teoretycznie najpiękniejsze ze wszystkich, pociągały, podczas gdy demony obrzydzały każdego. No dobra, nie wiedział, co Cas sądzi na jego temat, ale przecież anioły i demony dostrzegały nawzajem swoje prawdziwe twarze. Twarze aniołów były piękne. Demoniczne budziły odrazę.

– Spójrzcie, to chyba jakaś gospoda – powiedział, fantastycznie. Znalazł sposób, by odwrócić swoją własną uwagę od swojej własnej głowy. – Karczma.

Wędrując w drugą stronę musieli ją jakimś cudem przegapić, stała na skraju lasu, drewniana tawerna, rozświetlona od środka żółtym blaskiem – usłyszeli przytłumioną muzykę, szczęk butelek i szklanek.

– Spędźmy tam noc! – Castiel wypalił, Dean popatrzył po nim, o co najlepszego chodziło mu z tymi nocami? Anioły nie potrzebowały snu! – Przenocujmy. Rano ruszymy dalej.

– I dotrzemy do Stolicy za miesiąc – blondyn zironizował. – Po co chcesz tam iść? Boisz się wejść nocą do lasu? Z całym szacunkiem, Skrzydlata Piękności, ale tam, w barze, spotkać mogą cię gorsze rzeczy niż po ciemku w puszczy!

– Nie zgadzam się na dalszy marsz! Żądam odpoczynku w karczmie.

– A pierdol się, nie muszę cię słuchać.

– Głosuję za karczmą – niespodziewanie Sam podniósł pomiędzy nimi dwoma rękę, jakby się zgłaszał. – To dwa do jednego, Dean – zauważył, na wypadek gdyby Dean nie załapał. – Naomi nie określiła terminu, w jakim masz z Casem wrócić, prawda? Wcale nie musimy się śpieszyć. Świętej pamięci wujku Ronaldzie, mam taką ochotę na gofry!

Castiel uśmiechnął się krzywo, do Deana i pozwolił, by Sam pociągnął go za sobą, w kierunku rozświetlonego budynku. Szczerze wątpił, by w lokalu takim jak ta tawerna na pustkowiu serwowano przysmaki pokroju gofrów, potrzebował jednakże jakiegokolwiek pretekstu, by zostać na noc gdzieś, gdzie mógłby odciąć się od swych towarzyszy aż do rana, miał ku temu swoje powody. Po zmroku zwyczajnie nie mógł w ich towarzystwie przebywać. Dean popatrzył za nimi, kręcąc głową. Gdyby nie fakt, iż był kiedyś człowiekiem i jakieś ilości człowieczeństwa pozostały w nim, hamując go w sytuacjach takich, jak ta, z pewnością pourywałby im łby.

Jeśli wierzyć obdrapanemu szyldowi nad wejściem, tawerna nosiła miano „Kaprawego Mike'a". W zagrodzie z niskich sztachet brodziły w błocie cuchnące prosiaki.

Zadymione wnętrze przesiąknęło alkoholem, stęchlizną i potem – kilka szemranych par oczu podniosło się na nich, gdy weszli. Przystanąwszy w progu Cas przełknął ślinę, co nie uszło Deana uwadze; zamanewrował, usiłując ściągnąć na siebie jego spojrzenie, znaleźć się z jego wzrokiem na jednej linii.

– I co? – zaczepił. – Mówiłem. Taką ślicznotkę jak ty zgwałcą tu bez pytania w pięć minut.

– Wal się – Cas odgryzł mu się i wyminął go, kierując się do lady. Wdrapawszy się na wysoki barowy stołek usiadł przy niej, tyłem do niego.

Blondyn westchnął.

– Wiem, zachowuję się jak kretyn – burknął, przysiadając się do niego. Sam zdążył już znaleźć sobie kąt, zwinąć się w nim w kłębek, jak przystało na kundla i usnąć, pieprzony narkoleptyk. – Ale to nie zależy ode mnie. Zachowuję się wrednie, bo przyprawiono mi rogi.

– Po co się tłumaczysz?

– Nie wiem – wzruszył ramionami. – W sumie dobre pytanie.

– Podać coś? – barman przystanął przy nich, wycierając szklankę. Barczysty typ z przykrótką szyją, ostrym zarostem; na jego policzku widniała głęboka szrama, potężny sznyt, pamiątka po kontakcie z anielskim sztyletem. Coś w jego aparycji już na pierwszy rzut oka przywodziło na myśl pirata. – Pijecie czy co?

– Kaprawy Mike? – Dean zaryzykował pytaniem.

– Kaprawy Mike to mój ojczulek, on otworzył tu lata temu ten pierdolnik. Wściekły czarny pies wydłubał mu jedno oko.

– Co z nim?

– A jak myślisz? – prychnięcie. – Jesteśmy wampirami – uniósł wargę, wysunął rząd dodatkowych kłów i pokazał na nie, palcem. – Dla skrzydlatych to rarytas. Widziałeś wycenę? Sypią za naszych jak za zboże. Łowcy są na nas cięci. Pół roku temu nieduża grupa zaskoczyła nas na południu, torturowali nas okrutnie. Mieli ze sobą ich broń – stąd ten sznyt. Ciekawe, że nawet nie wypowiadał na głos słowa „anioł", jakby anioły na to nie zasługiwały. – Mnie udało się zbiec. Tatulo szczęścia miał mniej.

– Przykro mi – Dean wyciągnął do niego rękę. – Ale nie myśl sobie, że masz najbardziej przesrane – mrugnął i jego ślepia wypełniła czerń. – Dean jestem.

– Benny – barman roześmiał się. Przerzucił ścierkę przez ramię, uścisnęli sobie dłonie. – Uh, no cóż. W tej kwestii nie będę się kłócił, skurwysyny was nie lubią. – Jego wzrok przesunął się z niego na Casa, przyjrzał się brunetowi, mrużąc oczy... Gwałtownie cofnął się, do twarzy napłynęła mu krew. Biedny prawie posiniał. – Co do... Co kurwa? – zaklął. – Pieprzony fiucie. Nie życzę sobie w mojej knajpie żadnego z was, kutasy!

– On jest ze mną! – Dean przysłonił Castiela, nim Benny zamachnął się na niego. – Daj spokój. Nie jest jednym z nich, nie tak, jak ci się wydaje, uwierz mi na słowo – wcisnął w jego rękę grubszy banknot. – Nie widzisz go.

Benny zwinął usta w wąską linię.

– Pełno tu potworów. A jak mnie szkarada podkabluje?

– Będę miał go na oku. Serio. – Obejrzał się za siebie, przez ramię, przy pierwszym stoliku na prawo od drzwi trzech dżinów popijało... dżin, kawałek dalej wiedźma grała w warcaby z rugaru, a w ciemnym kącie przysiadła, grając na fujarce, crocotta. Odwrócił się, z powrotem do Benny'ego. – Daj dwa razy Jägermeistera z energetykiem.

Benny obrócił się do nich plecami, by im to przygotować i na moment zapadła pomiędzy nimi niezręczna cisza.

– Chyba nie nadążam za twoimi zmianami nastroju – Cas zagadnął, w końcu. – Rano stwierdziłeś, że niczym się od aniołów ze Stolicy nie różnię, teraz twierdzisz co innego.

– To wbrew pozorom nie takie skomplikowane, mówię co mi w danym momencie wygodniej.

– Aha – brunet westchnął. – Okej. Wspomniałeś, że kiedy już doprowadzisz mnie na miejsce... – zawahał się. – Że puszczą cię wtedy do domu. Mieszkasz z kimś? Czy tylko sam?

– Sam. Mój dom rodzinny stoi w Grafton, ludzie uważają, że jest nawiedzony, więc nikt się tam nie zapuszcza... Poza dzieciakami, kręcącymi durne filmiki – po co mu to właściwie powiedział? Po co Cas o to zapytał? Miał swoje podejrzenie. Ich relacja, niewątpliwie lawirująca wokół sympatycznej, sypała się ilekroć się do siebie odzywali. Szkoda. To naprawdę mogło wyglądać inaczej i zdaje się, że Castiel starał się to jeszcze ratować. – Mieszkam sam w rozsypującej się ruderze, co tu koloryzować. Co tu dużo opowiadać – uciął.

– Musisz być bardzo samotny.

– Jestem taki na własne życzenie. Nie przeszkadza mi to.

Wampir Benny postawił na ladzie przed nimi dwie szklanki wypełnione energetykiem, w każdej po kieliszku Jägermeistera. Dean sięgnął po kieliszek, wyjął go, wlał sobie jego zawartość do gardła po czym przepił energolem i kiwnął Casowi, zachęcając go, by zrobił to samo.

Anioł powtórzył po nim cały schemat. Trzepnęło nim, Jägermeister nie posmakował mu ani trochę.

– Chryste – parsknął. – Ohyda!

– Nie znasz się. Prawdziwy hardcore to tequila. Hej, Benny! Masz może tequilę?

– Nie, przestań – Castiel szarpnął go za rękaw kurtki, barman już go niestety usłyszał; niech to szlag. Nie miał zamiaru wychodzić w piciu na mięczaka, cóż mógł jednak poradzić, że nie potrafił pić, w starej archikatedrze ćwiczyć tego nie miał raczej okazji. Dostali od Benny'ego butelkę złotego trunku, cynamon i parę świeżo ściętych plasterków pomarańczy. – Po co to? – spytał sceptycznie, nie mając na tę zabawę ochoty.

– Oryginalną srebrną tequilę pije się z cytryną i solą – Dean wyjaśnił mu. – Soli nie mogę, mamy więc cynamon i pomarańczę zamiast cytryny. Pokażę ci, jak to działa – oświadczył, podwinął rękaw kurtki, by odsłonić nadgarstek; spuściwszy wzrok Cas ponownie ujrzał na jego rękach upiorne poparzenia. – Więc liżesz...

– Poczekaj – Cas przerwał mu, jego palce owinęły się wokół deanowego odsłoniętego nadgarstka. – Nie bój się – rzucił, bo ręka demona drgnęła, choć nie wyrwał mu jej całkowicie. – Nie robię niczego złego.

Błękitny blask rozświetlił ich złączone dłonie, wpełzł Deanowi pod skórę i rozlał się tam, na chwilę zobaczył tworzące jego mięśnie włókna, sprężyste ścięgna i naczynia krwionośne; łaska Casa zamigotała w nim, a widniejące na nadgarstku poparzenie wyparowało. Gdy cofnął dłoń, nie został po nim ślad.

Dean obrócił ręką, przyglądając jej się. Uniósł do Casa brew.

– Może gdzie indziej też takie mam, nie zamierzasz sprawdzić?

– O Boże, naprawdę nie potrafisz powiedzieć dziękuję? Jak normalny człowiek?

– Jestem demonem.

– Co z tego? To nie musi determinować całego twojego zachowania, wszystkiego co mówisz czy myślisz! – No tak. Powiedział tak, bo nie zdawał sobie sprawy, co Winchester pomyślał o nim na skraju lasu, nie zdawał sobie sprawy, że przemknęło mu przez głowę, iż chętnie znalazłby się pomiędzy jego rozłożonymi nogami. – Dean – usłyszał i zerknął na niego. – To twój wybór, kim jesteś. Ty o tym decydujesz.

Oblizał wargi. Nie zgadzał się z tym – kiedyś nie był taki, dawno temu, na tyle, na ile pamiętał siebie z tamtego okresu, był inny. Kochał swoją rodzinę. Widok ojca znęcającego się nad matką rozrywał mu serce. Uczył brata, jak być lepszym człowiekiem niż John Winchester – co i tak nie zdało się finalnie na nic, bo Sam nigdy nie dostał szansy, by to wykorzystać. I wreszcie, co chyba najważniejsze, a obecnie nieaktualne, marzył o własnej rodzinie, o kimś, komu mógłby ofiarować prawdziwe szczęście, i swoją miłość, nie nędzny los, jaki tata zgotował mamie. Pragnął udowodnić sobie i światu, że można żyć inaczej. Po kilkudziesięciu latach od wojny życzył już sobie wyłącznie świętego spokoju.

Uparcie wierzył, że zmienił go demoniczny pakt, nie biorąc pod uwagę, iż winę ponosić mogły minione dziesięciolecia. Nic nie zamienia bijącego, kochającego serca w kamień skuteczniej niż długi czas spędzony samotnie w żalu, nic.

– Więc liżesz nadgarstek – podjął przerwany wątek. – I posypujesz mokre miejsce cynamonem. – Wykonał obie te czynności, nasypał sobie cynamonu na rękę. – Zlizujesz cynamon, a potem bardzo szybko łykasz shota i zagryzasz pomarańczą. Zrozumiałeś? Nalej mi.

Cas z westchnieniem napełnił mu kieliszek tequilą.

Ponownie uniósł uleczony nadgarstek do ust, by zgodnie z przedstawioną przez siebie instrukcją zlizać brązowy pył; wychylił shota i w końcu wgryzł się w pomarańczę, wysysając z niej sok, dureń zrobił to specjalnie najperwersyjniej, jak się dało, Cas uraczył go sceptycznym spojrzeniem, z którego wynikało, że klepnął by go po tym przystojnym pysku, gdyby chciało mu się podnieść rękę. Idiota. To nie demoniczna natura, tylko idiotyzm.

– Już, odwaliłeś przedstawienie? – burknął, Dean zaśmiał się i upuścił skórkę pomarańczy do pustego kieliszka.

– Twoja kolej – nalał shota do drugiego. – Pokaż, czego się nauczyłeś, mądralo.

I wtedy wydarzyło się coś, czego się KOMPLETNIE nie spodziewał.

Cas złapał go za rękę, obrócił ją wewnętrzną stroną do góry, pociągnął ku sobie... pochylił głowę i jego język przelizał blondyna po skórze, śmiesznie powoli, aż dostał gęsiej skórki, a jego serce przestało na moment bić. Gdyby było mu do życia potrzebne, miałby poważny problem.

Język skurczybyka był ciepły i mokry, goddamn, w spodniach zrobiło mu się ciasno. Cholernie ciasno. Okej, drażnił się z nim, ssąc pomarańczę, ale bez przesady! Kutas stanął mu, ciary przeszły go od stóp do głów; jego wybujała wyobraźnia obróciła się przeciwko niemu, totalnie go z miejsca załatwiając. Cas posypał polizane cynamonem, metodycznie, co za pieprzona łajza! Nawet mu powieka nie drgnęła. Na powrót się pochylił, by cynamon w siebie wessać, robiąc to... podniósł na Deana wzrok. Kurwa mać. Biednemu Winchesterowi dosłownie się w dżinsach zagotowało.

Oczy błysnęły Casowi, jakby robił mu laskę. To było DOKŁADNIE takie spojrzenie, spojrzenie znad stawianej lachy, jak mógł rzucać mu je w barze? Gdy nie byli sami? To okrutne. Jego tęczówki miały cudownie czystą, błękitną barwę, takich niebieskich oczu Dean nie widział jeszcze u nikogo. Jakby go na moment zahipnotyzowały, bo stracił, wpatrzony w nie, poczucie czasu. Cas oderwał się od niego, wypił tequilę i wyssał pomarańczę; naśladując go, umieścił skórkę w kieliszku.

Mlasnął. Puścił jego rękę, kciukiem obtarł usta.

– Jak mi poszło? – spytał.

Do Deana dotarło nagle, że gapi się na niego z otwartą buzią. Czym prędzej ją zamknął; odchrząknął.

– Gościu – mruknął. – Nie miałeś robić tego z mojej ręki, tylko ze swojej.

– Nie sprecyzowałeś.

– Nie?

– Nie. I miałeś dość czasu, żeby mnie powstrzymać.

Prawda. Gdyby serio chciał, zdążyłby zareagować z pięćset razy.

– Cas – odchrząknął raz jeszcze. Raz kozie śmierć, no najwyżej... obrazi się na niego, i tyle. Nabrzmiałe klejnoty postawione w stan gotowości uwierały go do bólu, nie potrafił tego zignorować, gdyby teraz wstał, każdy w gospodzie zobaczyłby, jak jest napalony. Jak fiut stoi mu, podniecony niebieskookim brunetem. – Cas, a może poprosimy Benny'ego o pokój. O jeden pokój – doprecyzował, by tym razem nie było już żadnych nieporozumień. – O jedną sypialnię dla ciebie i dla mnie. Przed nami długa noc, więc może moglibyśmy-

– O co poprosić? – Cas wszedł mu w słowo. – Co ty powiedziałeś?

– No... o sypialnię – powtórzył, mniej pewnie. Poważnie zaproponowanie komuś seksu przychodziło mu z takim trudem? Wydawało mu się, że był w tym lepszy. Kiedyś. Potrząsnął głową, przywołując się do porządku. – A niby co to miało być, jeśli nie zaproszenie? Nie powiesz mi, że odegrałeś tę szopkę po nic!

– Szopkę? – brunet zeskoczył z krzesła. – Ty obrzydliwy zboczeńcu. Powtórzyłem tylko twój żart! Jakie zaproszenie, pojebało cię? Ja jestem aniołem! Myślisz, że dałbym się przelecieć demonowi?

Aua. Zabolało.

Nie ma bluźnierstwa większego od spoufalenia się anioła z demonem.

– Spróbowałem nawiązać z tobą nową nić porozumienia, bo miałem nadzieję, że... że twoje człowieczeństwo przetrwało pod tą demoniczną powłoką, choćby w małej części. Wiem od Sama o twoim pakcie. Zostałeś demonem, bo spotkała cię krzywda. To niezbyt sprawiedliwe, jako jedyną opcję dostać jedynie ściągnięcie na siebie jeszcze większej krzywdy – powiedział, cicho. – Zrobiło mi się ciebie żal, ale, jak widać... niesłusznie. Mógłbyś wybrać bycie innym, ale tego nie chcesz. Poddałeś się byciu tym, kim jesteś. Poddałeś się byciu demonem. I jesteś nim, jesteś dokładnie taki, jakimi was opisują. I tylko jedno ci w głowie.

Odszukał wzrokiem Benny'ego, mimowolnie śledzącego tę scenę, wiele głów obróciło się w ich stronę, no dobra, obróciły się w ich stronę wszystkie głowy. Ponieważ nikt nie rzucał akurat szklankami, zapewnili gościom sensację wieczoru.

– Mogę dostać pokój? – Castiel spytał, Benny nie ruszył się z miejsca od razu. Zrobił to dopiero po chwili namysłu, podał mu klucz.

Bez słowa.

Cas obejrzał się tylko raz, znikając na prowadzących na piętro drewnianych schodach; Dean spuścił wzrok na swoje dłonie, złapał za rękaw kurtki i pociągnął go, ściągając na nadgarstek. Benny zakręcił się koło niego, łypiąc na niego spode łba.

– Whisky? – zaproponował, blondyn uśmiechnął się, krzywo. Skinął głową.

Słońce zaszło i „Kaprawego Mike'a" ogarnęły ciemności. Dean Winchester długo siedział na barowym stołku, zapijając smutki, pojęcia nie mając, że Cas w tym samym czasie topi je w poduszce, wylewając hektolitry łez.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top