My world's on fire, how about yours?

Jeśli czytaliście wiadomość ode mnie na mojej tablicy, to wiecie już, że chciałabym uporządkować Pamiętniki Winchesterów, by móc je dalej pisać - dlatego wyciągam z nich tę opowieść i publikuję na nowo jako osobne dzieło. Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym go przy okazji nie poprawiła :) Zachęcam Was do zagłębienia się w tej historii raz jeszcze, a nowe osoby, niezaznajomione z nią, witam i życzę przyjemnej lektury. Do niedawna było to chyba jedyne moje destielowe au, z którego byłam szczerze... niezadowolona. Teraz, zdaje się, w końcu jestem. Enjoy :D

PS, powtarzam się z tablicy ale w związku z poprawkami (drobnymi) i koniecznością uporządkowania (w większej części) Pamiętniki również pojawią się na nowo. Już niedługo.

By night one way, by day another, this shall be the norm – until you find true love's first kiss and then take love's true form.

Grafton, Wirginia Zachodnia

Trawa wokół starego domu Winchesterów sięgnęła poziomu okien na parterze. Żwirowa droga, po której nikt nigdy nie jeździł, prowadziła na działkę ukrytą wśród drzew przez las, o tym domu krążyły opowieści, od jakich włos jeżył się na karku, ale dzieciaki lubiły straszyć siebie nawzajem, a założywszy się, że podejdą pod drzwi zostawiały samochody przy głównej ulicy i przychodziły tu pieszo. Taki spacer oznaczał konieczność pokonania na nogach około trzech kilometrów.

W mroku nocy rozległy się serią krótkie trzaski, dwa ciemne kształty wyłoniły się z ciemności, dwaj mężczyźni obwieszeni sprzętem, łamiący drobne gałązki ciężkimi butami.

– Kurza twarz! – jeden z nich, bardziej przysadzisty, w okularach i GoPro na czole zobaczył ruinę, zniszczony budynek gdzie w oknach brakowało pojedynczych szyb, a na werandzie stosem piętrzyły się rupiecie, połamane krzesła, zepsuty telewizor starej daty, parasolka. – Stary, podejdź tutaj. No podejdź i filmuj mnie!

Drugi uniósł kamerę. Ciemne włosy wystawały mu spod opaski latarki i odstawały na wszystkie strony.

– Dobra ludziska – Ed Zeddmore zwrócił się do swoich „fanów", jak lubił ich nazywać, choć tak naprawdę zdecydowana większość wyświetleń na ich kanale stanowiła czysty przypadek. – Za mną znajduje się już cel naszej dzisiejszej wyprawy. Osiemdziesiąt lat temu obłąkany facet zamordował tutaj całą swoją rodzinę, przedstawiam wam – dosadnie wskazał budynek ręką – stary dom Johna Winchestera, najbardziej ciarkogenne miejsce w Grafton! Oficjalna wersja wydarzeń? Winchester zastrzelił żonę i synów, po czym popełnił samobójstwo, ale przyjrzyjmy się legendom. Te mówią nam, że starego Winchestera zabił jeden z jego synów, po tym jak wstąpił w niego demon. Podobno można go tutaj spotkać.

Harry Spengler opuścił kamerę.

– Nie było o tym mowy. O spotkaniu z Deanem Winchesterem.

– Przecież jesteśmy Ghostfacers. Stajemy z duchami twarzą w twarz.

– Tylko że on nie jest duchem! Jest demonem!

– Stary, nie pękaj – Ed podbiegł do niego, złapał go za ramiona i potrząsnął. – Nie pękaj, słyszysz? Wchodzimy tam, i robimy materiał na milion wyświetleń. Milion wyświetleń! Kręć. Chcę im pokazać, co ze sobą mamy. Będziemy używać sprzętu do nagrań audio, może zarejestruje się EVP – wyjął zza paska urządzenie, pokazał je do kamery. – A to oczywiście miernik EMF, czyli wykrywacz bytów emitujących fale elektromagnetyczne. Na pewno masz włączony tryb noktowizyjny?

Kiwnięcie głową.

Wybieranie się w środku nocy do rudery Johna Winchestera graniczyło z szaleństwem nie mniejszym od tego, które skłoniło go w czasach wojny do zabójstwa najbliższych; Ed i Harry z kanału traktującego o zjawiskach paranormalnych byli zdrowo pieprznięci, idąc tam we dwójkę, nie wiedząc, czego się spodziewać. O tym miejscu naprawdę nie opowiadano niczego dobrego, sam budynek emanował dziwną aurą, zbliżywszy się do niego poczuli na plecach dreszcze wywołane nagłym spadkiem temperatury. Kwietniowe noce nie należały do najcieplejszych, ale i tak była to przesada.

Detektor EMF zawył, jak tylko go uruchomili.

– Obczaj to – Ed odezwał się, rozglądając się po ciemnym wnętrzu; w domu cuchnęło wilgocią. Przegniłe podłogi pokrywała gruba warstwa kurzu, gruzu i śmieci. – Mamy wszystkie diody.

Stanęli pośrodku holu, wysokie schody prowadzące na piętro spróchniały, część zawaliła się całkowicie. Przesunęli po nich snopem światła latarki, a więc dostanie się na górę odpadało; z piętra kapała na parter woda, najwyraźniej odpowiedzialna za wywalone do góry zatęchłe podłogowe deski. Przeszli po gruzie, fragmentach drewna i tynku, a nawet walających się tu i ówdzie poniszczonych książkach do pomieszczenia obok, to była kuchnia. To KIEDYŚ była kuchnia.

– To dobre miejsce, żeby nagrać dźwięk – Ed zdecydował, zrzuciwszy plecak cisnął nim na stół. – Rozłożę sprzęt, a ty zgromadź materiał do przebitek. No rusz się! – pogonił Harry'ego, prychnął. – Nie do wiary. Pracuję sam?

Harry zrobił zbliżenie na filiżankę w kredensie, jeden z niewielu nietkniętych przedmiotów w jednym z niewielu nietkniętych (prawie) mebli. Sfilmował też radio i zegar, wreszcie odwrócił się do Eda, który przygotował mikrofon, dużo bardziej skomplikowany w obsłudze od prostego detektora fal.

– Możesz już na mnie – Ed odchrząknął. – Okej, a więc małe przypomnienie. EVP to ukryte w nagraniach dźwięki o niezidentyfikowanym pochodzeniu. Wierzy się, że są to uchwycone przez mikrofon głosy zmarłych bądź przekazy istot pozaziemskich. – Kamera w rękach Harry'ego przesunęła się w jego lewo, jakby jego najlepszy przyjaciel właśnie starał się sfilmować coś za jego plecami. No do cholery. – Stary – ramiona opadły mu, jakby uszło z niego powietrze, westchnął, zastanawiając się, co daje do zrozumienia NIEZROZUMIALE. – Powinienem być w centrum kadru. Co się z tobą dzisiaj dzieje?

Harry nie odpowiedział. Jego twarz zrobiła się za kamerą blada jak ściana.

– S-stary? – coś było nie tak. Cichy pomruk dobiegł zza Eda, pomruk, który wprawił wszystkie jego kości w drgania. Wolno skręcił głową w bok...

Poczuł na karku powiew. Coś dychnęło mu ciężko na ramię.

Odwrócił się i stanął oko w oko z nieruchomo stojącą istotą wpatrującą się w niego czarnymi ślepiami.

– TO DEAN WINCHESTER! – wrzasnął. Harry zaczął się drzeć, zapomniawszy o mikrofonie, ba, o połowie sprzętu znajdującej się w plecaku wypadli z kuchni do zaśmieconego holu, potykając się po drodze i upadając w brudny pył; cali biali od niego wydostali się przez drzwi, spadli z werandy w trawę.

– NIE OGLĄDAJ SIĘ, ED! – Harry poderwał się z ziemi pierwszy. Pociągnął Eda za łokieć.

Pognali zarośniętą żwirową ścieżką z powrotem ku asfaltowej drodze numer 119.

Jeśli w mieszkaniu w miejscu takim, jak ta przegniła chałupa, można było dopatrzeć się choć jednej zalety, to było nią dokładnie to – pokazywanie się gówniarzom, żeby zesrali się w gacie. Dean przesunął dłonią po włosach, językiem po wargach; ich przeraźliwe wrzaski ucichły, w miarę jak oddalili się od rezydencji Winchesterów. Zrobiło się cicho. Ponownie odezwało się jedynie to upierdliwe kapanie, stanowiące wyłączny towarzyszący mu w jego marnej egzystencji odgłos.

Mrugnął, przerażająca czerń zniknęła. Jego oczy na powrót zrobiły się zielone.

Zajrzał do plecaka na stole, te dwa ćwoki zostawiły mu go, rzucając się do ucieczki jakby gonił ich czort – cóż, prawda nie była od tego daleka. Laptop, dziesięć procent baterii. Nie znalazł zasilacza, pewnie zostawili go w wozie albo trzymali spakowanego osobno; szkoda, pooglądałby porno. Batonik czekoladowy. Nie potrzebował jedzenia, by żyć, trudno stwierdzić, czy bycie demonem to w ogóle życie, mógłby jednak zjeść go choćby z nudów. W plecaku znalazł jeszcze telefon satelitarny, baterie do latarki i rachunek za paliwo. Razem z kuponem na darmowego hot-doga.

Schody zaskrzypiały, kiedy postawił na nich stopę, w niektórych miejscach deski były tak przegniłe, że uginały się, gdy się na nie nastąpiło; mógłby znaleźć się na piętrze w ułamku sekundy, zwyczajnie się tam przenosząc, tylko po co? Nie miał powodu, żeby się śpieszyć. Najmniejszego. Użył teleportacji, by ominąć dziurę tam, gdzie część stopni uległa zawaleniu, znalazłszy się na górze minął gwoździem przybitą do framugi sypialni kartkę. Stolica wyceniła każde z niżej postawionych od aniołów stworzeń – według rozpiski shapeshifter został uznany za cenniejszego od skinwalkera, ale za skinwalkera należało się więcej niż za vetalę. Najwyżej w rankingu uplasowały się wampiry i wilkołaki.

Rzucił laptopa na łóżko, pościel dawno pożółkła, ostatni raz zmieniona przez jego mamę w 1942; dobiwszy targu z nieznajomym nieodwracalnie zgodził się zostać demonem, by posiąść siłę wystarczającą do przeciwstawienia się bezwzględnemu ojcu. Jego ciała naturalnie nie odnaleziono, uznano więc, że John zabił go pierwszego i zakopał gdzieś na terenie działki – już od samego początku pojawiały się pogłoski, że to nieprawda, bo Dean Winchester nie zginął, wierzyli w nie jednak głównie tacy jak ci, których przegonił. Jako demon poznał nieco nadnaturalny świat, panowały w nim zasady gorsze od tych zapamiętanych przez niego z telewizyjnych przekazów w czasie panowania w Europie nazistów. Grody budowane przez anioły otaczała potężna magia, chroniąca je przed ludźmi. Ludzie nie mieli do nich wstępu. Nie zdawali sobie sprawy z ich istnienia. Tam, gdzie dwa światy przenikały się, mogli jednak natknąć się na potwory – a w związku z ogłoszoną przez Stolicę (najwyższy anielski gród) nagonką mogli natknąć się na nie częściej, bo żeby nie zostać złapanym, potwory poczęły oddalać się od granic niebiańskiego wymiaru i rozłazić się po świecie. On sam nie zamierzał się stąd ruszać. Nikomu nie wadził. Nie napadał na mieszkańców Grafton i nie nabijał ich głów na płoty. Wątpił, by ktokolwiek z anielskiej straży miał ochotę pofatygować się tu po niego, no chyba, że zjawiłby się łowca. Łowców spodziewałby się u swoich drzwi prędzej, ci byli łasi na hajs, a ponad wampirami i wilkołakami, na samym szczycie listy, wymieniono jeszcze tylko jeden gatunek.

Demony. Wszystkie pochwycone poddawano natychmiastowej eksterminacji.

Na dysku w laptopie nie znalazł pornoli, znalazł za to parę zainstalowanych gier, kilka piracko pobranych z internetu filmów i folder, do którego zrzucano zapis z kamery. Jego dom nie był pierwszym „ciarkogennym" miejscem, jakie odwiedzili, niebywałe. Posądziłby ich o sikanie w majty na myśl o przejściu w nocy z łóżka do kibla, a nie o eksplorowanie starych opuszczonych budowli.

Wyłączył laptopa, z hukiem zamknął go i odrzucił od siebie, wyłożywszy się na łóżku założył nogę za nogę, rozpakował batonika. Ledwo wziął pierwszego kęsa z zewnątrz dobiegł jakiś hałas, PONOWNIE, może wrócili po swoje rzeczy? Ktoś zagwizdał. Dało się słyszeć więcej krzyków, więcej gwizdów, zsunął nogi z łóżka i stanął za rozbitym oknem, by zobaczyć, co się u licha dzieje – w tym samym momencie szyba pękła z niewyobrażalnym trzaskiem, a wielki brązowy seter irlandzki wpadł do środka, uderzył w Deana całym swym potężnym cielskiem i obaj głośno wylądowali na podłodze.

– Co do... – Dean zepchnął go z siebie, pies zakwilił, upadłszy boleśnie na drewniany parkiet. Czmychnął w róg pomieszczenia, tam zwinął się, skulił... Jego postać urosła, sierść zniknęła, kształty zmieniły się i oto Winchester ujrzał mężczyznę, bosego, nagiego, z ciemnymi włosami opadającymi mu na twarz. Skinwalker. – Pojebało cię? – blondwłosy demon wywalił na niego gały. – Wypierdalaj mi stąd! – Krzyki na zewnątrz. Raz jeszcze rzucił okiem za okno. – Ściągnąłeś mi na głowę łowców?

Zadał to pytanie jak retoryczne, doskonale znając już na nie odpowiedź – to zawsze był dokładnie ten sam typ, potężni amerykańscy faceci w amerykańskich kraciastych koszulach z flaneli, czapkach z daszkiem i wysokich butach trekkingowych, z giwerą za paskiem, maczetą u boku i nożykiem w skarpetce. Przyszli tu za pieprzonym skinwalkerem, odnajdując przy okazji i jego; oj, komuś ze straży w anielskim grodzie uśmiechnie się morda. No chyba, że nie dadzą mu rady, ale jeśli dobrze policzył, a widział w ciemności bezbłędnie, było ich czterech. Będzie miał z nimi problem.

– Wlazł tutaj! – usłyszał. – Wskoczył po werandzie na piętro!

Przewrócił oczami.

– Ależ smród – jeden z łowców, wszedłszy do holu, zmarszczył nos.

– Tak śmierdzi osiemdziesiąt lat rozkładu – odparł mu drugi. – To zdaje się chałupa tego świra Winchestera. Tego od tej słynnej rzeźni, w czterdziestym drugim? – popatrzył po towarzyszach, pokiwali głowami. – Odbiło mu. Za dużo pił i mieszkał na tym odludziu.

– Dzieciaki potrafią wyprowadzić z równowagi. Słyszałem, że ta jego lala też święta nie była.

Ciemny kształt spadł z piętra, ciemna postać wylądowała przed nimi z tąpnięciem, które sprawiło, że dom zadrżał w posadach.

– Moja mama sobie na to nie zasłużyła – niski głos wycharczał w mroku. – Nie zasłużyła sobie na nic, co ją spotkało. Ojciec był bestią.

W mgnieniu oka znalazłszy się przy tych łotrach skręcił jednemu z nich kark, chrupnęło, w świetle latarki, gwałtownie uniesionym do góry, pozostali ujrzeli jego czarne ślepia. Obnażył zęby.

– Stan! – cofnęli się, bardzo, kurwa, mądrze. – To demon! Woda święcona!

Stan? Jego obliczenia okazały się jednak błędne. Nie było ich czterech, a pięciu, piąty musiał dołączyć po czasie. Zaskoczył go, woda święcona chlusnęła mu w twarz, wrzasnął, skóra zadymiła mu, w szale machnął rękami, jakby się od niej opędzając; woda święcona piekła. Jakby rozpuszczały mu się tkanki.

Zaryczał, z wściekłości, ta złość, ta furia, wyciągnęły z jego oblicza prawdziwego siedzącego w nim potwora. Grzbiet zjeżył mu się, niestety, ta chwila rozkojarzenia, gdy zadano mu paskudny ból, wystarczyła, by łowcy zdołali pochwycić go za nadgarstki. Skuto mu je kajdankami z wyrytą na nich pułapką na demona.

Zaklął cicho, dychnąwszy przez nozdrza jak rozjuszony byk. Niech to szlag.

Kap. Kap. Jakże znajomy odgłos, prawie jakby nie ruszył się z domu. Wilgoć w zatęchłym powietrzu, to również nie stanowiło dla niego niczego nowego, tyle że ręce miał skute, ciężkimi kajdanami z hartowanego w soli żelaza, Dobry Boże, piekły niemiłosiernie. Gruby łańcuch ciągnął się od nich do wilgotnego muru okalającego okrągłą celę, do której go wrzucono.

Uwięziony w tej niewygodnej pozycji, z ramionami w górze, wzniósł oczy, sufit znajdował się tu stosunkowo nisko. Uderzył tyłem głowy o mur, pieprzony symbol na pieprzonych bransoletach na jego nadgarstkach skutecznie pozbawiał go – tak długo, jak długo miał je na sobie – zdolności, które mogłyby mu teraz pomóc. Wystarczyłoby, gdyby mógł się teleportować albo zmienić w dym, ba, wystarczyłaby odrobina siły. Nic z tego. Usłyszał kroki, w zimnym lochu odbijały się echem; tak, nawet tego pozbawiła go ta kurewska pieczęć, demonicznej odporności na chłód.

Drzwi do celi otworzyły się, ze zgrzytem. Dwóch strażników stanęło w nich i przepchnęło przez próg nikogo innego, jak ciemnowłosego skinwalkera.

– Nie, błagam, mam chore nerki. MAM CHORE NERKI! – chłopak podniósł się na nogi błyskawicznie, rzucił się z powrotem poza celę. – Tu jest wilgoć. I pleśń! Nie zamykajcie mnie tu!

Trzasnęło. Jeden ze strażników strzelił mu w twarz (morda, kundlu!), Dean drgnął, tak klasnęło; zmarszczył czoło. Skinwalker ponownie wylądował na brudnej, mokrej ziemi. Pociągnięto go za ręce pod ścianę i przykuto do niej, bezlitośnie. Krata zamknęła się za strażnikami, ciężkie zasuwy poprzesuwały się, na sam ich rozkaz – anioły. Ostatecznie wszystkie potwory, nieważne przez kogo złapane, trafiały do nich, trafiały w ich łapska.

Przez chwilę znów słychać było jedynie kapanie.

– Przepraszam cię – skinwalker odezwał się pierwszy, wyraźna skrucha zabrzmiała w tym jednym wyznaniu; przynajmniej dali mu założyć ciuchy. Miał na sobie T-shirt i dżinsy. – To w większości moja wina, że tu jesteś.

Spojrzenie spode łba, MORDERCZE spojrzenie.

– To jest kurwa tylko i wyłącznie twoja wina.

– Jestem Sam, a ty?

– Ja też. Ale to nie znaczy, że kogoś szukam.

– Śmieszne – Sam parsknął, poprawiwszy się w swych więzach, jego łańcuchy zadzwoniły. – Jesteś demonem. To prawda, że demony nie odczuwają temperatury?

– W tej chwili nieprawda.

– Potrafisz wywołać pożar? Podobno niektóre z was potrafią. I nie oddajecie moczu – skinwalker ściszył głos do szeptu, jakby dzielili się jakąś wielką tajemnicą. – Co dzieje się z jedzeniem, które zjesz? Z piciem? Nie mogę przemienić się w psa – oświadczył nieoczekiwanie, jak gdyby odpowiedzi na tamte pytania w ogóle go ostatecznie nie interesowały. – Próbuję, i to nie działa.

– Bo wypalili ci sigil – Dean westchnął, poddając się. Wyjątkowo trudno być wrednym dla kogoś, kto nie wyczuwa sarkazmu i nie bierze kąśliwości do siebie; Samuel istotnie, miał wypalony na przedramieniu sigil uniemożliwiający mu wykorzystanie specjalnych skinwalkerskich talentów podobnie, jak miało to miejsce w przypadku jego samego, anioły to jednak pizdy. Zdolne ujarzmić drugą istotę jedynie odebrawszy jej uprzednio moc. – Wiesz, gdzie jesteśmy? – zagadnął. Skoro już trafili do tego pudła razem, równie dobrze mógł mieć z tego jakiś pożytek.

– System korytarzy i cel ciągnie się pod całą Stolicą, tak mówią.

– Kto tak mówi?

– Wszyscy! Inne potwory. – Super, nie znał innych potworów. Mieszkał na odludziu i z nikim się nie widywał, nigdy.

– Co z nami zrobią? Zostawią tu, żebyśmy zgnili? – raz jeszcze pytając całkowicie retorycznie ponownie opuścił potylicę na znajdującą się za nim zimną ścianę, czemu on? Kurwa mać. Nie palił wiosek, nie wybebeszał ludzi i nie zjadał ich szpiku, nie robił NIC złego. Okej, jednemu łowcy ukręcił łeb, ale to oni wbili mu na chatę, sami się o to prosili. Zrobił to w swojej obronie. Jeśli ktoś zakłócał jego spokój, mimo iż on nie zakłócał niczyjego spokoju, nie zasługiwał na miłe podjęcie, tak samo jak on nie zasługiwał na spędzenie wieczności będąc przykutym za ręce do ściany w śmierdzącym lochu, łańcuchem z żelaza i soli. To nie fair. To kara nieproporcjonalna do zbrodni.

– To prawdopodobne. Przynajmniej nie siedzimy zamknięci w pojedynkę, co? Będzie mi brakować gofrów. Z dużą ilością karmelu i bitą śmietaną.

– To jakiś żart? Myślałem, że skinwalkerzy żywią się sercami.

– Głównie. Ale wyobraź sobie żywić się nimi PRZEZ CAŁY CZAS. W ogóle jadłeś kiedyś serce? To obrzydliwość!

Zacisnął zęby, cholera. To draństwo skuwające mu ręce paliło mu skórę żywcem, zawarczał, w totalnej bezsilności, Jezu Chryste. Sól była dla ciała demona jak trucizna. W połączeniu z żelazem? Istne piekło. Nie był pewien, jak długo zdoła wytrzymać bez wydarcia się na głos, w obezwładniającym bólu. Nie chciał tego. Nie chciał dawać tym skurwielom satysfakcji. A jednak była to tortura i obawiał się, że prędzej czy później nie da jej rady. Półtorej godziny później znów rozległy się kroki.

– No w końcu – burknął, inni strażnicy odpięli go od celi i dźwignęli na nogi. – Panowie, rozepnijcie mi je – wyciągnął skute dłonie przed siebie. – Poważnie, nie możemy się jakoś dogadać-

Ryknął, jeden z nich pochylił go, drugi odchylił kołnierz jego bordowej koszuli i czarnej skórzanej kurtki – wsypano mu za nie garść soli, pełniutką garść, spłynęła w dół, wzdłuż jego kręgosłupa, wypalając na plecach czerwony ślad. Sapnął, jego mięśnie zadrżały, porażone okropnym doznaniem; podniósł na anioły wzrok, ich oczy błysnęły błękitem, najczystszym, prawie oślepiającym. Łaska. Na samą myśl o niej robiło mu się niedobrze, była dokładnie tym, co sprawiało, że tak wysokie mieli o sobie mniemanie, aniołowie, rzecz jasna. Budowali wspaniałe miasta, wznosili wokół nich obronne magiczne mury i uważali, że to daje im prawo eksterminować przedstawicieli innych ras. Och, gdyby był teraz w pełni swoich sił, i gdyby choć trochę zależało mu, by zmieniać świat, zrobiłby z tym porządek. Zrobiłby porządek z tymi DUPKAMI, zgodnie twierdzącymi, że wszystko im się należy. Że mogą trzymać ich w takich celach, jego i tego skinwalkera, i nie ponieść za to konsekwencji.

– No i chuj wam... – zaczął, za wszelką cenę pragnąc zgrywać na to odpornego. Zły pomysł. Fatalny. Dostał łokcia pod żebra, kopniaka w brzuch; pieczęć wyryta w żelazie uwypukliła jego wrażliwość, podatność na odczuwanie takich ciosów. Prawie udławił się własną śliną. – Chuj wam w dupę – parsknął, zdzielili go tak mocno, że przed oczami mu pociemniało. Powlekli go za sobą, wywlekli go z celi.

– Dokąd go zabieracie? – Sam poderwał się ze swojego miejsca, na tyle, na ile pozwolił mu krępujący go łańcuch. – Co z nim zrobicie?

Sam miał rację, trzymano ich pod miastem – o tym największym, jednym z najbardziej wzniosłych anielskich grodów mówiono „Stolica", tak zwykło się je nazywać. Stolica była niedostępna dla ludzi, niewidoczna dla ich oczu i niemalże w całości zbudowana z białego kamienia, mało brakowało, a Dean straciłby wzrok, znalazłszy się tam prosto z ciemnego lochu, takie przynajmniej odniósł wrażenie. Był jasny dzień, słońce poraziło go po gałach, i ta wszechobecna biel. Koszmar.

Zamrugał, wleczony przez dziedziniec, gdzie wokół kręciło się pełno tałatajstwa; duchy. Po śmierci dusze trafiały pod opiekę aniołów, a te skazywały je na przykry los błąkania się wśród białych budynków po kres wszechświata. Większość poodwracała się za nim, tępo, część zmierzyła go, jedna z panien zachichotała, szyderczo. Prawda była taka, że wyglądał lepiej, niż oni wszyscy razem wzięci, jego zielone oczy otaczał wachlarz długich rzęs, kości policzkowe zostały zgrabnie zarysowane, a usta skrojone w przekornie boski sposób. Gdyby zamiast „rogów" dano mu skrzydła, och, z takim wyglądem miałby wszystko na pstryknięcie palca – niestety, nie dano. Koniec końców, tak czy inaczej, jak pięknie czy też kusząco by się nie prezentował, pozostawał demonem, a bycie demonem oznaczało bycie karaluchem. W hierarchii, w której na piedestale stawiano aniołów, demony lądowały na dnie.

Tak też potraktowano go, jak kogoś na dnie, usłyszał buczenie, ktoś splunął mu pod nogi. Zadziwiające, jak niewychowane potrafią być umarlaki.

Pod nieskazitelnie czystym niebieskim niebem ujrzał białą kopułę. Strażnicy wciągnęli go po schodach, buczenie ucichło; poprowadzono go do wielkiej, okrągłej sali, białe filary wspierały kopułę, znajdowali się teraz dokładnie pod nią. Spojrzał w górę. Od wewnątrz kopułę pokrywało malowidło, przedstawione na nim anioły w niczym nie przypominały skrzydlatych bobasów z łuczkami – ten obraz był jak hołd dla ich waleczności. Ubrane w lśniące zbroje i powiewające płaszcze dzierżyły w dłoniach miecze i wyruszały na wojnę z plebsem jego pokroju.

– Puśćcie go – kobieta, która wyszła im na spotkanie, machnęła ręką. Jej włosy, spięte w nienaganny formalny kok nie zapowiedziały niczego dobrego. – Odejdźcie. Chcę porozmawiać z nim sama. Kajdany? – prychnęła. – Doprawdy. – Na jej niemy rozkaz bransoletki odpięły się, zsunęły się z jego nadgarstków i z brzękiem upadły na posadzkę. – Jeśli myślisz o ucieczce, nie fatyguj się – uniosła brew, drgnął, a ona bezbłędnie odczytała, co ma ochotę zrobić. – W tej sali twoje diabelskie sztuczki cię nie uratują, nawet bez kajdan.

Ciężko wypuścił powietrze przez nos, jego dłonie mimowolnie zacisnęły się w pięści. Jeśli nie zamierzała go puścić, po co go tu przyprowadzono?

– Mam na imię Naomi – przedstawiła mu się, z jakiegoś powodu, wyciągnęła do niego rękę. Zlustrował ją z wyjątkową pogardą, anioły od dziesięcioleci mordowały demony bez skrupułów, po długich torturach polegających na sypaniu im do gardeł soli i topieniu ich w święconej wodzie. NIGDY nie uścisnąłby ręki żadnego z nich.

– Możemy... pominąć ten cyrk? – spytał. – Jeśli mam zginąć, zabijcie mnie. Po prostu.

– Dean Winchester – nie skomentowawszy jego prośby odwróciła się, jego imię i nazwisko, dawne nazwisko, wypowiedziała z lekkim uśmiechem. – Chłopiec od paktu niekorzystnego dla niego od samego początku. Warunki umowy zostały spełnione niemalże równocześnie z jej zawiązaniem, stałeś się monstrum i utraciłeś duszę, ale zyskałeś sposobność, by zamordować tatę – zerknęła na niego, nie pozwolił, by to go sprowokowało. – Niesforny urwis z ciebie, co? Postawić wszystko na jedną kartę, byleby pozbyć się staruszka.

Nie odpowiedział. No dalej, testuj moje granice, szmato.

– Tak czy inaczej jesteś demonem, bez względu na to jak długo czy w jaki sposób się nim stałeś. To absurdalne, że oferujemy za was największe nagrody, zważywszy na fakt, iż absolutnie nie jesteście ich warci. Potrzeba wyeksterminowania was najszybciej, jak to możliwe, to jednak poważna sprawa.

– To po co ze mną rozmawiasz? – Jezus Maria, wywrócił oczami, nie rozumiejąc, po co ta szopka. – Zajebcie mnie, serio. Wolę to, niż słuchać ciebie.

– Ty bezczelna, prymitywna istoto – Naomi zacisnęła zęby. – Za grosz wdzięczności. Myślisz, że marnowałabym na ciebie swój czas, gdybym... – urwała, zbywszy to. – Nieważne. Chcę zaoferować ci układ!

– Nie układam się ze skurwielami.

– Za zapewnienie nietykalności? Nie bądź idiotą – trąciła go w pierś. Ta rozmowa nie miała w sobie nic z subtelności, oboje prowadzili ją z czystej konieczności, mimo wielkiej, OLBRZYMIEJ niechęci do siebie nawzajem, prawie obrzydzenia. – Zapewnię ci je na piśmie. Mógłbyś wrócić do tej swojej zatęchłej chaty i kontynuować tam swój żałosny żywot – wycedziła mu w twarz. – A mnie przyprawiałoby to o mdłości, ale dotrzymuję danych obietnic. Słowo to słowo.

– Czyżby?

– Oczekuję przysługi. Właściwie wykonania zadania. Naszą rasę trzymają w ryzach pewne tradycje, można by rzec, że święte zasady – odzyskawszy nad sobą nieco kontroli ruszyła przed siebie po planie okręgu. – Jedna z nich zakłada, że aniołami powinna rządzić nie jednostka, a para. To koncepcja świata opartego na miłości.

– Spędziłem kilka godzin w śmierdzącym lochu – blondyn nie pozwolił jej dokończyć. – Przywodzącym na myśl wszystko POZA koncepcją świata opartego na jakimkolwiek ciepłym uczuciu. Nagonka na potwory? Skinwalker, z którym trafiłem do celi, dużo gada. Tak. To jedyna jebana wada, jaką mógłbym u niego wskazać. Zabijacie myślące stworzenia. Mające prawo żyć tutaj tak samo jak wy!

Pożałował tego wywodu, ledwo opuścił jego usta. Coś, jakaś niewidzialna siła, chwyciło jego żołądek od środka, za dwa końce i skręciwszy go spróbowało wyżąć mu go jak ręcznik, zgiął się wpół. Jęknął, gwałtownie zamrugał. Aua.

– Moja córka, Hannah – to Naomi. Naomi skręciła go w tym bólu, Naomi zaserwowała mu to cierpienie, by go złamać. – Musi wyjść za mąż. Tylko tak będę mogła... będzie mogła – poprawiła się – zaprowadzić ład i harmonię, na tej paskudnej planecie. Kandydata na jej męża znajdziesz w starej archikatedrze w górach. Przyprowadź go, a oszczędzę twój obmierzły łeb.

– Chcesz wydać córkę... – kaszlnął, po wardze spłynęła mu krew. – Za zakonnika ascetę?

– Castiel jest aniołem!

– To czemu nie pójdzie po niego ktoś z was?

– Bo archikatedry strzegą sigile. Żaden anioł nie wejdzie do niej, ani z niej nie wyjdzie.

– Jest więźniem.

– Przyprowadź go – powtórzyła, niewyobrażalny ból ścisnął mu wnętrzności, jeszcze chwila, a zmienią mu się w krwawą miazgę, ta myśl odrobinę go przeraziła. Nie bał się śmierci, ale może niekoniecznie życzyłby sobie, by właśnie tak wyglądała, to straszne. – Reszta to kompletnie nie twój interes. Rozumiesz? – Pętla się zacisnęła. – No rozumiesz czy nie!

– Rozumiem! – O ja pierdolę. Puściła go, nabrał powietrza, jakby faktycznie było mu potrzebne. – Ja mogę hajtnąć się z twoją córą.

– Chyba żartujesz. Nie ma bluźnierstwa większego od spoufalenia się anioła z demonem.

Próżno szukać anioła z poczuciem humoru, powinien był o tym wiedzieć. Zbierając się z posadzki splunął na nią krwią, te kafelki wypolerowano tak, że widział w nich swoje odbicie – uśmiechnął się do niego, mimo wszystko, może uśmiech to przesada, kącik ust powędrował mu do góry, nieznacznie wykrzywiając wargi. Desperacja Naomi wynikała ze świadomości, że go potrzebuje. Że potrzebuje demona, że potrzebuje jednego z tych samych brudnych, prostackich stworzeń, do których czuła taką odrazę, ba, do których odrazą się szczyciła.

– Chcę gwarancji, że mnie nie oszukasz – oświadczył, wyprostowawszy się przed nią. – Że po wszystkim nie trafię i tak do lochu.

– Spiszemy kontrakt o magicznej mocy. I wypalimy ci na ręce sigil.

– Bez jaj.

– Ja też muszę mieć jakąś gwarancję – przedrzeźniła go. – Musisz wrócić tu z Castielem. Wtedy sigil zostanie zdjęty i odzyskasz swoje... zdolności.

Może i jej ton pełen był zniesmaczenia, ale dla niego taka umowa stanowiła jedyne, czym aktualnie dysponował. Nie miał innej opcji, mógł wrócić do lochu, do kajdanek palących mu skórę – już raz zawarł umowę w stylu „wszystko albo nic". Już raz poszedł na taki układ. Widać przyszła pora, by zrobić to znowu.

Piesza pielgrzymka w góry. Przecież był tego fanem.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top