Sprytny sojusz


Harry wahał się tylko przez jedną chwilę, kiedy znalazł się z powrotem w lochach.

Zadał sobie pytanie – Czy ja naprawdę chcę to zrobić?

Ale im dłużej się zastanawiał tym lepiej potrafił sobie wyobrazić własną śmierć, więc ostatecznie przestał o tym myśleć.

Jak nikt się nie zorientował, że przez ten cały czas nie było go w lochach? Harry winił za to swoje nieograniczone szczęście i fart. Najwyraźniej Voldemort również był zbyt pewny siebie jak Harry i nie wiedział potrzeby, żeby posłać jakiegokolwiek śmierciożercę, żeby poszedł na dół sprawdzić jak się miewa specjalny więzień... Cóż – może miał inne ważne sprawy do omówienia. Kto wie – może rozdzielał urlopy swoim podwładnym i planował wycieczkę do Stanów? Wszystko jest w końcu możliwe!

Ale wracając do Harry'ego...

Harry spodziewał się, że wydostanie się z lochów do zamku będzie wymagało czegoś więcej niż machnięcie różdżką Ginny i ciche : Alohomora, ale tak właśnie było...

Wyszedł na górę i skierował się na pierwsze piętro.

Serce stanęło mu w gardle, kiedy przemykał korytarzami, a dosłownie na każdym zakręcie znajdował się jakiś śmierciożerca.

Dołohow i Amycus stali blisko siebie i dyskutowali o czymś zaciekle. Harry wyłapał tylko kilka słów, ale nie miały one dla niego większego sensu. Stali dokładnie przy drzwiach, przez które Harry musiał przejść, więc stwierdził, że poczeka aż skończą się kłócić i wtedy wemknie się niepostrzeżenie do środka.

Jednak minęło kilka minut a oni, choć przestali się kłócić nadal nie ruszyli się z miejsca.

Dołohow wydawał się mówić już spokojniej i jakby pocieszał Amycusa, który miał spuszczony wzrok.

Harry wywrócił oczami.

A miało pójść tak gładko.

- Petrificus Totalus! – mruknął dość wyraźnie, trafiając plecy Antoniego.

Kiedy ten zesztywniał i padł na ziemię, Amycus wyszedł z pierwszego szoku i rzucił zaklęcie tnące w stronę Harry'ego.

- Drętwota!

- Expulso!

- Expelliarmus! Flipendo! – Amycus został rozbrojony, a drugie zaklęcie z siłą odepchnęło go na ścianę.

Harry wyskoczył zza korytarza i pobiegł w stronę drzwi ledwie uchylając się przed zaklęciami, które nadleciały od drugiej strony.

- Protego! – zawołał otwierając drzwi i łapiąc wzrokiem kilku jak nie kilkunastu śmierciożerców zwabionych jego pojedynkiem.

- Coloportus. – mruknął zamykając drzwi od łazienki.

Zaklęcia uderzały o drzwi, ale żadne nie mogło się przez nie przebić.

Harry wiedział jednak, że nie ma za dużo czasu.

Odetchnął głęboko i skierował się w stronę umywalek.

- Oh... - zachichotał ktoś spod okna. – Czy to nie Harry Potter?

- Hej Marto. – odparł Harry zerkając na nią krótko.

Jęcząca Marta zerknęła na drzwi, które trzęsły się pod naporem zaklęć i wydusiła z siebie drżący oddech.

- Czyżbyś pokłócił się ze swoimi koleżkami, Harry? – zapytała. – Ale dlaczego oni chcą z tego powodu zniszczyć moje drzwi! – zawyła przeciągle.

- Wybacz Marto, ale naprawdę nie mam teraz na to czasu.

Ducha najwyraźniej tylko bardziej to zasmuciło i zanurkowała w stronę jednej z zamkniętych kabin.

Harry pokręcił głową i zbliżył się do umywalki.

- Otwórz się. – wysyczał wpatrując się intensywnie w węża zdobiącego umywalkę.

Marta pisnęła i wyłoniła się zza kabiny.

- Idziesz do Bazyliszka?! – zawołała.

- Tak.

- Ale, dlaczego?

- Mam nadzieję, że mi pomoże.

- Mówiłeś też tak wcześniej. – zachichotała. – Kiedy ten mały, Jeremy, otworzył Komnatę Tajemnic lata temu.

Nagle zatrzymała się jak wryta i zbladła, na tyle na ile duch może zblednąć.

- Morderca! - zawyła. – Ty i ON go wtedy uwolniliście i wszyscy uciekali! I przez was nie ma już żadnych uczniów, którzy by odwiedzali moją łazienkę!

- Hej, hej Marto! Spokojnie, nie jestem tym Harry'm!

Ale jego tłumaczenia nie docierały do rozgoryczonej Marty...

Harry z frustracji przetarł twarz dłońmi.

- Tym razem chcę, żeby Bazyliszek pozbył się z zamku śmierciożerców, a nie uczniów. – powiedział jej. – Kiedy nie będzie śmierciożerców i Voldemorta, wtedy uczniowie z powrotem wrócą do szkoły!

Marta przestała zawodzić.

- Oh. – odparła cicho. – Ale... ale p-po co w t-takim razie schodzisz na dół? – zapytała cicho, kiedy Harry nachylił się nad wejściem do Komnaty.

Harry zmarszczył brwi.

- Jak to po co?

- Przecież... - zaczęła powoli. – Bazyliszka już nie ma w Komnacie Tajemnic.

Harry obrócił się do niej gwałtownie.

- A gdzie jest?

Marta zawahała się, a potem wskazała przez okno.

- W jeziorze, mieszka w jaskiniach wodnych.

Drzwi od łazienki nagle pękły.

Marta wrzasnęła.

- Musisz się pospieszyć! Musisz skoczyć przez okno!

Harry nie do końca był pewny, dlaczego postanowił posłuchać Marty, ale dokładnie to zrobił.

Jednym zaklęciem rozbił szybę w oknie, a potem wyskoczył.

Pierwszy piętro – to nie jest tak wysoko, ale oznacza, że ma się też mniej czasu na złagodzenie upadku.

Harry nie zdążył rzucić żadnego zaklęcia, ale przynajmniej upadł w odpowiedni sposób, żeby nie połamać sobie nóg w gęstej trawie.

Jednym spojrzeniem ogarnął miejsce, w którym się znalazł i pobiegł na złamanie karku w stronę jeziora.

Nie zdziwiło go to ani trochę, że już po kilku metrach, czarne szaty śmignęły mu przed oczami, a zaklęcia rozświetliły szkiełka w okularach.

Trawa pod jego stopami nie była już zielona im bliżej jeziora się zbliżał, a żółta i sucha, ziemia wydawała się być praktycznie martwa.

- Incendio! – zawołał Harry, a trawa zapaliła się jak główka zapałki.

Płomienie rozprzestrzeniały się w mgnieniu oka, a dym przesłonił Harry'emu wizję.

- Engorgio! – wycelował w płomienie, które urosły dwukrotnie.

Harry czuł żar ognia na swojej skórze i mógł ledwo już oddychać, ale jezioro miał tuż przed sobą.

Brakowało tylko kilku kroków.

Przymknął oczy, czując już zimną wodę opatulającą jego kostki i wyobraził sobie węża.

- Wyjdź Bazyliszku. – wysyczał tak wyraźnie jak potrafił, a kiedy to nie przyniosło żadnego efektu, spróbował inaczej. – Władco wszystkich węży, królu gadów, proszę wyjdź do mnie.

Woda zafalowała, ale Harry nie otworzył oczu, nie mógł no chyba, że chciałby popełnić samobójstwo. Pokusa była ogromna, ale chęć życia o wiele większa.

- Czyżby to był Harry Potter? – wysyczał Bazyliszek, a jego cielsko rzuciło cień na Harry'ego.

- Potrzebuję twojej pomocy.

- Ty jej potrzebujesz?

- Tak.

Harry nie był do końca pewny, ale w tamtym momencie mógłby przysiąc, że Bazyliszek zaczął się z niego śmiać.

- Jak to się stało, że potrafisz mówić w moim języku, mały Harry?

Harry o mało nie otworzył oczu na określenie jakiego użył ten gigantyczny gad.

Bazyliszek nachylił się bliżej niego, a krople wody skapnęły na głowę Harry'ego. Dreszcz przebiegł mu po plecach, a gęsia skórka pojawiła się na ramionach, gdy wąż wciągnął powietrze.

- Nie jesteś dziedzicem Slytherina. – stwierdził poważnie.

- Nie jestem. – potwierdził Harry. – Ale i tak proszę cię o pomoc. Chcę żebyś dostał się do zamku i przegonił śmierciożerców.

Teraz ten pomysł nie wydawał się tak dobry jak był przedtem. Bo niby dlaczego Bazyliszek miałby go od razu nie zjeść?

- A niby dlaczego miałbym sprzeciwić się prawdziwemu dziedzicowi? – zapytał, ale w jego syczeniu, Harry potrafił wyczuć prawdziwą, szczerą ciekawość.

- Z tego samego powodu, dla którego zdecydowałeś się go posłuchać. Bo możesz. Nigdy nie pomyślałbyś, żeby posłuchać się Toma, gdyby nie był dziedzicem Slytherina, ale pomyśl... Czy naprawdę tego chciałby Salazar Slytherin? – Harry zrobił dramatyczną przerwę i kontynuował, gdy wąż się nie odezwał. – Czy naprawdę chciałby, żeby tak wspaniała szkoła, na którą pracował tyle lat, upadła przez jednego człowieka? Żeby jej chwała i sława obróciła się w cień strachu i nienawiści? Bo przysięgam ci tak jak tu stoję, że właśnie to myślą teraz ludzie o Hogwarcie. W zamku nie ma uczniów, nie ma nawet nauczycieli. To twierdza czarnoksiężników.

Bazyliszek poruszył się i cień z nad głowy Harry'ego zniknął. Przez chwilę miał wrażenie, że gad sobie poszedł, czy też odpłynął i już chciał otworzyć oczy, kiedy głowa Bazyliszka ułożyła się przed jego nogami.

- Powinienem cię zabić za obrazę dziedzica Slytherina. – wysyczał z jadem cuchnącym z jego gigantycznej paszczy. – Ale słyszę w twoich słowach głos samego Salazara. Masz rację. Naszym celem nie było nigdy zniszczenie szkoły, a doprowadzenie jej na sam szczyt.

Harry odetchnął z obezwładniającą ulgą.

- Pomożesz mi? – zapytał z przejęciem.

Bazyliszek kłapnął zębami, a woda zafalowała gwałtownie, gdy przesunął swoje cielsko.

- Pomogę ci, mały Harry. Weź z plaży jedną z moich łusek, gdy odejdę do zamku. Patrząc przez nią będziesz mógł spojrzeć mi w oczy, gdy wrócisz do Hogwartu. Pozbędę się tych śmierciożerców i oczyszczę szkołę, ale nie mogę skrzywdzić Toma. Jeśli chcesz go pokonać nie możesz liczyć w tym na moją pomoc. – Harry przełknął ciężko ślinę. – Nie będę twoją przeszkodą. – zapewnił go jeszcze na odchodne Bazyliszek poczym wzburzając falę w jeziorze zanurkował.

Harry dopiero po kilku chwilach odważył się otworzyć oczy, a serce łomotało mu w piersi jak pstrykający długopis w dłoni zestresowanego ucznia na egzaminie...

Płomienie za jego plecami leniwie otaczały jezioro, a na plaży błyszczały lekko zielonkawe, ogromne łuski.

Harry podszedł do najbliższej, wielkości pokrywki od śmietnika.

- Reducio. – rzucił zaklęcie, a łuska zmniejszyła się do wielkości nieco większej niż soczewka jego okularów.

Zebrał kilka innych łusek, zmniejszył i schował do kieszeni.

Nagle od strony zamku rozległ się ogromny hałas i przez okno z pierwszego piętra wypadł Bazyliszek, zaraz nurkując do drugiego okna na wyższym piętrze, skąd jakiś śmierciożerca zdecydował się na dramatyczny skok.

Harry przez chwilę stał w miejscu przyglądając się przerażającemu widokowi.

Czarne cienie aportacji pomknęły od strony zamku do nieba i znikały poza granice jego wzroku.

Nie było pól antyaportacyjnych. – pomyślał Harry.

I z tą myślą, aportował się z dala od Hogwartu.

Bazyliszek zajmie się śmierciożercami, ale żeby pokonać Voldemort potrzeba czegoś więcej niż gigantycznego węża.

I Harry wiedział, że on sam też może nie dać sobie rady w walce z Voldemortem, a lepszej okazji nie dostanie.

Potrzebował wsparcia.






Dziwnie się pisze taki dialog Harry - Bazyliszek, ale mogło wyjść zdecydowanie gorzej, przynajmniej tak myślę :P Na początku nie mogłam być poważna - bo sami się zastanówcie - CO VOLDEMORT MÓGŁ W TYM CZASIE ROBIĆ? - ja założyłam, że omawiał urlopy ze swoimi podwładnymi :)






{Pozdrowienia dla Disneylandu ;) i niemożliwej miłość Arielki-Ginny i "Quazimodo"-Harry}

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top