raz

Queens zazwyczaj unikał spacerów z kilku całkiem prostych przyczyn -- ilość zanieczyszczeń w powietrzu go przerażała, a przez wilgoć jego idealnie ułożona fryzura mogła nieestetycznie oklapnąć, nie przydając mu atrakcyjności. Poza tym, wyglądał o niebo lepiej w swoim zdecydowanie zbyt drogim samochodzie, niż kiedy włóczył się jak cień po ulicach, a do tego obniżał w ten sposób ryzyko spotkania się z najbardziej irytującą osobą na tym świecie, której imienia wolał nawet nie wypowiadać, by przypadkiem nie przywołać jego właściciela.

Czasem jednak decydował się na piesze wycieczki, zazwyczaj konkretnie w te dni, gdy wiedział, że Jersey bierze nocną zmianę i na pewno nie będzie go u Carmen -- nie mieszkali w końcu aż tak daleko od siebie i nawet jeśli nie był zagorzałym ekologiem, to dokładanie miastu spalin nie leżało w jego interesie. Co prawda zazwyczaj i tak nadkładał drogi z powodów całkowicie irracjonalnych i niepojętych nawet dla niego samego.

Chciał po prostu przejść pod mieszkaniem Jersey. Nie potrafił tego wyjaśnić czy umotywować, wiedział przecież, że mężczyzna o dziewiętnastej -- a więc godzinie, o której Queens wypatrywał świateł w jego oknach -- musiał być już w pracy. Może gdzieś w głębi duszy liczył, że żarówki jednak będą przeświecać firanki, a on będzie mógł przemierzyć szybkim krokiem klatkę schodową i wpakować się do jego mieszkania, szykując jakąś głupią wymówkę, która miałaby go usprawiedliwić. Pewnie udawałby naćpanego; właściwie mógłby udawać kogokolwiek, jeśli to dałoby mu prawo mierzenia go wzrokiem chwilę dłużej. Może dlatego też nigdy nie powstrzymywał Christophera, gdy ten wyciągał z kieszeni kolejnego jointa, nawet jeśli wiedział, że po takiej ilości narkotyków będzie musiał pilnować, żeby nie wyturlał się przez okno. Jersey wydawał się wtedy spokojniejszy, mniej zestresowany, a w jego spojrzeniu nie odbijała się wyższość i chłód; nawet zwykłe przekomarzanie nabierało delikatniejszego, milszego wymiaru, który Marienne odpowiadał dużo bardziej niż standardowe wyzwiska, chociaż nigdy by się do tego nie przyznał. Co miało zostać za woalką narkotykowego dymu, dokładnie tam pozostawało.

Tym razem światła się paliły, Queens dostrzegł to z samego krańca ulicy. Podekscytowany przyspieszył kroku, przez kilka sekund nie wierząc w swoje szczęście. Bez wahania wpakował się do budynku i popędził w górę schodami, uważając jedynie, by nie potknąć się na stopniu. Cudem powstrzymał się od załomotania pięścią w drzwi, w ostatniej chwili sięgając dzwonka, po czym wyprostował się, wziął głęboki oddech i odrzucił włosy z czoła.

-- Queens? Co ty tu, do cholery, robisz? -- zamruczał Jersey, opierając się o framugę; Marienne omiótł wzrokiem jego koszulkę i dżinsy, nim wrócił do twarzy, wyraźnie zmęczonej.

Wymówka. Miał jakieś wymówki, zawsze.

-- Szedłem do Carmen, ale zobaczyłem, że się u ciebie świeci -- wypalił bez ogródek, nie zwracając uwagi na krótki grymas bólu, który rozświetlił twarz mężczyzny. -- Nie jesteś w pracy?

-- Nie. Dzisiaj nie. -- Nie ruszył się o krok, blokując barkiem drzwi; Queensa jednak to nie odstraszało. Nie czekając dłużej, pewnie postąpił dwa kroki do przodu, a Jersey niemal od razu wycofał się, wzdychając cicho, jakby wyczuwając podświadomie, że opieranie się nie ma sensu.

-- Mam whisky -- mruknął Marienne, próbując wysnuć pozytywy, albo szukając powodu, dla którego miałby nie zostać wyrzuconym za drzwi. Christopher jakby odrobinę się rozchmurzył, prowadząc go do salonu. Opadli na trzeszczącą i cholernie niewygodną kanapę, która powinna zostać już bardzo dawno wymieniona, ale każdy przypływ gotówki znajdował ciekawsze zastosowanie. Czekał tylko, aż kiedyś się pod nim załamie.

-- Zawsze zabierasz ze sobą alkohol na spacery?

-- Przecież wspomniałem ci już o miejscu docelowym. -- Twarz mężczyzny rozświetlił nieco niemiły uśmieszek, jakby zachęcający do dalszej dyskusji. Jersey bez słowa zabrał mu elegancką karafkę, po czym wyciągnął korek zębami, upijając od razu trzy spore łyki. Queens westchnął, wiedząc już, że nie dostanie ani kropelki.

-- Jebać twoje miejsca docelowe. I tak zawsze kończysz na mojej kanapie.

Ciekawe dlaczego.

Na dłuższą chwilę zapadła cisza. Marienne poluzował powoli kołnierzyk swojej koszuli i wyrwał Christopherowi karafkę, pociągając z niej sowicie. Potem zmusił się do wstania na chwilę z kanapy i zgasił światło; pokój zatonął w półmroku, rozjaśnianym jedynie przez ostatnie promienie zachodzącego słońca sączącego się przez firanki.

Wraz z powolnym znikaniem bursztynowej cieczy atmosfera powoli się przerzedzała; Queens witał z westchnieniem ulgi rozluźnienie i błogość bijące od jego przełyku do każdej komórki ciała. Podjęli znów jakąś głupią dyskusję, rozpoczynając od wyzywania siebie wzajemnie, a kończąc na wspólnym wyzywaniu wszystkich znajomych (prócz, oczywiście, Carmen). Nawet nie wiedział, w którym momencie jego głowa spoczęła na ramieniu Jersey -- chyba chwilę po tym, kiedy wyciągnął z szafki zapasowe wino, najobrzydliwszy sikacz, jaki Marienne miał kiedykolwiek w ustach.

-- Zabiję cię, jeśli zniszczysz mi dywan -- wymamrotał Christopher, obserwując przyjaciela strzepującego popiół na podłogę; on sam używał puszki po piwie jako popielniczki.

-- Kupię ci nowy.

-- Nie chcę nowego. Lubię ten.

Mężczyzna zaczął się cicho śmiać, a Jersey szturchnął go dość mocno łokciem. Po dłuższej chwili nie był w stanie się powstrzymać i też zaczął nieśmiało chichotać, dopalając papierosa. Wyrzucił peta do puszki i wyciągnął się trochę bardziej na kanapie, obserwując Marienne, który wyglądał teraz lepiej, niż kiedykolwiek; ciemne jak smoła włosy ułożyły się wyjątkowo korzystnie, nikłe światełko papierosa obrysowywało ostro jego obojczyki i kości policzkowe, oczy lśniły jakimś niespotykanym blaskiem.

Właściwie nie wiadomo, który z nich to rozpoczął: Jersey, szarpiąc za jego włosy, czy Queens, wdrapując się na jego biodra? Trudno powiedzieć. Ich pocałunek był pełen gniewu, zbyt twardy i gorzki, sprowadzony do pokąsanych warg i urywanych oddechów. Wszystko było w nim niewłaściwe, nieodpowiednie; imiona spijane z języka paliły zbyt mocno, dłonie na szyi przypominały naszyjnik wisielca, pospieszne rozpinanie koszuli kojarzyło się z przykrą powinnością dyktowaną pragnieniem. Marienne czuł metaliczny posmak krwi, chłód sprzączki od paska na palcach, nerwowe drżenie ud Christophera, spojrzenie, w którym czaił się tylko głód. Alkohol wirował w jego głowie, gdy pozbywał się kolejnych warstw ubrań, wmawiając sobie, że to, co odczuwa, nie jest wcale wyrzutami sumienia, że usta wpijające się w jego szyję nie smakują wcale obietnicą, że to się nigdy nie powtórzy.

Czego tu się wstydzić. Tysiąc razy wcześniej, tysiąc później, z nim, z przypadkowymi dziewczynami, z kimkolwiek, kto nawinie się pod rękę, nie był przecież wybredny, nawet jeśli żadne z nich nie było Jersey. Zresztą, może to i lepiej? Jak przeżyłby kolejną osobę, która dotykając ciała, dotykałaby i duszy? Z każdym cichym stęknięciem i powstrzymywanym jękiem Queens czuł się coraz bardziej brudny.

-- Nienawidzę cię -- wycharczał Jersey, zmuszając go w końcu, by ułożył się na plecach.

Och, nie ty jeden, pomyślał Queens, przyciągając go do kolejnego niechlujnego pocałunku.

-- Chciałbyś, Christopherze -- wymruczał jednak w jego usta, stwierdzając, że musi mu kupić nową kanapę.

A potem świat zapłonął.

***

Rano wszystko rozegrało się według dobrze znanego im obu schematu: po sturlaniu się z kanapy zaczęli się ubierać, a Jersey co chwilę mruczał pod nosem, że to się nie wydarzyło, a nawet jeśli, to nie miało żadnego znaczenia. Queens tylko patrzył na niego w milczeniu, czasem złośliwie się uśmiechając, a czasem pozwalając sobie na kąśliwą uwagę. Irytująco powoli zapinał koszulę i dopalał papierosa, testując granice jego cierpliwości.

-- Możesz szybciej? Wychodzę do pracy. -- Christopher spojrzał na niego morderczo, zasłaniając malinki czarnym golfem.

-- Wczoraj miałeś być na nocnej zmianie i dzisiaj zaczynasz od rana?

Marienne pozwolił sobie na kolejny podły uśmieszek, widząc, jak przyjaciel zaciska zęby. Machnął ręką i podniósł swoją kurtkę, rzuconą niedbale na podłogę gdzieś między pocałunkami. Wypuścił ostatni kłąb dymu, strzepując popiół na dywan, po czym wyrzucił peta do butelki po winie.

-- Pozdrów ode mnie Carmen. -- Uśmiechnął się podle ostatni raz, po czym odwrócił się na pięcie i opuścił mieszkanie, czując kiełkujący w jego piersi ból i wstyd. To wszystko było jego winą; nawet jeśli się nie spodziewał, jak miałby odmówić? Każdy pocałunek Jersey był dla niego wrotami do raju. Whisky i wino były aż nazbyt idealną wymówką, nawet jeśli wciąż czuł ich posmak w gardle i ból skacowanej głowy. Zasłużył na więcej.

Wiedział już, że spędzi cały dzień na podziwianiu zadrapań, malinek i siniaków, wmawiając sobie, że mogłyby się stać codziennością, jego codziennością. A potem zapewne odwiedzi Carmen, żeby spijać z jej ust kolejny alkohol i czuć Jersey w każdym jej pocałunku.

Nie wiedział natomiast, że kilkanaście godzin po jego odejściu, gdy słońce znowu zaszło, Christopher Jersey wyszedł z mieszkania, lecz nie po to, by pójść do dziewczyny, którą kochał, ale po to, by wspiąć się na najwyższe kondygnacje budynku. Ściskał w prawej dłoni ostatniego papierosa, który chyba tylko dzięki bożej pomocy tlił się jeszcze mimo huczącego wiatru. Obserwował miasto rozciągające się pod nim, setki tysięcy ludzi ściśniętych w klitkach podobnych do jego, walczących o każdy kolejny dzień. Ale już niedługo.

Jeden krok. Trochę jak ostatni łyk wina, kiedy z żalem wpatrujesz się w dno butelki, ale także ostatni takt piosenki, za który jesteś wdzięczny, bo bolą cię już stopy; totalne rozluźnienie mięśni i przedwieczny strach ściskający gardło, odpoczynek i agonia. Ostatni pocałunek.

Nim upadł, widział Carmen.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top