Prolog

Błysk reflektorów.

Pisk opon.

Dym.

Krzyk.

Płacz.

Wyjące syreny.

Światła kogutów.

Strach.

Panika.

Pośpiech.

Przerywany dźwięk maszyny podtrzymującej życie wypełniał szpitalną salę. Szczupła kobieta siedziała skulona na plastikowym krześle, przecierając podpuchnięte ze zmęczenia oczy. Drobne palce zaciskały się na przegubie dłoni jej syna, pogrążonego w śpiączce od jedenastu miesięcy.

- Och, Yixing - zaszlochała kobieta, zasłaniając usta rękawem kolorowego swetra, niegdyś należącego do chłopca. - Lay, kochanie... -Materiał zakołysał się luźno na kościstych ramionach, gdy te zatrzęsły się w żałosnym płaczu.

Kobieta zdaje się być jeszcze chudsza, a cienie zmęczenia widoczne pod jej oczami powoli zajmują też resztę twarzy. Siwy mężczyzna w lekarskim fartuchu uśmiecha się do niej przyjaźnie, acz bez przekonania.

- Witam panią, jak czuje się nasz XingXing? 

- Dobry wieczór doktorze Lee, niestety wciąż bez zmian. - kobieta wzruszyła ramionami, wzdychając ze zrezygnowaniem. - Mój syn walczy już prawie rok i tylko Bóg raczy wiedzieć czy kiedykolwiek się obudzi.

- Dobry Jezu... To już rok? - Mężczyzna przeżegnał się, odmawiając szybką modlitwę za jednego z młodszych stałych pacjentów szpitala. I mimo, że nie sprawuje pieczy nad leczeniem Laya od ponad siedmiu miesięcy, wciąż ma nadzieję, że chłopiec się obudzi. Ponieważ nikt nie może patrzeć na śmierć, zwłaszcza tak powolną i bolesną dla jego bliskich. A on umierał już prawie cały rok.

***

- Mamo? - wyszeptał chłopiec, a jego głos był zniekształcony przez chrypkę. Próbował ruszyć ręką, jednak jego organizm wciąż był za słaby. Ponownie otworzył suche usta, lecz z jego gardła nie wydostał się żaden dźwięk. Mimo tego kobieta wyprostowała się, wybudzając się z płytkiego snu. Uśmiechnęła się szeroko, przytulając syna i całując go po policzkach i czole. Zaraz potem wybiegła na korytarz w poszukiwaniu lekarza, a na jej twarzy pojawiły się rumieńce z powodu buzujących w niej emocji.

I tak stał się cud.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top