Rozdział 3

Zadrżałem przez nieprzyjemne dreszcze, które przeszły mój kręgosłup, po wyjściu z budynku liceum. Schowałem odsłonięte, zbytnio narażone na jesienne zimno dłonie do kieszeni kurtki, po czym zszedłem równym tempem z kamiennych schodów na kostkę brukową.

— Louis? — zawołałem, rozglądając się za chłopakiem po powoli pustoszejącym parkingu szkolnym. — Louis?! — powtórzyłem głośniej, ale i za tamtym razem odpowiedziała mi cisza.

Ściągnąłem brwi, dochodząc do wniosku, że szatyn prawdopodobnie jeszcze nie wyszedł na dwór, potem opierając się plecami o niewysoki murek przy schodkach. Wyciągnąłem rękę, następnie wyjmując z małej kieszonki plecaka jak zawsze precyzyjnie zwinięte białe słuchawki, które począłem niezdarnie rozplątywać.

— Bu! — głośny okrzyk, w połączeniu z niespodziewanym uchwytem dłoni Louisa na ramieniu, spowodował wydobycie się z mojego gardła wyjątkowo dziewczęcego pisku, oraz wysunięcie się spomiędzy palców kablowego węzła. — Ups, wybacz. — rzucił, chwilę później pochylając się do upuszczonych przeze mnie słuchawek, które od razu mi wręczył.

— Hej... — odchrząknąłem, odgarniając swą lokatą grzywkę znad brwi, dość mocno zażenowany dźwiękiem jaki z siebie wydałem pod wpływem zaskoczenia.

— Cześć. Do opery byś się nadawał, wiesz Harold? — chłopak położył drobną dłoń na mostku, potem w zabawny sposób parodiując mój pisk.

— Proszę, mów do mnie Harry. Nie jestem Harold. — poprawiłem go, pozwalając sobie na mały uśmiech.

— Serio? Myślałem, że to Twoje pełne imię. — powiedział, luzując zarzuconą na szyję arafatkę.

— Jest dużo rzeczy, których o mnie nie wiesz. — spojrzałem na niego z delikatną zadziornością, chowając słuchawki z powrotem do plecaka.

— A co jeśli powiem, że chciałbym poznać je wszystkie? — odparł, równie pewnym siebie tonem co ja przed sekundą, przybliżając się do mnie na tyle, aby nasze ramiona dotknęły się.

— Śmiem wątpić, że nie będzie to proste. — widząc jak szatyn bacznie przyglądał się moim ustom, wysunąłem spomiędzy nich koniuszek języka i następnie oblizałem swoją dolną wargę, cały czas nie odrywając wzroku od przenikliwych, błękitnych tęczówek.

— Lubię wyzwania. — mruknął zalotnie Louis, a jego oczy zajarzyły się niezwykle intrygującym blaskiem. Nie mogłem uwierzyć w to jak w zaledwie przeciągu jednego dnia, moje życie zostało wzbogacone o już dwukrotne doświadczenie jakim było flirtowanie z zabójczo przystojnym królem szkoły.

— Więc mogę Cię jedynie zapewnić, że będę dużym.

Po tych słowach, mina Louisa zmieniła się. Szeroki, psotny uśmieszek zastąpiła wręcz zatrważająco pokerowa twarz. Tlący się radośnie niebieski kolor, powrócił do swojego neutralnego wyglądu, a usta chłopaka zacisnęły się znacznie, powodując u mnie nic innego prócz wielkiego zdezorientowania.

— Chodźmy do auta. — powiedział, natychmiast ruszając w znanym dla siebie kierunku, pozostawiając mnie całkowicie w tyle.

Ocknąłem się po upływie dobrych kilku sekund, zaraz ruszając za szatynem i po chwili już dotrzymując mu kroku (nie było to wcale trudne ze względu na to, iż moje nogi były duże dłuższe od tych Tomlinsona).

Kiedy Louis, nacisnął guzik od kluczy, które niewiadomo, w którym momencie znalazły się w jego dłoni, w oczy od razu rzuciło mi się srebrne, olśniewające audi, wraz z migotającymi po bokach światłami. Cóż, byłem trochę zdziwiony  po rozpoznaniu marki, ponieważ spodziewałem się po samochodzie syna tak bogatego człowieka jakim jest ojciec szatyna czegoś innego. Camaro, a może nawet jakiegoś lamborghini...

Chłopak nakazał mi subtelnym ruchem głowy, abym wsiadł, co też uczyniłem chwilę po nim. Rozejrzałem się, pamiętając o dyskrecji, po wnętrzu auta. Elegancka, skórzana, kremowa tapicerka, razem z kontrastująco czarną kierownicą i ładnie uwydatnioną tablicą rozdzielczą, sprawiła, że poczułem się we wnętrzu pojazdu minimalnie nieswojo.

Ułożyłem swój plecak na kolanach, później zapinając pas, tak samo jak w nadal nieprzenikliwej ciszy zrobił to Louis. Mając dość tego dziwacznego napięcia, wytworzonego między nami z niewiadomego powodu, postanowiłem je przerwać.

— Powiesz mi teraz dokąd jedziemy? — zapytałem, gdy chłopak włożył klucze do stacyjki i następnie je przekręcił, włączając silnik.

— Nie chcesz mieć niespodzianki? — zapytał wrzucając odpowiedni bieg, chcąc wyjechać z miejsca parkingowego. Znowu się uśmiechał, przez co odczułem wyraźną ulgę.

— Niby chcę, ale też nie cierpię tej głupiej nieświadomości w co właściwie się wpakowałem. — parsknąłem, również unosząc kąciki ust w górę.

— Lubisz naleśniki?

— A kto nie lubi?

— Fakt. — roześmiał się krótko, wyjeżdżając w końcu na ulicę. — Zabieram Cię na najlepsze naleśniki w całym mieście. Przysięgam, całym. — zamyśliłem się, szukając w pamięci pasujące do tego opisu miejsce.

— Dużo jest takich knajp w sumie.

— Ja bym to bardziej nazwał lokalem. Knajpa brzmi wieśniacko. — zachichotałem głośniej.

— Tak w sumie, to masz rację... Nie powiesz mi już nic więcej o tych naleśnikach, prawda?

— Nie, dopóki tam nie dojedziemy. — skinął głową, potwierdzając tym samym moje przypuszczenia.

Szatyn, nie odrywając wzroku od drogi przed nami, wyciągnął dłoń w stronę radia, które po wciśnięciu odpowiedniego przycisku włączyło się, a z głośników wydobyła się melodia ''Treat You Better'' Shawna Mendesa. Skrzywiłem się odruchowo, słysząc typowy, radiowy pop, za którym nie przepadałem.

Od poproszenia Louisa o przełączenie na inną stację, powstrzymał mnie widok jego palców bębniących wesoło o kierownicę do rytmu piosenki. Uśmiechnąłem się dużo szerzej niż powinienem, kiedy dotarło do mnie jego stłumione odgłosem radia nucenie. Cholera, Tomlinson miał naprawdę przyjemny dla ucha głos i nic nie mogłem poradzić na to, iż zacząłem sobie wyobrażać jak brzmiałby śpiewając moje ulubione utwory.

Oh, Boże, Louis śpiewający ''Blue Jeans'' Lany... To byłoby bardziej niż idealne, zdecydowanie.

— Masz ładny głos... — odezwałem się, gdy piosenka dobiegła końca, ustępując miejsca reklamom.

Zauważyłem jak żyły na rękach chłopaka naprężyły się znacznie po zaciśnięciu ich na kierownicy. Zamrugałem kilkukrotnie, obserwując to jak wciągnął gwałtownie powietrze przez usta, uwydatniając tym samym swoje kości policzkowe, ponownie już tego dnia sprawiając, że dziękowałem namiętnie losowi za pozycję siedzącą w jakiej ówcześnie trwałem.

— Dzięki. — odpowiedział lakonicznie. Zmarszczyłem nos, ponieważ zrozumiałem po jego tonie, iż chyba mi nie uwierzył.

— Mówię serio! — zapewniałem. — Nie lubię takiej muzyki, ale podoba mi się samo Twoje nucenie, więc śpiew musi być jeszcze lepszy. — kąciki ust Louisa lekko drgnęły, ale bardziej przypominało to jakiś grymas, aniżeli uśmiech.

— Taa... — bąknął, przez dłuższą chwilę nic nie mówiąc i ok, to było bardzo niezręczne. — Nie lubisz Shawna, czy po prostu popu? — w myślach pochlebnie skomentowałem jego zdolność do zmieniania tematu, nim odparłem:

— Nie mam nic do Mendesa. Emily zdradza z nim w myślach Zayna i po tym czego się ogólnie o nim nasłuchałem, stwierdzam, że może być całkiem spoko gościem, ale muzyka jaką tworzy on i ogólnie inni artyści, których puszczają w radiu mi nie leży. — wytłumaczyłem.

— W takim razie, co Ci leży? — zerknął w moją stronę na sekundę, lub dwie.

— Alternatywa i czasem R&B.

— A dokładniej? — parsknął śmiechem, zarażając mnie nim przy okazji.

— Lana Del Rey, Melanie Martinez, The Weeknd...

— The Weeknd ma najlepsze piosenki do puszczania ich w tle, podczas seksu.

Zakrztusiłem się powietrzem, jakiego w samochodzie zaskakująco szybko zabrakło. Przekląłem w duchu rozprzestrzeniające się w zawrotnym tempie rumieńce, które postarałem się zasłonić szalikiem.

— Nigdy nie pomyślałem o tym w ten sposób... — niemal szepnąłem, wywołując tym tak rzadko słyszany przeze mnie gromki śmiech Louisa.

— Ale z Ciebie cnotka, Harry. — oczyściłem nerwowo gardło, panicznie bojąc się odwrócić głowę w stronę szatyna. — Oh, a więc zgadłem? — zacisnąłem mocno powieki, przytłoczony potwornym zażenowaniem, jakie mnie w tamtej chwili ogarnęło. Odniosłem nieodparte wrażenie, iż chłopak naśmiewał się ze mnie. — Hej, hej, spokojnie, loczku, ja żartuję. — ponownie się roześmiał, poklepując serdecznie dłonią moje udo, co w ogóle nie pomogło w pozbyciu się tych przeklętych wypieków, a wręcz przeciwnie. — W ogóle mi to nie przeszkadza. To właściwie całkiem... słodkie?

Przełknąłem ślinę, nareszcie nabierając na tyle odwagi, aby spojrzeć na niego. Uśmiechnąłem się miękko, napotykając tkliwy wzrok niebieskich tęczówek, równie pięknych co ich właściciel.

— Skup się na drodze. Nie chcę, żeby moja pierwsza w życiu randka była też tą ostatnią. — rzuciłem żartobliwie.

— A więc, jest to randka, hmm?

Słodki Jezu, już nie mogłem być bardziej czerwony.

— Sam ją tak określiłeś zanim jeszcze się zaczęła! — broniłem się, prawie, że oskarżycielskim tonem, natychmiast po wypowiedzeniu tych słów, pojmując na jak żałosnego smarkacza wtedy wyszedłem.

— Niech Ci będzie, Harold. Załóżmy, że ja to powiedziałem. — mruknął, z wielką nonszalancją w głosie.

Westchnąłem, kiedy reklamy w radiu skończyły się, a tym samym rozpoczął się kolejny popowy hit, tym razem ''Let Me Love You'' Justina Biebera i DJ'a jakiegośtam. W trakcie trwania pierwszej zwrotki, chłopak zatrzymał samochów, ze względu na czerwone światło. Korzystając z krótkiej przerwy od prowadzenia, wychylił się w stronę znajdującej się naprzeciwko mnie skrytki, którą następnie otworzył. Przechyliłem głowę w bok z zaciekawieniem obserwując kolejne poczynania szatyna.

Louis chwycił w dłoń pudełko od płyty cd, lecz przez kont pod jakim ją trzymał, na początku nie dostrzegłem, jakiego muzyka są to piosenki. Chłopak w milczeniu jednym, płynnym ruchem kciuka otworzył plastikową osłonkę, ukazując mi dysk i oh...

To była płyta The Weeknd.

Starałem się nie dać po sobie poznać tego jak duża ilość ciepła nagromadziła się w okolicach mojej piersi, troszkę bardziej po lewej stronie, gdy Tomlinson wsunął cd do odtwarzacza, zastępując klubowy rytm piosenki Justina, moim ukochanym utworem ''Real Life''.

Światło zmieniło się na zielone, dokładnie w momencie, w którym Louis znowu usadowił się wygodnie w swoim fotelu, a na jego twarzy nie dało się nie zauważyć małego, zadowolonego z siebie uśmieszku.

Reszta drogi minęła nam w przyjemnej atmosferze, w trakcie której rzadko kiedy się odzywaliśmy, jedynie wsłuchując w melodyjny, wręcz hipnotyzujący głos Abla. Dotarcie na miejsce nie zajęło nam dużo czasu, ponieważ po upływie zaledwie trzech piosenek z ''Beauty Behind The Madness'', szatyn zaparkował w przeznaczonym do tego miejscu, zaraz obok całkiem znanej w Manchesterze kafejki.

— ''Moose''? — spojrzałem na chłopaka z uniesioną brwią. Pokiwał on energicznie głową, następnie wyłączając silnik. — I to był ten wielki sekret, serio? — prychnąłem, patrząc na cały czas uśmiechającego się specyficznie Louisa.

— Ej, chciałem wyjść na takiego, no wiesz, tajemniczego... — narzucił na głowę kaptur, dodatkowo zasłaniając rękawem kurtki połowę swojej twarzy, kolejny już raz rozśmieszając mnie.

— Jesteś niemożliwy. — pokręciłem głową, rozpinając pas, a później owijając palce naokoło klamki od audi Tomlinsona.

— Zostaw plecak w samochodzie. — polecił mi szatyn, chwilę później opuszczając pojazd, co uczyniłem zaraz po nim, uprzednio wykonując prośbę chłopaka.

Po zamknięciu auta, Louis potruchtał nieznacznie, aby znaleźć się jak najbliżej mnie. Spuściłem wzrok na nasze stopy i z nieukrywanym chichotem spostrzegłem jak szybko szatyn przebierał nogami, chcąc za wszelką cenę za mną nadążyć.

— Spieszy Ci się gdzieś? — zapytałem uszczypliwie, wyciągając rękę w stronę drzwi od kafejki, jednak Louis wyprzedził mnie, lekko zadzierając do góry nos, dosadnie w ten sposób pokazując mi swoją dominację.

— Nie wszystkich natura obdarzyła tak długimi kulosami jak Twoje, Loczku. — odpyskował, otwierając przede mną ciężkie, oszklone drzwi, a ja nie oszczędzając sobie przewrócenia oczami, wszedłem do środka.

''Moose Cafe'' było dosyć małym, ale przytulnym lokalem z niesamowicie miłą obsługą. Ściany były koloru brudnego żółtego, natomiast stoliki jak i krzesła, ślicznego, klonowego drewna. Od razu dało się wyczuć urzekającą woń kawy, oraz naleśników, czy też wafli z bitą śmietaną.

— Gdzie siadamy?

— Gdzie tylko chcesz. — mrugnął szelmowsko okiem, uwalniając moje nieułożone, brązowe loki spod bawełnianej czapki z pomponem.

Posłałem mu zawstydzony uśmiech, a potem zacząłem rozglądać się po ''Moose'', równocześnie też pozbywając ze swych barków pikowanej kurtki.

— Tam. — wskazałem na znajdujący się w samym rogu lokalu stolik przy oknie.

— Ok. — Tomlinson skinął głową, chowając arafatkę w rękaw swojego nakrycia, które następnie powiesił na stojącym tuż przy wejściu wieszaku. Później zrobiłem to samo.

Podeszliśmy do wybranego przeze mnie miejsca i usiedliśmy wygodnie na wypolerowanych krzesłach. Jęknąłem buńczucznie, gdy jeden z moich najdłuższych pukli, wyswobodził się z objęć reszty, niefortunnie opadając na oko.

— Ugh, w ogóle mi się dzisiaj nie układają... — marudziłem, starając się odgarnąć niesforne pasemko do tyłu. Na próżno.

— Zaczesujesz tego loka pod włos, więc nie dziw się, że cały czas wypada. — zaśmiał się, zgarniając długi kędziorek między dwa palce, aby później odsunąć go w zupełnie przeciwną stronę niż robiłem to wcześniej. Moje policzki niewiadomo już który raz spąsowiały, kiedy Louis trzymał rękę zaplątaną między moimi lokami dużo dłużej niż było to faktycznie niezbędne. — Wiesz, że istnieje coś takiego jak szczotka do włosów, co nie? — zagadnął kąśliwie.

— Nie używam jej.

— Właśnie widzę. — szatyn poprawił gruby kołnierz tego pieprzonego golfu, o mało nie wywołując u mnie niekontrolowanego ślinotoku.

— Moje włosy już od urodzenia są w pewnym sensie potargane, dlatego rozczesanie ich by je wyprostowało, a tego nie chcę. — wzruszyłem ramionami.

— No proszę, dowiaduję się dzięki Tobie nowych rzeczy!

— Na to wygląda... Dziwne, kelnerzy zwykle pojawiają się praktycznie od razu, a jeszcze nikt do nas nie przy...

— Uwaga! — zanim zdążyłem zrozumieć przekaz głośnego okrzyku jaki ktoś z siebie wydał, zostałem prawie zepchnięty z krzesła przez czyjąś szczupłą sylwetkę. Machinalnie odepchnąłem od siebie, jak zrozumiałem później młodego chłopaka, w wieku mniej więcej studenckim, powodując, że zachwiał się, tym samym wypuszczając z dłoni tacę razem ze spoczywającym na niej talerzem z resztkami rogalika. Huk rozniósł się po całej kafejce. — Kurwa mać. — charknął po cichu kelner, padając na kolana przed bałaganem jaki powstał zarówno z mojej jak i jego winy.

— Przepraszam, o matko, strasznie przepraszam! — mówiłem z niemałą paniką w głosie, następnie wstając z krzesła i pomagając nieznajomemu w zebraniu kawałków taniej porcelany z podłogi.

— Nie trzeba, naprawdę... — powtarzał cały czas blondyn, który, tak jak zdołałem zauważyć dopiero wtedy, miał mocny, irlandzki akcent. — Jestem taką niezdarą, Boże... Mówię poważnie, dam sobie radę! — tym razem zwrócił się do klęczącego przed nim Louisa, który nawet nie zauważyłem kiedy się tu zjawił.

Student zaraz po zebraniu wszystkich odpadków na tacę, podniósł się na równe nogi i mamrocząc jedynie ciche ''dziękuję'' podreptał w kierunku kuchni.

Spojrzałem na Louisa.

— Mam nadzieję, że nikt z personelu tego nie widział i nie wyrzucą go za to... — powiedziałem zaniepokojony sytuacją nieznajomego.

— A może to i lepiej? — szatyn usiadł z powrotem przy stoliku. — Jeszcze narobiłby sobie jakichś większych kłopotów. Na przykład wylałby kawę na nieobliczalnego gościa, który okazałby się pojebem i jeszcze oberwałby za to po japie. — westchnąłem ciężko, z żalem przyznając mu rację.

— Trochę mi głupio, wiesz? — przyznałem, podpierając brodę na dłoni. — Gdybym go nie popchnął, nie stałoby się to.

— Przestań, loczku. I tak czy tak w końcu przewróciłby się bez niczyjej ''pomocy''. — chłopak nakreślił w powietrzu cudzysłów. Wydąłem wargę, przyglądając się drzwiom, za którymi niedawno zniknął blondyn z wyraźnie wymalowanym na twarzy poczuciem winy. — Hej, Harry... — wzdrygnąłem się, gdy Louis niespodziewanie przykrył moją swobodnie położoną dłoń swoją, wysyłając wzdłuż całego ciała ciarki jakich jeszcze nigdy w życiu nie doświadczyłem. — Nic nie zrobiłeś, pamiętaj o tym. — większość powietrza uleciało z moich płuc, pozostawiając w przełyku osobliwą suszę.

W końcu odważyłem się spojrzeć szatynowi w oczy, tym razem nie odwracając wzroku już po paru sekundach. Dotychczas sądziłem, iż podobne do tamtej sytuacje, kiedy to czas wydaje się na chwilę zatrzymać, a w zapełnionym ludźmi pomieszczeniu znajdujesz się tylko Ty i ta druga osoba, są tylko i wyłącznie fikcją, wymyśloną przez niepoprawnych romantyków, żeby zarobić ogromne sumy pieniędzy na naiwnych, rozanielonych nastolatkach.

Myliłem się.

Będąc szczerym, nie sądzę, bym kiedykolwiek wcześniej poczuł coś równie dziwnego, niesamowitego, oraz ekscytującego jak właśnie moment, w którym spojrzenie moje i Louisa połączyło się w niedającej się określić żadnymi sensownymi przymiotnikami więzi. Dostrzegłem to jak Tomlinson zaczął w pewnym momencie spoglądać na moje delikatnie rozchylone usta, potem powoli, jakby w zwolnionym tempie zwilżając swoje.

Wstrzymałem oddech, a jakiekolwiek odgłosy, różniące się od szaleńczego rytmu mojego serca ustały. Louis uśmiechał się zalotnie, a ilekroć jego rzęsy muskały skórę pod jego oczami, kiedy mrugał, mój żołądek robił fikołki. Szatyn miał naprawdę, naprawdę, naprawdę długie rzęsy...

— Witam, nazywam się Niall i... um... dzisiaj będę Waszym kelnerem... — nagle, zakrzywiona przez nas czasoprzestrzeń, powróciła w iście brutalny sposób do normy, w momencie, w którym ponownie usłyszeliśmy znajomy głos, należący do z lekka pokracznego Irlandczyka. — Przepraszam, że na Ciebie wpadłem, tak w ogóle... — wydukał, unosząc ze skruchą kąciki ust górę.

— Nic się nie stało, jak widać żyję. — machnąłem ręką.

— Wasze menu...

— Nie, dzięki. — Louis odtrącił karty dań, które blondyn trzymał w pokraczny sposób między palcami. — On bierze to samo co ja, a więc naleśniki z syropem klonowym.

— Ale ja nie chciałem naleś... — spróbowałem zaprotestować, ale chłopak oczywiście mi przerwał.

— O patrz, nagle zachciałeś! — zacmokał cynicznie, a mi nie zostało nic innego jak ponowne wywrócenie oczami. Miałem rację, ten chłopak był frustrująco apodyktyczny!

— Czyli dwa razy naleśniki z syropem, tak? — upewnił się Niall, pospiesznie notując zamówienie w małym notesiku.

— Mhm.

— Dobrze, a więc wrócę do Was niebawem. — kelner znowu posłał mi przepraszający uśmiech, nim odszedł od naszego stolika.

— Jesteś okropny. — burknąłem.

— Ja? Wcale nie! — udawał, że nie wie o co mi chodzi.

— Louis, właśnie narzuciłeś mi coś co mam zjeść. A co jeśli mi nie posmakuje?

— Uznam wtedy, że musisz być kosmitą, czy coś. Zobaczysz, gdy tylko weźmiesz do buzi pierwszy kęs, powiesz coś w stylu ''niebo w gębie''!

Posłałem mu pełne pożałowania spojrzenie, ale mimo wszystko, zdradził mnie szeroki uśmiech, z głębokimi dołeczkami w parze.

🌹

— O mój Boże, to naprawdę jest jak niebo w gębie... — jęknąłem bezwstydnie po przełknięciu kolejnego kawałeczka posiłku.

Szatyn zaśmiał się, przysłaniając ręką pełne usta.

— Mówiłem. — powiedział niewyraźne, zmiękczając przez naleśniki w buzi spółgłoski.

— Uhm... — zamruczałem niczym kot, w przeciwieństwie do Tomlinsona nie starając się wyglądać w trakcie jedzenia choć troszkę atrakcyjnie, nadgryzając kolejne kęsy w zawrotnym tempie, nie dbając o wypchane prawie tak jak u chomika policzki.

— Nie udław się, loczku. — wyszemrał, z wielką klasą nabijając na widelec ociupinkę naleśnika, nie chcąc aby zbyt duża ilość syropu spłynęła mu po brodzie.

— To jest zbyt pyszne, żeby tak po prostu zwolnić. — odburknąłem, a Louis pokiwał głową, pomimo, że raczej nie zrozumiał ani słowa.

Nim oboje zdążyliśmy się obejrzeć, mój talerz był już całkowicie pusty, podczas gdy ten szatyna, zapełniony do połowy.

— No ok, Harry... — sam nie wiem, ale sposób w jaki układał usta wymawiając moje imię, był dla mnie aż zbytnio seksowny. — Już wiem, że jesteś trochę nieśmiały, współczujący, łakomy... — tutaj zrobił krótką pauzę, uśmiechając się łagodnie na widok moich nadal brudnych od naleśników warg. — ...lubisz alternatywę no i R&B. To nadal mało i chcę wiedzieć o Tobie więcej. — nie odrywał ode mnie wzroku, wyczekując jak najszybszej odpowiedzi.

— Co chciałbyś jeszcze wiedzieć? — spytałem. — Nie jestem dość... — zaczerwieniłem się wściekle, przez czkawkę jakiej oczywiście musiałem dostać właśnie w tamtej chwili. — ...ciekawą osobą... — dokończyłem speszony.

— Mówiłem, żebyś nie jadł tak szybko. — parsknął śmiechem. — A co do tego jak się określiłeś, nie uważam tak.

— J-jak to?  — wybełkotałem znowu czkając w trakcie.

— Jeśli postrzegałbym Cię jako nudziarza, nie spędzałbym właśnie z Tobą swojego cennego czasu, co nie? – zachichotałem nerwowo, starając się nie okazywać tego jak miło mi się zrobiło po jego słowach.

— To ma sens.

— No widzisz. — chłopak popił kolejny kawałek naleśnika wodą, zanim ponownie się odezwał. Skoro nie wiesz co możesz o sobie powiedzieć, może opisz mi jak wygląda Twój zwykły dzień. Taki kiedy masz czas wolny od szkoły, albo brak jakichś obowiązków i możesz pozwolić sobie na co tylko zechcesz. — pokiwałem głową.

— Ok, em... — zamyśliłem się, na początku nie wiedząc od czego zacząć.  — Wstaję około dziesiątej, albo jedenastej, ponieważ w takie leniwe dni chcę zawsze spać jak najdłużej. — spojrzałem na chwilkę na cały czas przeżuwającego Tomlinsona, którego cała uwaga skupiona była na mnie. — Jem śniadanie, najczęściej jajecznicę, albo płatki zbożowe podczas oglądania kolejnego odcinka jednego z trzech seriali jakie aktualnie trwają... Wiem, wiem, ekstremalnie. — Louis skwitował ten komentarz cichym, lakonicznym śmiechem. — I hmm... — znowu przerwałem, układając w głowie kolejne słowa (nie obyło się też bez kolejnego czknięcia). — Jeśli nie zdecyduję się spędzić resztę dnia na włóczeniu się po Manchesterze z Zaynem, czy też Emily, zazwyczaj spędzam ten czas do wieczora na zmianę oglądając seriale, czytając książkę, albo słuchając muzyki. Później idę spać. — wzruszyłem ramionami.

Szatyn przyglądał mi się w dość... specyficzny sposób. Zauważyłem, iż zaprzestał jedzenia, mrużąc oczy, co wyglądało równocześnie tak jakby był zły, ale też i rozśmieszony, dlatego zgarbiłem się lekko zawstydzony, nie rozumiejąc o co mogło mu chodzić.

— Aha.

Aha?

To było jedyne co miał mi do powiedzenia po tym jak streściłem mu cały swój dzień, tak jak mnie o to poprosił?

— Ja... - odchrząknąłem, w tym samym momencie czkając. — O co Ci chodzi?

— Nic przecież nie powiedziałem. — odrzekł z dziwacznym spokojem w głosie, strasznie nie pasującym do tonu jakim ze mną rozmawiał zaledwie kilka minut temu.

— No właśnie.

— Po prostu... — zaczął, w porę jednak urywając. Dostrzegłem jak żyły na szyi Louisa mocno się uwydatniły. — Nie tego się spodziewałem.

— A więc czego w takim razie oczekiwałeś? — odmruknąłem, z ulgą nareszcie zauważając, iż czkawka minęła. — Powiedziałem przecież, że moje życie nie jest ekscytujące.

— Pamiętam co mówiłeś, ale... naprawdę wyobrażałem sobie coś większego niż seriale, tudzież książki. —  ałć.

— Nie wszyscy są ekstrawertykami tak jak Ty. — warknąłem, natychmiast tego żałując. To nie miało posiadać tak agresywnego wydźwięku.

— Hej, Harold, zluzuj majty, nie powiedziałem przecież tego złośliwie. — już zupełnie nie ogarniałem tego chłopaka. W ułamku wręcz sekundy, mimika jego twarzy, łącznie z tonem głosu, powróciła do swojego poprzedniego stanu rzeczy.

— Nie noszę majtek, tylko bokserki!

Co? Chryste, dlaczego ja to powiedziałem?

Louis wybuchł zaskakująco słodkim, wręcz dziecinnym śmiechem, który od razu stłumił kołnierzem golfu, naciągając go na swoje usta. Wtedy to po raz pierwszy usłyszałem jak brzmi prawdziwy, szczery śmiech Louisa Tomlinsona. — No to zluzuj bokserki, loczku. — pokręcił głową, a ja (oh, cóż za zaskoczenie) zaczerwieniłem się.

— Jestem trochę przewrażliwiony, wybacz. — westchnąłem zrezygnowany.

— Nigdy nie robisz niczego dla zabawy?

— Louis, ja w życiu nie miałem alkoholu w ustach, z wyjątkiem szampana na weselach. Co tu dopiero mówić o czymś śmielszym? — potrząsnąłem głową, układając w ten sposób włosy.

— A chciałbyś? — zapytał, dodając do swego już i tak charakterystycznego głosu, intrygującą chrypkę, przez którą cały mój kręgosłup przeszły dreszcze.

— Czy Ty w ten sposób coś mi... proponujesz? — praktycznie szepnąłem, nie dowierzając.

— Możliwe. — przełknął ostatni już kęs swojego posiłku. — Tak jak myślałem, że wcześniej byłeś intrygujący, tak teraz zaciekawiłeś mnie już do reszty i jedno wyjście do kafejki to dla mnie zdecydowany niedosyt. — już drugi raz w ciągu dnia puścił mi oczko, a ja całą swoją siłą woli, starałem się tymże razem nie pozwolić jakimkolwiek rumieńcom wkraść na moje policzki. — Jutro chciałbym Cię zabrać na Twoją pierwszą, taką typową domówkę u jednej z koleżanek z mojego rocznika, także... dasz się zaprosić?

Po przeanalizowaniu w głowie wielu za i przeciw, ostateczne pragnienie spotkania się z Louisem już następnego dnia wygrało.

— Dam. — uniosłem kąciki ust wysoko do góry.

— Świetnie! — szatyn odwzajemnił uśmiech. — Odwiozę Cię do domu i jutro po Ciebie przyjadę.

— A skąd będę w takim razie wiedział, na którą mam być gotowy? — zamrugałem kilkukrotnie, mając nadzieję, iż chłopak zrozumiał aluzję.

— Ponieważ dasz mi swój numer.

Bingo.

Już chwilę później obydwoje dodaliśmy w swoich telefonach nowy kontakt, który osobiście ja podpisałem jako zwyczajne "Louis ⚽''.

— Gotowe.

— Masz snapa? — zagadnął, grzebiąc coś w swojej komórce.

— Mam.

— Użyczysz snapkodu? — i ok, nie powinienem być tak bardzo podekscytowany tym, że najpopularniejszy chłopak w szkole, chciał dodać mnie na swoim prywatnym snapchacie.

Po otrzymaniu powiadomienia, którego treść głosiła dodanie mnie do listy znajomych ''@tommo_l'' i następnie uczynieniu tego samego względem niego, chłopak zawołał do naszego stolika już dobrze znanego Irlandczyka, prosząc o rachunek.

Niall przybył do nas szybciej niż się spodziewaliśmy. Tuż przed zapłaceniem kelnerowi, wykłócałem się dłuższą chwilę z Louisem o to, kto powinien to zrobić, lecz oczywiście, chłopak wyciągnął banknoty z portfela, zanim zdążyłem sobie przypomnieć, iż ja swój włożyłem wcześniej do plecaka.

Co za przebiegły kurdupel. Dlatego kazał zostawić mi go w swoim aucie!

— Przepraszam, ale to o wiele większa kwota, niż taka, którą powinieneś zapłacić... — blondyn, ściągnął brwi, spoglądając niepewnie na dodatkowe pięćdziesiąt funtów, jakie chciał wcisnąć mu szatyn.

— To Twój napiwek. Nie przyjmuję odmowy.

Tak, zdaję sobie sprawę z tego, że taka ilość pieniędzy to dla Tomlinsona prawie nic. Jednak nie zmienia to faktu, iż moje serce urosło, widząc jak wdzięczny uśmiech pojawił się na twarzy Nialla, gdy koniec końców, ścisnął banknot w swojej trzęsącej się dłoni.

🌹

— I only call you when it's half past five! — krzyczałem, razem z Louisem tekst ''The Hills'', kompletnie nie trafiając (w przeciwieństwie do szatyna) w odpowiednie dźwięki. — The only time that I'll be by your side! — zacząłem szaleńczo kaszleć, po wydostaniu się z moich ust niezwykle niepokojącego odgłosu, który dotkliwie poranił gardło. Chłopak zaśmiał się serdecznie, przyciszając odrobinę za głośne radio.

— Podobało Ci się? — zapytał, spoglądając na mnie kątem oka.

— Nasze wyjście?

— Randka. — poprawił, tym samym doprowadzając mnie do nieuniknionych, jak przekonałem się po tym dniu w jego obecności, pąsowych policzków.

Utkwiłem swoje baczne spojrzenie na perfekcyjnym profilu Louisa. Ze względu na to, iż dochodziła piąta, jak to bywa ostatniego dnia listopada, słońce już dawno temu schowało się za horyzontem, przez co jedynym oświetleniem, które umożliwiało mi podziwianie nieskalanego piękna chłopaka, były reflektory innych samochodów, oraz wszelakie billboardy rozmieszczone po Manchesterze.

Tomlinson, zapewne czując na sobie obserwujący go należący do mnie wzrok, uśmiechnął się zuchwale, następnie przejeżdżając koniuszkiem swego języka po prostych, bieluśkich zębach, na koniec tego małego ''popisu'' wciągając na krótki moment policzki. Doskonale wiedział w jak nieludzko atrakcyjny sposób zaprezentuje to jego kości jarzmowe, oraz szczękę.

Cholerny pyszałek.

— Tak. Dobrze się bawiłem.

— Bawiłeś się? — parsknął. — Jedząc naleśniki?

— Nie. Po prostu przebywając z Tobą. — uśmiechnąłem się, zapominając, że przecież szatyn na mnie nie patrzył. — Jesteś zabawny.

— Chciałeś powiedzieć wredny? — przewróciłem oczami, śmiejąc się.

— To właśnie między innymi mnie w Tobie bawi.

— Ja też się dzisiaj świetnie bawiłem. — jego głos był bardzo miękki, niemal czuły, więc nic dziwnego, że nawet taka błahostka była w stanie doprowadzić mnie do obłędu.

Kolejny kwadrans spędziłem na instruowaniu Tomlinsona co do tego jak powinien jechać, lub gdzie skręcić, aby dotrzeć do mojego domu rodzinnego. Miałem wielką nadzieję, iż poszczęści mi się i ani mama, ani też ojczym nie postanowią siedzieć przy oknie, w momencie podjechania pod bramę obcego auta, z którego wysiadłby ich syn. Aż strach pomyśleć jak wielka ilość niezręcznych pytań spadłaby na mnie.

— To tam. —  wysunąłem palec wskazujący. — Ten biały z czarnym dachem. — dodałem.

Louis skinął głową, na znak tego, że rozumie, później zatrzymując się przy wysokim, drewnianym płocie. Zarzuciłem plecak na ramiona, zaraz po odpięciu pasów.

— Teraz już na pewno trafię, gdy będę po Ciebie jutro podjeżdżał. — posłał mi jeden z tych swoich zwalających z nóg, nonszalanckich uśmieszków. Lekko speszony, jedynie spuściłem głowę, pozwalając swoim gęstym kędziorkom opaść na moją przyrumienioną twarz.

— Em... Czyli jesteśmy w kontakcie, tak? — palnąłem, zaciskając palce na klamce drzwi samochodowych, nie mając pojęcia w jaki sposób pożegnać się z chłopakiem.

— Myślę, że kiedy tylko wpisaliśmy swoje numery do listy kontaktów, odpowiedź na to pytanie stała się jasna. — odparł, a w jego wypowiedzi nie dało się przegapić widocznego niemal gołym okiem rozbawienia.

— Em tak... — nadgryzłem dolną wargę, ostatecznie decydując się na otworzenie drzwi. — Dobranoc, Louis. – szepnąłem, wychylając się na zimne powietrze, lecz nim odszedłem, ponownie spojrzałem na Tomlinsona.

— Dobranoc, kochanie.

-----------------------------------------------------------
Hejcia!
Jak Wam mija weekend i (o zgrozo) szkoła? Ja zaczynam dostawać powoli mdłości przedegzaminowych, które będą za niecałe dwa tygodnie i mam dość.

Ale anyway, mam nadzieję, że rozdział się spodobał, bo od niego akcja zaczyna się w końcu rozwijać!

KOMENTUJCIE & GWIAZDKUJCIE

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top