Goodbye


Kirishima przetarł ze zmęczeniem oczy, apatycznie bazgroląc po — wydawało się — setnym z rzędu raporcie kształt czegoś, co miało przypominać parafkę.

Niecierpliwie raz po raz zerkał na telefon, by sprawdzić czas i doliczyć nowe minuty do każdej kolejnej godziny, gdy Bakugou spóźniał się do domu. Ponownie.

Wykrzywił usta w niemrawym uśmieszku, z trudem przełykając palącą gorycz w gardle. Ledwie złapał drżący oddech, kiedy plątanina szaleńczych, niemalże obsesyjnie wściekłych myśli wiązała kolejne supły w jego głowie.

—  Oczywiście, że tak — mruknął pod nosem, stukając końcówką długopisu o blat stołu.

Próbował wrócić do żmudnego czytania powtarzalnych formułek, oplecionych wstążką niekończących się przepisów, nim, sfrustrowany, rzucił pisadło na stos zalanych tuszem drukarskim kartek. Kłębek nieprzyjemnych przemyśleń zawiązał następną pętlę.

Mężczyzna chwycił telefon, a następnie zrzucił z siebie ciepły, bawełniany koc obszyty paskudnym wzorem z szkockiej kraty, zostając w cieniutkim karmazynowym szlafroku, z wciąż wilgotnymi, wysoko upiętymi włosami i czując dreszcze wżerające mu się pod skórę.

Starając się rozluźnić napięte do granic możliwości mięśnie, odsłonił zasłonę i mimowolnie oparł się o szybę, aby znów ujrzeć jakże znajomy widok.

Normalnie posiadanie wysokich okien oraz mieszkanie od lat w jednym z bardziej imponujących wieżowców Tokyo niewątpliwie przynosiło ze sobą plusy, przy których żadne urokliwe, spowite w cieniu bocznej uliczki kamienice z serca Nagayi, czy też drewniany, rozczulający wiejski domek z Shirakawy nie miały się z czym mierzyć.

Tokyo było labiryntem.

Labiryntem świateł. Labiryntem doznań pod każdą możliwą postacią. Ludzie, kolory, zapachy, widoki. Doświadczenie. Kręte korytarze elektryzującej ekscytacji przecinały niemrawe ścieżki paraliżującego chłodu. Przestępstwa takie jak napaści, gwałty czy grabieże były na porządku dziennym. Miasto naznaczone przez mniej przychylnych jako Kolebka Nieszczęścia.

Eijirou zwykł spoglądać na panoramę tętniącego życiem miasta, śmiejąc się do rozpuku z zgryźliwych uwag zgorzkniałych pesymistów, jednocześnie delektując się ciepłem silnych ramion oplatających jego talię. Kiedyś nie wierzył, jak ktoś może nie znosić tego miasta, nie tylko przez wzgląd na pracę superbohatera, która wręcz wymagała od samego Eijirou niebotycznego oddania jego mieszkańcom, lecz przez fakt, że to właśnie w tym miejscu odnalazł wszystko, co mógłby podpiąć pod słownikową definicję szczęścia.

Teraz? Teraz nie marzył o niczym innym jak o odcięciu prądu, aby miasto, które nigdy nie śpi, spowiła ciemność, a ono samo udało się na wieczny spoczynek. Chciał uścisnąć dłoń każdemu pojedynczemu sceptykowi.

A to za sprawą zaledwie jednej osoby.

Zamaszystym ruchem zaciągnął z powrotem popielate zasłony. Nim się zorientował, kciukiem przesuwał po szklanej powierzchni ekranu, wzrokiem ogarniając najświeższe wiadomości. W osobliwej mieszaninie gniewu, zawodu oraz upokorzenia upewnił się, że w Tokyo oraz jego najbliższych okolicach nie ma miejsca żadna akcja zwalczania złoczyńców.

Cóż, najwyraźniej dzisiaj nadgodziny nie wchodziły w rachubę.

Kirishima podreptał niespokojnie w miejscu, nie mając najmniejszego pojęcia, co powinien ze sobą zrobić. Mieszkanie od miesięcy wydawało mu się puste, obce.

Choć właśnie stał w salonie, zawalonym najróżniejszymi szpargałami, od ubrań poczynając, na durnych tanich pamiątkach z wakacji kończąc, mężczyzna już nie czuł większego przywiązania do żadnych z tych rzeczy.

Unikał spoglądania na ich wspólne zdjęcia, obecnie wiszące bardziej dla ozdoby i podtrzymania resztek iluzji normalności niż faktycznego sentymentu. Żołądek zaciskał mu się nieprzyjemnie, gdy próbował odgonić wspomnienia iskrzącego dotyku palców na jego suchej, wymęczonej Darem skórze. Palców, zostawiających za sobą gorącą smugę. Palców, które szczypały, głaskały, dociskały do kanapy, w którą właśnie wlepił otępiałe spojrzenie.

Najgorsza jednak była sypialnia. Najbardziej pamiętliwe, intymne miejsce poza wzrokiem osób trzecich. Nie docierały do niej flesze aparatów ani ciekawskie oczyska rekinów biznesu bohaterskiego.

Były tylko mapy. Mapy wyryte w materacu; krągłości ich ciał, każde jedno zakrzywienie, każda jedna niedoskonałość. Dziwaczne połączenie smrodu potu oraz zapachu mydła, którego powinnością było odtrącanie, dla niego sprawiało, że pokój jedynie bardziej należał do nich. Tylko do nich.

—  Zabawne  — mruknął ironicznie, przekroczywszy próg kuchni w poszukiwaniu zapałek. Jasna żarówka rozproszyła ciemności, ukazując rzędy ciemnych, drewnianych szafek oraz wszelkiej maści sprzęt kuchenny, których nazw nawet nigdy nie próbował wtłoczyć sobie do głowy.  — Sypialnia gościnna wtedy nie wydawała się tak zachęcająca.

Przez dłuższą chwilę krzątał się po pomieszczeniu, zaklinając w duchu, że gdzieś tu musiało być ostatnie pudełko. Podparł boki, rozglądając się wokoło. Zawsze leżały na lodówce, więc nie mogły daleko uciec. Biorąc pod uwagę, że nawet nie miały cholernych nóg.

Przegrzebując kolejno szuflady, konsekwentnie starał się odcinać od wszelkich migawek z przeszłości, przeskakujących mu niczym iskierka przed oczami. Gdyby nie to, że już powoli dobijał trzydziestki, pozbywszy się jakiegokolwiek poczucia wstydu wieki temu, być może tu i teraz spłonąłby szkarłatnym rumieńcem na wspomnienie wszystkich pikantnych chwil dzielonych pomiędzy ich dwójką...

Chwila.

—  Sukinsyn  — burknął pod nosem, gdy spomiędzy sypkich, barwnych przypraw wykaraskał zapałki.  — Dlaczego akurat pod tak błahymi względami musisz być przewidywalny?

Chwycił za jedną na wpół wypalonych świeczek, nim rozsiadł się na kanapie, postawiwszy ją na stoliku. Jego język zdawał się wysuszony na wiór, kiedy przejeżdżał nim wzdłuż spierzchniętej wargi, w tym samym momencie trąc siarką o krzesiwo. Delikatne ciepło smagało go po policzkach jak ogień pochłaniał knot świecy, a powietrze zostało zabarwione mdłym, waniliowym zapachem.

Wreszcie wziął pełny oddech. Łyknął sztuczny, syntetyczny zapach wprost do krwiobiegu. Odchylił głowę, wcierając mokre włosy w oparcie. Odetchnął.

Ostentacyjnie zignorował stukot przekręcanego mechanizmu zamka, chociaż serce momentalnie puściło się dzikim pędem w jego piersi z chwilą, gdy po mieszkaniu rozległo się dyskretne trzaśnięcie drzwi. Spłoszony zwierz, uciekający przed myśliwym.

—  Znalazłeś je, co?  — westchnienie. Kątem oka zauważył zbliżającą się sylwetkę. Kanapa wydała z siebie cichy jęk protestu na wtapiające się w nią kolejne muskularne ciało. Od miesięcy dysputowali nad kupnem nowej.  — Znowu te pierdolone świeczki.

Kirishima ugryzł się w język, nim zmusił się do mówienia. 

— Terapeuta twierdzi, że to dobry pomysł. Pomagają się odprężyć.

Uniósł głowę, by spiorunować spojrzeniem Bakugou, który w odwecie jedynie prychnął.

Pomimo upływających lat, on wydawał się zastygnąć w czasie. Pewnie, muskularne ciało zdobiły coraz to nowsze blizny. Oczywiście, twarz po kolejnym roku dorobiła się nowych zmarszczek. Tak, krótko przycięte włosy jedynie wyostrzały surowe rysy twarzy.

Jednak oczy. Oczy, kolorem przypominające kotłującą się lawę w wulkanie, gotową do pochłonięcia wszystkiego co stanie jej na drodze bez względu na konsekwencje, one pozostały niezmienne.

Nieomal zaczął się dławić z odpychająco bolesnym ukłuciem gdzieś w klatce piersiowej, uświadomiwszy sobie jedną rzecz.

Nienawidził ich. Nienawidził tych pięknie obrzydliwych oczu równie mocno, co ich właściciela.

—  Rzygać mi się chce od tego cuchnącego gówna. Rozstawiasz ten pierdolony syf po całym domu, jakby była to jakaś szamańska świątynia, do kurwy nędzy. Terapeuta to, terapeuta tamto. Łykniesz każdą bzdurę, którą ten kutas zaserwuje ci na tacy podpisanej „terapia”?  — burknął blondyn sucho, podpierając się o podłokietnik. Kirishima uniósł brew na pretensjonalny ton głosu.  — Jeśli powie ci, żebyś się rzucił z mostu „w ramach leczenia”, też to zrobisz?

— Nasz terapeuta  — Kirishima poprawił go stanowczo, na co Bakugou potrząsnął głową w niemej odpowiedzi. Pomimo dzielącej ich odległości, napięcie emanujące z ciała jego partnera sprawiały, że włoski jeżyły mu się na karku.  — To jest nasz terapeuta, Katsuki. Oboje chodzimy na te spotkania. Ale nie zaszkodziłoby, gdybyś wykazał jakąkolwiek inicjatywę.

—  Na przykład?

—  Na przykład: odzywał się? Choćby jedno, pełne zdanie podczas sesji? To naprawdę dużo by ułatwiło, biorąc pod uwagę, że są to terapie dla par, Katsuki.

—  Pierdolenie. Niepotrzebny nam żaden samozwańczy specjalista. Te sprawy powinny pozostać między nami, a nie wywlekać je na zewnątrz.

Kirishima pochylił się nad świecą, wlepiając spojrzenie pełne dezaprobaty w słaby płomyczek buchający raz po raz kojącym ciepłem i próbując przy tym nie wybuchnąć z wściekłości.

Utwardził skórę na wierzchu dłoni, po czym pozwolił płomieniowi liznąć naskórek. Nim Bakugou zdążył wydać z siebie dźwięk protestu, Kirishima spiorunował go wzrokiem.

—  Cholerny hipokryto  — sapnął, z ledwością powstrzymawszy drżenie głosu.  — Sugerujesz, że to ja  — wskazał na siebie  — ja obnażam nasze życie prywatne przed całym światem? Nie bądź śmieszny! To właśnie ja z naszej dwójki staram się pozbierać cokolwiek pozostało z tego... tej relacji!

Poderwał się ku górze, oplatając się ciaśniej szlafrokiem. 

— Bo związkiem tej całej godnej pożałowania farsy już dawno nazwać nie można — rzucił opryskliwie.

Zrobił zaledwie krok w kierunku gościnnej sypialni, za której drzwiami czekała go perspektywa kolejnej samotnie spędzonej, nieprzespanej nocy w zimnym łóżku nim poczuł szarpnięcie w łokciu. Mdłości wstrząsnęły jego żołądkiem.

—  Uważaj na słowa  — Bakugou zazgrzytał zębami, poczerwieniały z złości. A może z żalu? Zażenowania? Po miesiącach ich bliskiej rozłąki Eijirou nie był pewien, czy wciąż potrafi dobrze odczytywać emocje mężczyzny pod wiecznie naburmuszoną maską przybieraną przez niego dzień w dzień.

Kirishima niechętnie powitał nowy fakt, że im bardziej starają się być bliżej, tym bardziej się od siebie oddalają. Silny uścisk na jego łokciu wcale nie pomagał.

Przełknął rosnącą gulę w gardle, gdy zorientował się, że im dłużej czuje na sobie jego dotyk, z tym większym obrzydzeniem musi walczyć.

Nie potrafił wytrzymać świadomości, że te same dłonie, które przez lata doprowadzały go do wręcz odurzającego stanu ekstazy, teraz wydawały mu się brudne, splamione.

Ręce. Dotykały jej, nie mnie. Błądziły po jej ciele, nie moim, pomyślał melancholijnie.

—  Puszczaj mnie  — wykrztusił.

Bakugou zamarł, na ułamek sekundy wyglądając na prawie że zranionego, lecz Kirishima wiedział lepiej. Drugi raz już nie da się nabrać na stare sztuczki.

—  Eijirou...

—  Jesteś obrzydliwy  — splunął słowami prosto w jego twarz, nie kryjąc duszonej przez długie, cierpiętnicze tygodni nienawiści.  — Puść mnie.

Wyrwał się z uścisku, gdy ten tylko lekko się poluzował. Obciągnął rękaw wzdłuż ramienia, ignorując mrowienie, jakie pozostawił na skórze ten krótki kontakt.

Cisza zwaliła się na nich z gracją lawiny. Przygniotła ich całkowicie, pochłaniając w niemym oczekiwaniu, aż któreś wykona pierwszy ruch. Kirishima zjeżdżał wzrokiem na boki, klarownie dając do zrozumienia, iż nie ma zamiaru dzielić spojrzenia ze swoim doczesnym kochankiem.

Przerażała go myśl, że jeśli popatrzy na niego o milisekundę za długo, jego złość wyparuje, a on ponownie mu ulegnie, skazując się na dodatkowy wyrok w tym piekle.

Idylla ujrzała koniec już dawno temu. Oboje przekroczyli punkt bez powrotu.

—  Byłeś u niej, prawda?

Bakugou zachłysnął się powietrzem, milknąc na kilka długich sekund.

—  Byłem w pracy  — odparł ostro, siląc się na zwyczajowy, pewny siebie w swojej surowości ton.

—  Przestań.  — Kirishima miał ochotę się roześmiać. Wyśmiać go. Śmiać się tak długo, aż zabraknie mu tchu. Śmiać się tak, by już nie złapał następnego oddechu.  — Po prostu przestań.

Bakugou wcisnął dłonie do kieszeni luźnych spodni, tak jak to zwykł robić za czasów szkolnych, nie wiedząc jaką postawę przyjąć. Obrona? Atak?

Ciekawe, jak szybko człowiek potrafi wrócić do starych odruchów i przyzwyczajeń w najbardziej niedogodnych momentach.

— Przestań drążyć ten temat  — odburknął obronnie. Kirishima musiał podeprzeć się oparcie kanapy, by zająć ręce czymkolwiek, byle tylko nie zdzielić stojącego przed nim mężczyzny po twarzy. Coraz bardziej świerzbiąca skóra oraz opryskliwe zachowanie jedynie dolewało oliwy do ognia.  — Masz pierdoloną obsesję na tym punkcie.

Eijirou zastygł w bezruchu, nie mogąc uwierzyć własnym uszom.

— Słucham?

Policzki Bakugou spowił ciemniejszy odcień czerwieni, zanim dorzucił zgryźliwie.

—  Znam cię, Eijirou. Nie musisz nic mówić wprost, bym wiedział, co chodzi ci po głowie  — przysunął się o krok, nachylając się. Kirishima zmusił się do odchylenia głowy, gdy gorący oddech połaskotał go przy skroni.  — Czytam z ciebie jak z otwartej książki. Cały czas o tym myślisz, zastanawiasz się czemu, dlaczego, po co. Jaki to ma sens?

Bakugou odsunął się, wplatając palce w jasne, zdziczałe kosmyki włosów.

—  Spieprzyłem, to prawda. Zjebałem po całości  — przytaknął niemrawo sam sobie, jakby przyznanie się do porażki zostawiło osobliwy posmak na języku.  — Ale to już przeszłość, Eiji. Zostawiłem to za sobą. Chcę w końcu ruszyć do przodu i zapomnieć o tym całym syfie. Chcę, żeby było tak jak dawniej.

Kirishima wpatrywał się w niego lekko zamglonym wzrokiem, zaplątawszy umięśnione ramiona na piersi. Otępiałe, nieobecne spojrzenie kojarzyło się Bakugou ze skupieniem, jak podczas układania puzzli, kiedy próbowano jak najszybciej poskładać obrazek, lecz ktoś rozsypał setki małych, kanciastych elementów po całym pokoju.

Eijirou wykrzywił twarz w zbolałym grymasie, nim wypuścił ze świstem powietrze z płuc. Nagle jego oczy, te czerwone, żarliwe oczy rozbłysły zrozumieniem, a uświadomienie odrobinę przysłoniło zawód oraz wściekłość. Bakugou poczuł zimny pot, oblewający jego plecy.

—  Zawsze chodziło o ciebie, prawda?  — zapytał, przechylając odrobinę głowę na stronę, jakby ta perspektywa miała mu pozwolić dostrzec więcej ciągle ukrywających się szczegółów.  — Przez te wszystkie lata.

Bakugou powstrzymał odruch wyciągnięcia ku niemu dłoni na ochrypły, łamliwy dźwięk głosu, który przyprawiał blondyna o bolesny ścisk w gardle. Nie, nie powinien tego robić. Nie dotykali się od miesięcy i jakiekolwiek, nawet najdrobniejsze, dyskretne muśnięcie może mieć katastrofalne skutki.

Katsuki starał się tłamsić uporczywy głosik w swojej głowie, nerwowo wrzeszczący o nadchodzącej apokalipsie. Oblizał, zdenerwowany, wargi, gdy w kieszeni poczuł wibrację przychodzącej wiadomości.

Do diabła.

—  Chyba nie do końca rozumiem.

Kirshima podrapał się po policzku, widocznie szukając odpowiednich słów, od których mógłby zacząć. To nagłe połączenie faktów, wszystkich wątków, zapieczętowanych znakiem zapytania przez tyle czasu, znalezienie ostatnich, pasujących puzzli oświeciło go niczym grom z jasnego nieba. Sama myśl o świeżo odkrytej prawdzie pozostawiła słodko-gorzką nutę na podniebieniu.

—  Kocham cię, Katsuki  — zaczął w końcu, drżącą dłonią zaczesując zagubione pasmo czerwonych włosów za ucho, krzywiąc się nieznacznie, gdy pojedyncze włoski zahaczyły o kolczyk. W przeciwieństwie do Bakugou, ten nie dał po sobie poznać, jak wielką ulgę przyniosło mu wypowiedzenie tych słów na głos.

Widząc, jak ramiona blondyna odrobinę się rozluźniły, kontynuował:

—  Bóg jeden wie, jak bardzo cię kocham  — przyznał cicho.

—  Ja też cię kocham  — odparł natychmiastowo Bakugou, na co Kirishima ugryzł się w język, nie mogąc dłużej patrzeć na szczerość w jego oczach. Oczach, które polubił mając piętnaście lat, pokochał mając szesnaście i znienawidził wkrótce po dwudziestych siódmych urodzinach.

—  Dlatego chcę, żebyśmy...

Dysonans pomiędzy duszą, uczuciami, słowami, a zachowaniem oraz potrzebami ciała tego człowieka był nie do wytrzymania.

—  Kochałem cię przez te wszystkie lata, ale związek z tobą?  — wtrącił Eijirou.  — To była prawdziwa męczarnia.

—  Co?

Kirishima wziął głęboki oddech, mierząc ich spojrzenia. Dziwne, aczkolwiek eksplicytne przeczucie, że właśnie ma miejsce jeden z tych kilku kluczowych momentów w życiu, które wpłyną na przyszłość obojga.

—  Przez dwanaście lat oszukiwałem zarówno siebie jak i ciebie, Katsuki  — ciągnął, nieomal dławiąc się na samą myśl o tym, co lada chwila ślina przyniesie mu na język.  — Wmawiałem sobie, że się zmieniłeś, że możesz mnie uszczęśliwić.

Bakugou zmarszczył brwi.

—  Ale tak naprawdę wciąż jesteś tym samym egoistą, którego poznałem w pierwszej klasie. Zawsze wszystko kręciło się wokół twojej osoby. Dalej kręci!  — wyrzucił teatralnie ręce na boki.  — Poświęciłem kawał życia, by dotrzeć i zrozumieć to, co siedzi w twojej pokręconej głowie. Zaakceptowałem  — umilknął na ułamek sekundy, zaciskając szczęki, nim ponownie otworzył usta — nie, ja pokochałem każdą jedną pieprzoną wadę, a uwierz mi, jest ich naprawdę sporo.

— To nie...

—  Nie przerywaj mi!  — Kirshima uniósł dłoń do góry, następnie postępując kilka kroków, nim nieomal zetknęli się klatkami piersiowymi. Docisnął palec wskazujący do miękkiej faktury koszulki.  — Choć raz przestań stawiać siebie na pierwszym miejscu i pozwól mi skończyć mówić.

Bakugou zacisnął usta w cienką linię, wyraźnie rozeźlony jak również zraniony, lecz pozostał cicho.

—  Po ostatnim roku, klasa całkowicie się zmieniła. Skończyliśmy szkołę, znaleźliśmy pracę, pozakładaliśmy agencje, pożeniliśmy się. Każdy parł do przodu, zmieniał się, dorastał  — Kirishima mruknął.  — Jedyną osobą, która stanęła w miejscu, byłeś ty.

—  Umyślnie ignorowałem twój destrukcyjny temperament, przymykałem oko na to, jak raniłeś innych, szczególnie naszych najbliższych. Obracałem w żart każdy twój wytyk, obraźliwy komentarz  — odwrócił się plecami do ukochanego, nie zamierzając patrzeć, jak ten znów wypiera się tego, co słyszy, jak dalej żyje w zaprzeczeniu.  — Jednak tak naprawdę z każdym mijającym rokiem czułem coraz większe zmęczenie. Przestałem cię usprawiedliwiać we własnych oczach i dostrzegłem, jak przez ten czas ciągle mnie krzywdziłeś.

Kirishima wzdrygnął się na nagłe, ciężkie westchnienie. Zacisnął pięści, gdy stłumiony od skrywanych emocji ton Bakugou poniósł się echem pośród ścian mieszkania.

—  Eijirou...

—  Chciałem skończyć z czekaniem na ciebie, z czekaniem, aż w końcu dorośniesz i staniesz się mężczyzną, który udowodni mi, że mamy przed sobą przyszłość  — szloch ścisnął mu gardło. Poczuł łzy kłujące go pod powiekami.  — Nie potrafiłem. Nie potrafiłem wydostać się z tego piekła. Byłem wiecznym skazańcem, a ty katem, który codziennie prowadził mnie na egzekucję.

Serce waliło mu jak oszalałe, gdy duże, szorstkie dłonie złapały go za ramiona i odwróciły niczym szmacianą lalkę. Chwilę potem poczuł czoło dociskające się do jego. Lodowaty pot spłynął mu po karku. Zimno wdzierało się pod jego skórę, rozrywając, szarpiąc bezlitośnie.

—  Gdybym mógł cofnąć czas  — wyszeptał Bakugou.  — Zrobiłbym to już dawno i odpokutował wszystkie grzechy, nawet jeśli oznaczałoby to wieczną, katorżniczą pracę, przez którą bym krwawił, łamał kości, wył ze zmęczenia.

—  Ale o to właśnie chodzi! Nie możesz cofnąć czasu!  — Kirishima zebrał w sobie resztki silnej woli, po czym odepchnął Bakugou ze złością.  — Co więcej, poszedłeś o krok dalej. Nie, wy poszliście o krok dalej. Spieprzyliście życie nie tylko mi, ale niczemu winnej osobie. Gdybyś widział minę...

—  Nie mów tego  — warknął Bakugou, piorunując go wzrokiem, nim zwalił się na kanapę i schował twarz w dłoniach. Kirishima nieomal potknął się nie dowierzając. Ramiona Bakugou... drżały.  — Nie wypowiadaj przy mnie jego pierdolonego imienia.

Czerwonowłosy podparł boki, kręcąc głową. Oczywiście, że będąc postawionym pod ścianą w ogniu krzyżowym Katsuki miał jeszcze czelność stawiać żądania.

—  Midoriya na to nie zasłużył. Ja na to nie zasłużyłem! Na upokorzenie i wstyd, jaki zaserwowaliście nam na oczach całego świata  — splunął słowami. — A mimo to, ty i Uraraka wciąż ciągnięcie tą farsę.

Bakugou uniósł głowę, rzucając mu zmęczone, pokonane spojrzenie przez ramię.

To jest to.

Kirishima jedynie wzruszył ramionami, starając się zachować kontrolę nad sytuacją. Wcześniejszy palący, a zarazem przeraźliwie zimny, dotyk Bakugou zachwiał jego już i tak sztuczną, iluzyjną  — zupełnie jak ich wspólne idylliczne fotografie na półce nieopodal  — pewność siebie.  — No dalej, nie odpiszesz na jej wiadomość? Dama nie powinna czekać.

Na początku, zaraz po pierwszej fali szoku oraz rozbuchanej do wręcz absurdalnych rozmiarów histerii, Eijirou zaczął zachodzić w głowę, co takiego miała w sobie Ochaco Uraraka, że Bakugou gotów był paść przed nią na kolana.

Czym go zwiodła, by ten zapomniał o wszelkich zwadach przeszłości i teraźniejszości, jak również różnicach pomiędzy nimi w zamian za możliwość dotykania jej ciała; całowania napuchniętych ust, pieszczenia oblanych rumieńcem piersi, wsuwania dłoni pomiędzy rozpalone uda. Była całkowitym przeciwieństwem Eijirou, więc dlaczego?

Następnie doszedł do wniosku, że właśnie to był powód. Zakazany owoc skryty pod postacią kontrastu. Owoc, dzięki któremu ten wreszcie posmakował dotychczas nieosiągalnego raju.

Głupotą byłoby stwierdzenie, iż jakoby Uraraka nie wyrosła na niezwykłą kobietę. Nawet ślepota do pary z ignorancją Kirishimy nie sięgała tak daleko, żeby nie docenić jej atutów. Z każdym mijającym rokiem wydawała się coraz bardziej ponętna. Okrągła, dziecięca twarzyczka pozbyła się zbędnego tłuszczyku, wydłużając odrobinę rysy. Dłuższe, obecnie posypane miedzianym kolorem włosy podkreślały ciemne, wciąż okrągłe oczy i delikatnie zarysowaną linię szczęki. Ciało nabrało jeszcze bardziej krągłych kształtów, nie pozostawiając za wiele dla wyobraźni.

Wciąż doskonale pamiętał tamte tygodnie, gdy godzinami wgapiał się w ich zrobione z ukrycia, obnażające niechlubną prawdę zdjęcia pocałunku w ciemnym zaułku. Kiedy przez intensywność zbliżenia ona zrzuciła mu czapkę z głowy, a on niechybnie zdarł kaptur  — oh, najsłodsza ironio, nakreślona przez samą boską dłoń  — zielonej bluzy, ukazując tym samym szopę rudawych kosmyków.

Świat oszalał, a razem z nim Kirishima.

Katsuki zastał tego wieczoru jedynie zapchaną w pośpiechu walizę przed drzwiami.

Cały czas pamięć uciska ciężar wspomnień, w których spoglądał na zdjęcia kobiety. Przypatrywał się jej miękkich, pokropionych rumieńcem policzkach, gładząc własną, choć świeżo ogoloną, ciągle szorstką skórę twarzy. Marzył o ścięciu jej tych idealnych, błyszczących kudłów nieumyślnie w tym samym czasie ciągnąć garść własnych włosów. Mrużył oczy, ogarniając wzrokiem obfity biust, bez przerwy poklepując umięśnioną, płaską klatkę piersiową.

O ile nagłą zmianę w guście w kwestii urody potrafił  — na tyle, na ile chęć mordu wymieszana z rozgoryczonym poczuciem zdrady mu pozwalała  — zrozumieć, tak tolerancja Bakugou na zupełnie odmienną osobowość Uraraki była dla niego iście detektywistyczną zagwozdką.

Niemniej jednak, jeśli Katsuki z każdym nowym porankiem, z każdym następnym wschodem słońca stawał się coraz większą tajemnicą, to Kirishima do końca dni będzie pewny jednej rzeczy: jeśli naprawdę mu na czymś nie zależy, zostawia to za sobą.

Bakugou w końcu wrócił do domu. Bakugou poszedł z nim na terapię. Bakugou nigdy nie odpowiedział na żadne jego pytanie.

Do dzisiaj.

Przygoda z Uraraką najwyraźniej nie należała do tych opowieści, w których Katsuki był w stanie postawić kropkę na końcu zdania w ostatnim rozdziale.

—  Życie przy tobie było pasmem wyrzeczeń  — rzekł chrapliwie Eijirou, dosiadając się do blondyna. Zachłysnął się powietrzem, gdy dłoń ukochanego drgnęła ku tej należącej do niego. Żadnego dotyku.

—  Wiem. Byłem potworem  — przytaknął cicho Bakugou, zagryzając drżącą wargę.  — Jestem potworem.

Furia Kirishimy na moment została ukryta pod zdezorientowanym tym nagłym wyznaniem płaszczykiem współczucia, nim mężczyzna opamiętał się karcącym wzdrygnięciem.

Przetarł mokre policzki, pozwalając części swojego starannie budowanego cegła po cegle ufortyfikowania upaść w momencie słabości. Mimo to, już wiedział.

Bakugou może zdoła przebić mury, lecz pałacu nie zdobędzie.

—  Oddałem ci niemal połowę życia, Katsuki  — Kirshima resztkami sił podniósł się i stanął przed blondynem. Gorąco zapragnął, by ten poczuł się zaszczuty, mniejszy, osaczony, dokładnie tak jak on przez ostatnie miesiące.  — Jesteś moim dłużnikiem. Zabrałeś mi młodość, wystawiłeś na publiczne pośmiewisko, upokorzyłeś na każdy możliwy sposób. Nigdy nie spłacisz tego długu.

Odwrócił wzrok, gdy Bakugou zacisnął mostek nosa, starając się powstrzymać łzy, drążące kręte ścieżki wzdłuż policzków.

—  Dobrze wiesz, że przenigdy cię o nic nie prosiłem  — Eijirou przykucnął, szukając jakiejkolwiek innej emocji na wykrzywionej pod wpływem grymasu twarzy niż złość. Z nieskrywanym rozczarowaniem odetchnął.  — Ale teraz, mam jedno pytanie. Jedno, małe pytanko po tylu latach związku. I nie proszę cię o odpowiedź, ja jej żądam.

Bakugou przełknął głośno, po czym dał znak, by kontynuował.

—  Dlaczego ona? Dlaczego Uraraka?

Katsuki zastygł w bezruchu na kilka dłużących się w nieskończoność, spowitych martwą ciszą sekund, nim oparł łokcie o kolana. Ostatni raz przetarł pięścią zaczerwienione oczy, po czym splótł palce u rąk z zamyślonym, rozdartym mruknięciem.

Po rozwleczonej do granic możliwości minucie, przejechał koniuszkiem języka wzdłuż górnej wargi.

— Ochaco, ona...

—  Nie wypowiadaj jej imienia  — warknął Kirishima, unosząc wyzywająco podbródek. Krew zawrzała mu w żyłach.  — Nie wypowiadaj jej cholernego imienia nigdy więcej. Jeśli jeszcze, nie, jeśli w ogóle kiedykolwiek mnie szanowałeś, okaż to w tej chwili!

Cisza.

— Spotykam się z Uraraką, ponieważ...  — Bakugou zjechał wzrokiem w kąt salonu   — ponieważ stopy.

Kirishima poczuł ukłucie. I kolejne. I następne. I jeszcze jedno. Setki drobnych, nienamacalnych igiełek wbiło się w jego skórę. Nic innego jak przebity balonik, z którego uchodziło powietrze. Dźwięk wokół niego zadrżał, następnie przechodząc w ogłuszające nic.

Oczywiście. Powinien był od początku się domyśleć.

Nie był w stanie określić dokładnego momentu, kiedy kolana w szoku się pod nim ugięły, znów on sam upadł ze stukotem na twarde, mahoniowe panele. Jednakże to nie miało już żadnego znaczenia.

Liczyła się tylko pustka. Obezwładniająca, dzika pustka wżerająca się z zapałem godnym prawdziwego drapieżnika w jego ciało, rozrywając, pożerając, bezczeszcząc.

Kiedy się odezwał, Kirishima nie rozpoznał w tym obcym dźwięku swojego głosu.

—  Używa peelingu?

Bakugou potaknął.

—  Morelowego.

—  Gruboziarnisty?

—  Gruboziarnisty.

—  Oh, mój Boże  — załkał, zakrywszy usta rękawem szlafroka.  — On jest do zrogowaciałej skóry...

—  Tak  — Bakugou przyłożył dłoń do czoła. Wydawał się wykończony.  — Miała tak miękkie pięty jak poduszki.

Od zarania dziejów albo przynajmniej od momentu, gdy zaczęli ze sobą randkować, Bakugou okazał się być zapalonym fetyszystą stóp.

Stopy były nie tylko nieodłączną częścią jego życia, ponieważ dzięki nim miał możliwość poruszania się. Nie, tu chodziło o więź duchową. Pragnął być na zawsze blisko nich.

To właśnie one, swoim ponętnym kształtem, delikatnością śródstopia oraz naturalną, prymitywną surowością pięt podbiły jego serce bardziej niż sam koncept superbohaterstwa. Fotografie stóp były wszędzie; na tapecie w telefonie, w pudełku na zdjęcia pod łóżkiem, na ścianie w eleganckiej ramce nad łóżkiem.

To było coś więcej niż zwyczajny fetysz. Więcej niż obsesja. To był styl życia.

Kirishima od razu zobaczył przed oczami przebłyski przeszłości, kadrowe urywki wspomnień z Uraraką w roli głównej. Ich wspólny wypad na drinki po wyjątkowo udanej misji. Jej odwiedziny w szpitalu, kiedy został ranny podczas akcji ratunkowej. Wspólny spacer po parku w czwórkę, w ramach podwójnej randki.

I wtedy, dostrzegł to.

Zawsze miała na sobie japonki.

Eijirou wyprostował przed sobą drżące nogi. Jego stopy miały się nijak w porównaniu do tych Ochaco. Wielkie, zaniedbane, z za krótko przyciętymi paznokciami. Dodatkowo ostatnio zrobił mu się odcisk.

Bakugou musiał wpaść na podobną refleksję, gdyż dodał:

—  Chodzi na pedicure  — wyszeptał.  — Co dwa tygodnie. A jej palce wyglądają jak małe serdelki.

—  Kochasz ją?  — wypalił niespodziewanie Kirshima. Teraz albo nigdy. Być albo nie być.

—  Kocham jej stopy  — odparował pewien swego.  — Kocham jej ciało, ale bardziej kocham twoją duszę.

Kirishima dźwignął się na klęczki.

—  Muszę cię zapytać o jeszcze jedną rzecz  — sapnął męczeńsko.  — Muszę wiedzieć...

—  Oczywiście  — drugi zgodził się bez wahania.

Kirishima zacisnął jedną dłoń na piersi, zaraz przy drżącym w niepokoju sercu, znów paznokcie drugiej wbił ze wszystkich resztek sił w udo, zostawiając za nimi krwawe smugi.

—  Czy ona... czy ona  — powstrzymał odruch wymiotny na samą myśl.  — Czy ona nosiła dla ciebie kroksy?

Znał odpowiedź. Wiedział, co zaraz nastąpi. Lecz dla pewności, dla spokoju ducha, zechciał to usłyszeć.

Bakugou odchylił głowę do tyłu. Grdyka podskoczyła, gdy przytaknął.

—  Codziennie, dwa razy dziennie.

—  Na miłość boską — wydyszał Kirishima, czując nagły przypływ adrenaliny. Bez dalszego komentarza wystrzelił w stronę drzwi wejściowych.

—  Eiji!  — zawołał spanikowany Katsuki, rzucając się w stronę mężczyzny, gdy ten narzucił na siebie swój ulubiony bawełniany płaszcz w odcieniu światła księżycowego, odbijającego się w tafli jeziora podczas przesilenia wiosennego.  — Co ty odpierdalasz?!

—  Przepraszam  — odparł Kirishima, pociągając nosem.  — To koniec  — dodał, wsuwając na stopy swoje ulubione złote kroksy.

Bakugou zastygł w przerażeniu. Przypominał zagubione dziecko w samym centrum wielkiego miasta, gotowego zmieść go w najciemniejsze zaułki. Tylko zamiast przytulanki, do towarzystwa pozostał mu jedynie samotny kroks.

—  A-ale...

—  Nie jestem w stanie dłużej tego ciągnąć! Przekroczyłeś granicę, Bakugou!  — ryknął Kirishima, wyławiając klucze z misy.  — Rano przyjadę po swoje rzeczy, nie próbuj zmieniać zamków.

Po trzaśnięciu drzwiami, korytarzem poniósł się wianuszek bluzg, okraszony syczącym dźwiękiem iskier, wzburzonym „hurr durr” oraz otępiającymi wybuchami. Nim jednak Katsuki zdążył za nim pobiec, winda już pędziła ku parterowi.

**********

To była przemyślana decyzja.

Eijirou chciał do samego końca wierzyć, że był to chłodno wykalkulowany, wymyślnie opracowany plan, który zakończy ten cały dramat. Kurtyna opadnie. Akt trzeci poniesie się wraz z wschodem słońca echem po stronach najświeższych gazet.

Nie bał się, gdy kupował bilet. Nie trząsł się ze strachu, kiedy wsiadał do pociągu z zamiarem wyjścia na oddalonej od miasta, opustoszałej stacji, która zdążyła ujrzeć już zbyt wiele.

Nie stchórzył, gdy położył swe rozerwane w pół serce wraz z stopami na torach, oczekując kolejnej potężnej, rozpędzonej maszyny.

Jeśli odcięcie się od Bakugou i wszystkiego, na czym mu zależy, sprowadzało się do poświęceń tak potężnej wagi, był gotów.

Był gotów posunąć się do wszystkiego, by znów odzyskać władzę nad sznurkami lalek w swoim własnym teatrze.

—  Żegnajcie.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top