16

28.02.2016
"Jestem ojcem Louisa Tomlinsona, chciałbym wypisać syna na żądanie, jeśli to nie problem, miła pani."
Magee posyła recepcjonistce swój firmowy uśmiech, po czym przesuwa po kontuarze podrobione papiery z podpisami moich rodziców.
Dziewczyna za ladą- Ferby- reaguje jak na zawołanie, odsuwając sprawnym ruchem kartki.
"Skąd je pan wziął!?" syczy z nerwowo złączonymi brwiami."Procedury The Hills przebiegają inaczej, nasz ośrodek nie przesyła rodzicom pełnoletnich pacjentów kart wypisu. By dokonać końca leczenia, sam chory musi wyrazić takową zgodę i oczywiście lekarz prowadzący musi uznać stan pacjenta za stabilny."
"Jestem prawie pewny, że moja żona wczoraj odebrała stąd papiery..."
Ferby kręci z pobłażaniem głową.
"Wydrukował pan stare karty" szepcze, nachylając się do mężczyzny. "ze starego systemu The Hills. Przykro mi, ale jestem zmuszona wezwać ochronę..."
Okay, dość.
"Ferby." witam się z wymuszonym uśmiechem, ujawniając wreszcie swoją obecność. Odpycham się od ściany i dziewczyna zamiera ze słuchawką w powietrzu. "Nie sądzę, żeby było to konieczne.''
Oboje sztyletują mnie uważnym spojrzeniem, kiedy podchodzę bliżej blatu i opieram ręce o jego krawędź. "Przechodząc do konkretów, ustaliłem z doktor Junis, że dzisiaj opuszczam budynek. Więc dobrze się składa." zerkam na Mage'a. "Będę miał podwózkę.''
''Na poważnie?" blondynka otwiera lekko usta i wykonuje serię kliknięć na laptopie. Nagle jej palce zaprzestają ruchów, a Ferby wzdycha cicho pod nosem.
"Dyrektor wypisał cię już z systemu." unosi głowę. "Louis, czy jesteś pewien..."
"Tak, Ferby. Definitywnie." spuszczam głowę i popycham nogą walizkę w stronę Mage'a. O mały włos nie traci przez nią równowagi i w duchu cieszę się jak małe dziecko. "Weźmiesz mi ją do auta, tatku, tak?"
"Yup, synku, jasne."
Magee był świetnym skurwysynem- znał wszystkie gierki i potrafił się odnaleźć w każdej sytuacji. Z samego początku podziwiałem go, cała ta manipulacja, tworzenie warstw kłamstw, innych osobowości, reklam było intrygujące, dopóki sam wszystkiego nie doświadczyłem.


***
"Dwie godziny temu Briana trafiła do szpitala."
Na te słowa odwracam gwałtownie głowę w stronę szefa i wyciągam rękę, by przyciszyć radio.
"Um, urodziła już?" pytam ledwo dosłyszalnie.
Magee wzrusza ramionami.
"Nie wiem. Przy dobrym obrocie sprawy może ma już parę centymetrów rozwarcia..."
"Przestań." nabieram ze świstem powietrze. "Gdzie mnie wieziesz? Nie chcę tam jechać, już ci mówiłem, że to dziecko, to przeklęte dziecko," w tym podkreśleniu przenoszę wszystkie swoje nagromadzone emocje. "Nie jest moje."
I zjebało mi życie, tak na marginesie.
"Okay, Louis." Magee przeciera nerwowo czoło z potu. "Jedziemy do Starbucksa, kupisz sobie coś do jedzenia, ale celem nadrzędnym wyprawy jest pokazanie się fanom, żeby dać im znać, że wszystko z tobą w porządku."
Opieram głowę o szybę, a na niej głowę. Czuję jak powieki mi ciążą od nieprzespanej nocy. To nie może być moje życie, jestem prawie pewny, że Bóg sobie ze mnie kpi.
"Niech będzie. Ale nie jest." robię znaczącą pauzę i przełykam ciężko ślinę, uzbrajając się w ten sposób w odwagę. "Nie jest ze mną dobrze."
"Można powiedzieć.'' Magee zaciska w koncentracji usta, po czym delikatnie klepie mnie po kolanie. Sekundę później zabiera rękę, jakbym go poparzył i rusza przy błysku zielonego światła. "Po Starbucksie udamy się prosto do szpitala, zobaczysz Brianę, zrobimy wam zdjęcia, które obiegną świat, a w następstwie pójdziesz zrobić wymaz, żeby placówka mogła wykonać test na ojcostwo. Niestety on trochę potrwa, dlatego przez kilka dni będziesz musiał udzielać się z rodziną Briany.''
"Nie-"
"Louis." przerywa z wyraźnym zmęczeniem. "Musisz."
"Słuchaj, kurwa, nic nie muszę." patrzę na niego rozdrażnionym wzrokiem. Odchylam się od oparcia fotela nie spuszczając z niego spojrzenia. "Moje życie nie jest i nigdy nie będzie waszym życiem. Mam dość podążania za sznurkami, którymi pociągacie, jeśli nie chcę" podnoszę głos "to nie zrobię nic wbrew sobie."
Mężczyzna parska śmiechem.
"Zachowujesz się jak dziecko. Nie potrafisz stawić czoła problemom, bo przez całe pieprzone, dorosłe życie, robiliśmy to za ciebie."
"Gówno o mnie wiesz, Magee!" wydzieram się, ciągnąc mocno za uciskające mnie pasy. Odpinam je z rozmachem, równocześnie powstrzymując całą silną wolą od rzucenia się na niego.
"Wysadź mnie tutaj, dam radę przejść na drugą stronę bez pomocy."
Bez zbędnego czekania na odpowiedź otwieram drzwi, a Magee z piskiem przyhamowuje.
"Jesteś nienormalny czy..."
Zanim dokończy, zatrzaskuję drzwi samochodu.

***
"Louis Tomlinson." podaję znudzonym tonem pielęgniarce, która przytakuje i prowadzi mnie wzdłuż sterylnego korytarza. Jest to oddział porodowy, widzę masę przytrzymujących się brzucha kobiet, czekających na przyjęcie do sali bądź przekrzykujących swoich partnerów.
Robię ostatni łyk kawy i odstawiam pusty kubek przy doniczce.
"Pani Jungwright jeszcze nie urodziła." oznajmia brunetka, zatrzymując się przy drzwiach sali 27. Kiedy przyglądam jej się bez wzruszenia, wsuwa dłonie do kieszeni i delikatnie się uśmiecha. "Chciałby pan uczestniczyć w porodzie?"
"Nie." odpowiadam zwięźle i siadam na najbliżej postawionym krześle. "Poczekam przy akompaniamencie krzyków. Czemu pokoje nie są dźwiękoszczelne? To prywatny szpital, prawda?"
"Nie, panie Tomlinson, to nie jest prywatny szpital."
"Boże." chowam twarz w dłoniach i pocieram nimi mozolnie od góry do dołu. "Do cholery, jaki wstyd."
"Nie ma się o co martwić, mamy bardzo dobrych lekarzy i-"
"Dziękuję już pani. Wystarczy mi na dzisiejszy dzień."
Wyciągam telefon, loguję się na twittera i wchodzę na pierwsze updates o naszym zespole. Od razu wiem, że Niall poleciał do Londynu (robię mentalną notkę, żeby później do niego napisać), Liam był na randce z Cheryl, ja wyszedłem z ośrodka i mam się 'znakomicie' jak cytuje źródło, które mnie spotkało, a Harry...
był dzisiaj widziany z kolegą z planu.
Przesuwam w dół konta, żeby dowiedzieć się więcej informacji, kto to dokładnie jest, ale ich nie znajduję. Moje serce przyspiesza, gdy przybliżam na zdjęciu jego twarz i muszę szczerze przed sobą przyznać, że wygląda szczęśliwie. Zauważam nawet dołeczek... Podskakuję lekko, gdy zza ściany obok Briana wydziera swoje płuca.
Czy ten dzień może być gorszy?
Zestresowany czuję jak kręci mi się w głowie. Przyciskam do skroni ręce i wykonuję serię głębokich wdechów.
Drzwi otwierają się i zerkam w stronę rozglądającej się kobiety w zielonym kitlu. Zatrzymuje na mnie swój wzrok i uśmiech się szeroko.
"To chłopiec, panie Tomlinson!" piskliwy głosik przedziera jej ostatnie słowo. Sprawia, że moje ciało przechodzą dreszcze.

To nie jest żart.

"Proszę wejść, myjemy go teraz, ale zaraz będzie gotowy do owinięcia w pieluszki i oczywiście poznania swoich rodziców!"
Nie wstaję, patrzę z góry jak akuszerka ekscytuje się przyjściem na świat mojego dziecka bardziej ode mnie i zastanawiam się co ja takiego kurwa zrobiłem. Jeśli to naprawdę moje dziecko, to czym zawiniłem, żeby znaleźć się właśnie w tym miejscu.
Ostatecznie wchodzę z nią do sali. Briany nogi drżą, gdy inna kobieta wyciera ją i uspokaja cicho, gładząc kolano. Na moje oko wygląda jakby przeszła piekło.
Więc jest nas dwoje.
Położna przekazuje małe zawiniątko blondynce, która ze łzami i uśmiechem delikatnie je przejmuje.
"Hej, maleństwo" gaworzy, szlochając cicho. "Jesteś taki śliczny."
Jej cała rodzina nachyla się do niemowlaka- aż brakuje przestrzeni- i szturcha go palcami. Słyszę szczęśliwe śmiechy i coraz głośniejszy ryk chłopczyka.
"Louis?"
O, zauważyli mnie.
Z bezpiecznej odległości- jakieś trzy metry od łóżka- przechodzę z nogi na nogę. Wszyscy obserwują mnie z pustym wyrazem twarzy.
"Chodź zobaczyć." szepcze przyjaźnie blondynka. "Chciałam uzgodnić z tobą imię."
"Jest mi dobrze tu gdzie jestem." mówię, odchrząkując. "Wybierz jakie chcesz."
Briana zerka na mnie znad główki dziecka i jej uśmiech rzednieje.
"Myślałam and Edwardem..."
Harry Edward...
"Nie." urywam swoje skojarzenie. Boże. "Inne?"
"Freddie?" pyta z nadzieją.
"Niech będzie Freddie." odgarniam grzywkę z oczu i potakuję jak w transie, uciekając od niej wzrokiem. "Masz wszystkie, um, rzeczy dla niego? Przywieźć coś? Potrzeba kasy?"
Wykazuję się minimalnym zainteresowaniem na które było mnie jeszcze stać.
Briana kręci głową.
"O kasie porozmawiamy później, teraz nacieszmy się-"
"Proszę?" marszczę brwi w niezrozumieniu. "O jakim rodzaju kasy mówisz?"
"Może na utrzymanie Freddiego?" pyta z nutką sarkazmu. Jej rodzina wymienia się szeptami. "Oczekuję co najmniej 500 tysięcy miesięcznie."
Patrzę na nią w osłupieniu i mam ochotę wybuchnąć śmiechem, ale to jest tak jakby wszystkie moje mięśnie zastygły.
"Możesz powtórzyć, kurwa?" zaciskam szczękę i podchodzę bliżej łóżka, opierając ręce o rurkę łóżka. "Chcesz 500 tysięcy miesięcznie? Na utrzymanie dziecka czy twojego zajebanego ego?"
Salę przecina fala zduszonego okrzyku.
"To jak się odzywasz do mojej córki jest niedopuszczalne- dziwisz się, że nie chce go z tobą wychowywać? Jakim ty chcesz być przykładem dla Freddiego!"
Oblizuję usta w uśmiechu, a kobieta oburza się jeszcze bardziej. Przyciąga swoją torebkę bliżej piersi.
"Zobaczymy jak pani córka go wychowa jako samotna matka." kieruję się w stronę drzwi, ale przed wyjściem rzucam dziewczynie ostatnie spojrzenie. "Nie licz na tyle pieniędzy. Nie licz na nic ode mnie."

***
Otwieram szeroko usta dzięki czemu pielęgniarka może wsunąć długi patyczek do mojej buzi. Pociera nim w obie strony wzdłuż policzka.
"Możesz zamknąć."
Wkłada wymaz do szklanego pudełeczka i zaciska na nim korek. Nie wiem czy powinienem jeszcze usiąść, poczekać czy...cokolwiek, dlatego niezręcznie stoję i obserwuję jak odkłada próbówkę do koszyczka.
"Wyniki przyjdą za dwa tygodnie skontaktujemy się z panem telefonicznie. Jakieś pytania?"
"Nie da się szybciej?"
Nie jestem przyzwyczajony do czekania.
"Mamy strasznie dużo roboty, więc nie." zakłada za ucho kosmyk włosa.
"A jeśli dopłacę?" pytam grzecznie, wyjmując z rękawa swoją tajną broń, której wcale aż tak nie lubiłem. Jednak w chwilach takich jak ta potrafiła zdziałać cuda. "600 dolarów starczy? Czy życzy sobie pani więcej?"
Kobieta robi duże oczy.
"Panie Tomlinson..."
"Proszę." bezsilnie opuszczam dłonie. Muszę wyglądać jak obraz nędzy i rozpaczy, ponieważ pielęgniarki twarz łagodnieje. "Przynajmniej o tydzień krócej, dobrze?"
"Um. Okay, tak. I zdecydowanie 600 dolarów starczy."

***
W drodze do domu, zatrzymuję taksówkę przed sklepem alkoholowym.
I.. wstyd mi. Naprawdę mi wstyd, ale nic na to nie poradzę.
Kupuję tyle zgrzewek, że kierowca jest zmuszony mi pomóc zapakować je do bagażnika. Różne rodzaje, moje ulubione i te najmocniejsze. Kiedy podjeżdżamy pod dom płacę mężczyźnie pięć razy więcej i proszę, żeby pozostało to naszą tajemnicą.
Coś mi mówi, że mogę mu zaufać i jestem mu za to w duchu wdzięczny.
To co się dzieje później jest dosyć przykre; na wejściu otwieram już pierwszą butelkę i piję. Piję zachłannie, krztusząc się i nie dokańczając nawet, byle zabrać się za inny rodzaj.
Tak bardzo za tym tęskniłem. Boże, chcę jak najwięcej.
Nie kończy się na dwóch, trzech, dziesięciu, piętnastu i chociaż prawie pluję i rzygam tym co pochłania mój organizm, piję dalej. Jest to mój sposób kary i przyjemności w jednym.
Tracę rachubę czasu, ilości butelek walających się pod moimi nogami. Cofa mi się, ale z całych sił staram się nie zwrócić wypitego trunku.
Zagryzam to wszystko herbatnikami i popijam tequilą.

Harry mnie zdradza, Harry mnie nie kocha i woli kogoś innego, zraniłem go, zawiodłem, zniszczyłem wszystko, wszystko co mogliśmy mieć, wszyscy wszystko niszczą i chcę po prostu zniknąć, czemu Harry nie może tu teraz być? ja byłem, byłem, gdy mnie potrzebował

W którymś momencie ogarniają mnie nasilające się drgawki i zaczynam ciężej oddychać. Nie rozumiem co się dzieje i zauważam mroczki przed oczami.
Pamiętam, że ostatnią rzeczą, którą uchwyciły moje dłonie był telefon.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top