Rozdział 8
Potworny pisk opon ucichł kiedy otworzył oczy. Jego własny krzyk zniknął, rozpływając się gdzieś w powietrzu, a on zrozumiał, że nic już nikomu nie zagraża. Leżał w swoim łóżku. Sam.
Rozejrzał się pobierznie po niewielkiej sypialni i westchnął płytko kiedy znajomy, tępy ból głowy po raz kolejny zaczął dawać mu się we znaki. Poruszył się niemrawo, próbując wyczuć resztę swojego ciała. Wyrobiony, stary materac zaskrzypiał głośno, wyrządzając mu jeszcze większą krzywdę. Odetchnął cicho, delikatnie wypuszczając powietrze z napiętych płuc. Przez krótką chwilę miał wrażenie, że każdy jeden pęcherzyk wręcz pęka pod naporem jego mięśni. Jakby sam własnoręcznie przygniatał swoją klatkę. W końcu, po ulotnieniu się najmniejszych pozostałosci tlenu wziął na raz głęboki oddech, rozpychając organ najmocniej jak tylko był w stanie. Po wszystkim stęknął i ponownie wypuścił powietrze. Powtarzał ten proces przez jakąś minutę, aż poczuł, że jest w stanie w miarę swobodnie oddychać.
Kiedy reszta narządów zaczęła powolnie budzić się i przygotowywać do wyzwań kolejnego dnia począł delikatnie podnosić się do pionu. Usiadł nieco koślawie i spuścił głowę w dół czekając, aż nieznośne migotanie w końcu ustąpi, pozwalając mu cokolwiek zobaczyć. Na próbę podniósł wzrok odrobinę do góry, przyzwyczajając wysuszone białko do codziennej pracy.
Był w swoim mieszkaniu - w salonie, który właściwie robił za jego sypialnie. Na przeciwko ujżał rozwartą na oścież szafę. Zmieszane (pod kątem "brudne", "czyste", "do użytku") ubrania leżały rozrzucone na podłodze razem z pościelą i jedną jedyną książką, jaką posiadał. Stolik kawowy, stojący z boku łóżka zawalony był brudnymi naczyniami. Drzwi do kuchni były uchylone, podobnia jak te do łazienki.
Było cicho i pusto. Jak zwykle.
Musiał wstać, wypić kawę, sake. Została mu chyba jeszcze jedna butelka. Nawet jeśli nie, cokolwiek innego też się nada.
Otrząsnął się, zamachnął i wstał, niemal zlatując z krawędzi łóżka. Nogi ugięły się nieco pod jego ciężarem. W przeciągu ostatnich kilku dni rzadko poruszał się po mieszkaniu. Podtrzymał się ściany i na spokojnie zaczął stawiać krótkie, powolne kroki. Wciąż bolała go kostka i żebra.
Odsunął się od ściany i przekroczył już bardziej stabilnie próg kuchni. Podreptał w stronę blatu. Z zawieszonej nad nim jednej, samotnej szafki wyciągnął paczkę połowicznie zapełnioną kawą. Potem włączył jeszcze czajnik elektryczny ze stojącą w nim, już sam nie wiedział od jak dawna, wodą i zaczął rozglądać się w poszukiwaniu w miarę czystego, zdatnego do użycia kubka. Wypatrzył naczynie stojące tuż za czajnikiem. Pochwycił je i opłukał pod bierzącą wodą. Wsypał do środka dokładnie dwie czubate łyżeczki ciemno-brązowego pudru.
Dazai pochylił się i oparł ramionami na okrytym starą, imitującą drewno okleiną, blacie. Spuścił głowę luźno w dół, lustrując widniejące pod nim rozlazłe słoje. Były paskudne.
Doppo nie ma gustu. Jak on mógł kupić coś takiego? I jeszcze kazać mi za to płacić...
Czajnik zasyczał, a Dazai nawet nie zauważył kiedy woda zaczęła się gotować. Zamrugał kilkukrotnie, odwracając wzrok od obrzydliwego kawałka plastiku i sklejek. Zalał kawę wrzątkiem, pochwycił kubek i wraz z nim usiadł przy niewielkim stoliku w kącie pomieszczenia. Co najgorsze, był oklejony tym samym, wyblakłym gównem.
W zasadzie nie miał ochoty na kawę. Zrobił ją chyba tylko po to, żeby odchaczyć chociaż jeden punkt z listy "poranna rutyna". A może ze zwykłego przyzwyczajenia. Sam nie był pewien.
W każdym razie, chyba ktoś właśnie pukał do drzwi. A więc czy to istotne po co ją zrobił? Ani trochę.
Osamu wstał powoli i skierował się do salonu. Przeszedł obok sterty ciuchów, łóżka i tymczasowego wieszaka na odzież wierzchnią - krzesła kuchennego. Stanął przed frontowymi drzwiami. Tym razem dużo głośniejsze i donośniejsze walenie w ich powierzchnię ponownie rozbrzmiało w pomieszczeniu.
Bardzo nie chciał ich otwierać. Ale nie mógł unikać tego w nieskończoność. A może mógł? Może pomyśli, że w końcu zdechł? Może wynajmie mieszkanie komuś innemu i nowy lokator zaakceptuje obecność ciemnowłosego? Może nic nie powie blondynowi, staną się kumplami, będą urządzać sobie seanse Gwiezdnych Wojen i razem chodować maleńkie pomidorki?
Mimo niechęci, odkluczył dwoma szybkimi ruchami drzwi. Te niemal od razu otworzyły się na oścież, prawie uderzając go i łamiąc nos.
- Miło, że w końcu zdecydowałeś się mnie wpuścić - usłyszał z progu twardy ton głosu. W skali słyszalnej irytacji w jego barwie stawiał na mocne siedem na dziesięć.
- Przyjemność po mojej stronie.
Dazai odsunął się od mężczyzny, odwrócił na pięcie i zwyczajnie zaczął wracać się do kuchni, ignorując bulwersującego się właściciela mieszkania.
- Kiedy zamierzasz tu posprzątać? - Kunikida Doppo wydarł się chyba na cały blok. Ruszył za młodszym brunetem, przy okacji rozglądając się po pomieszczeniu i oceniając jego stan. - Dazai! Odpowiedz mi! Oi, ignorowałeś mnie przez cały tydzień! Jak teraz mi nie odpowiesz przysięgam, w końcu wywalę cię stąd na zbity pysk!
Osamu wsunął się z powrotem na krzesło przy stoliku i napił się przyjemnie rozgrzewającej kawy.
- Ciszej... - mruknął pod nosem, kiedy kątem oka zauważył wchodzącego za nim do pokoju, wysokiego blondyna.
- Gdzie byłeś?
Rutynowe pytanie - westchnął w duchu. Dazai wciąż miał cichą nadzieję, że tamten po prostu da mu spokój i zajmie się swoimi sprawami. Ale nie, bo po co.
- Mieliśmy umowę - ciągnął starszy, powtarzając się już chyba z milion razy. Mieliśmy umowę, mieliśmy umowę... - Dwa dni. Jedna. Noc - dwa dni, jedna noc... - Gdzie byłeś?
Dazai znowu westchnął biorąc kolejnego, powolnego łyka ciemnej cieczy. Może jednak miał na nią ochotę. Bo piło mu się ją niezwykle przyjemnie. Wypełniała jego żołądek. I tym razem wyszła mu naprawdę dobra.
- Tutaj. Nigdzie nie wychodziłem.
- To czemu mi nie otwierałeś?
Brunet nie odpowiedział. Jedynie dalej sączył pomalutku napój, nawet nie patrząc w stronę mężczyzny. Kunikida zmarszczył brwi. Zlustrował chłopaka od góry do dołu.
Coś było nie tak.
To znaczy, zwykle coś było z nim nie tak. Był problematycznym dzieciakiem. Nawet w wieku dwudziestu jeden lat. Ale jednak znał go od dość dawna. W zasadzie, od małego. Był w stanie mniej więcej określić kiedy był "nie taki jak powinien" w swój zwyczajny sposób, a kiedy był... inny.
Teraz był inny.
- Masz pieniądze? - zagadnął Doppo prosto z mostu, decydując się na powstrzymanie się od snucia domysłów. Z doświadczenia wiedział, że Dazai raczej nie pałał entuzjazmem do rozmów o swoich osobistych problemach.
- Przyniosę ci w następnym tygodniu.
Blondyn przesunął się nieco i otworzył lodówkę. Z ciekawości, oczywiście.
- Termin minął w przeszłym.
Brunet jeszcze raz westchnął, słysząc stukot słoika z dżemem. Po prostu musiał. Nie wytrzymałby, gdyby nie zajrzał wszędzie gdzie się da.
- Przestań mi grzebać w lodówce. Wstydu nie masz?
Kunikida słysząc leniwie wymamrotane upomnienie w jego stronę ścisnął szczękę. On się stara, dba o gówniarza, a ten jeszcze ma pretensje!
- Możesz w każdej chwili znaleźć takie mieszkanie, w którym właściciel nie będzie interesował się, czy w ogóle jeszcze żyjesz - odwarknął, zamykając drzwi pustej, Bogu ducha winnej lodówki z impetem. - Poszedłbyś na jakieś zakupy. Czym ty się żywisz? Swoją głupotą?
- Energią słońca - brunet odpowiedział mu szybko.
- Tch...
Doppo wymamrotał coś jeszcze pod nosem i sięgnął jedną ręką do tylnej kieszeni swoich beżowych spodni. Wyciągnął z niej cieniutki, granatowy portfel, a z niego gotówkę - nie dużo, ale wystarczająco na podstawowe produkty.
- Idź na zakupy. Do spożywczaka, nie monopolowego - nie omieszkał wspomnieć.
Blondyn położył pieniądze na stole tuż przed Osamu. Ciemnowłosy spojrzał na nie beznamiętnie i, jakby była to najbardziej oczywista rzecz na świecie odsapnął:
- Nie oddam ci ich.
Kunikida schował portfel i skrzyżował ramiona na swojej piersi.
- Zapłać czynsz. Tak się zrekompensujesz.
Zapadła między nimi lekko niezręczna cisza.
- Przyszedłeś po coś konkretnego? - odezwał się w końcu Dazai wybudzając Doppo z jakieś rodzaju zamyślenia.
Blondyn odchrząknął, widocznie zakłopotany. Zerknął gdzieś w bok. Poprawił czerwony, wyświechtany krawat, który nosił chyba od momentu, kiedy Osamu wypowiedział swoje pierwsze słowo.
- Twoja mama dzwoniła - powiedział spokojnie mężczyzna napotykając swoim rozbieganym wzrokiem oczy bruneta, które w końcu zwróciły na niego uwagę.
Dazai zamilkł. Z szeroko rozwartymi ślepiami wpatrywał się w śmiertelnie poważną twarz Kunikidy.
Parsknął. Zaśmiał się i odwrócił z powrotem w stronę ściany. Pochwycił kubek w dłoń i przytrzymał go blisko swoich spierzchniętych warg. Jego usta wykrzywiły się w paskudnym, szyderczym uśmiechu.
- O naprawdę - zachichotał jeszcze i wziął spory haust ciemnej, już nieco ostygłej cieczy.
Blondyn nie skomentował jego reakcji. W zasadzie, spodziewał się jej. I też się mu nie dziwił.
- Pytała jak sobie radzisz - dodał tylko, nie odrywając pilnego wzroku od chłopaka.
- Świetnie. Mam się świetnie - odparł z uśmiechem brunet na wydechu i odstawił pusty kubek na blat stolika. - Niech więcej nie dzwoni.
Kunikida nie odzywał się przez kilka sekund, studiując zachowanie Osamu. Wiedział, że było mu ciężko, ale jednocześnie nie mógł okłamywac jego matki. Na pewno się o niego martwiła. Mimo wszytko.
- Powiem jej prawdę.
Dazai przewrócił oczami na oświadczenie blondyna. Zawsze był taki prawy i sprawiedliwy. Irytowało go to.
- Niech zajmie się sobą. Tak jak zawsze.
Wstał z krzesła, podniósł kubek i skierował się w stronę zlewu, umieszczonego na przeciwległej ścianie.
- Minęły trzy lata - zaczął spokojnie i nieco ostrożnie drugi mężczyzna. - Rozumiem, że to delikatna sytuacja. Ale ona myśli o tobie. I nie przestanie, przecież o tym wiesz.
Dazai odłożył kubek do zlewu i oparł się o niego rękoma. Spuścił głowę.
- Pamiętaj o czynszu - dodał Doppo i czując, że Dazai najpewniej chce teraz zostać sam opuścił pomieszczenie.
Brunet usłyszał jeszcze dźwięk zamykanych, frontowych drzwi.
***
Zabrał klucze, portfel z dokumentami i pożyczonymi "na siłę" banknotami. Wepchnął to wszystko do kieszeni swojej bluzy. Ubrał buty, założył kaptur i wyszedł z mieszkania. Po zakluczeniu drzwi zbiegł po schodach na najniższe piętro kamienicy.
Wyszedł na zewnątrz pierwszy raz od, rzeczywiście, tygodnia. Nie zdawał sobie z tego sprawy. Już od długiego, bardzo długiego czasu dni zlewały mu się, a czas był mało istotny. Oznajmił to kiedyś Doppo w którejś z ich typowych kłótni. Ten przyniósł mu następnego dnia podręczny kalendarzyk ze zdjęciami koni - nie przydał się.
Zeskoczył z niziutkich stopni, prowadzących z budynku na wyszczerbiony chodnik. Pogoda okazała się tego dnia całkiem przyjemna. Wiał lekki wiatr, było pochmurno, ale nie zbyt zimno. Wprost idealnie na szybką przechadzkę do najbliższego marketu i jeszcze szybszy powrót do domu.
Minął przydrożny ogródek, który jedna ze starszych lokatorek bloku założyła uprzedniej wiosny. Właściwie należał do wszystkich mieszkańców i każdy z nich, jeśli podpisał petycję, był zobowiązany się nim zajmować. Kiedy powstał, Dazai nie zwrócił nawet na niego uwagi - był i tyle. Komuś znudziło się wygodne życie na emeryturze i postanowił skomplikować egzystencję całej reszcie, więc zbytnio się tym nie przejmował. Do momentu, kiedy do drzwi jego mieszkania zapukała sama założycielka tego przedsięwzięcia. Oznajmiła mu, że jest bezczelny i leniwy. Że skoro podpisał petycję to powinien przynajmniej płacić składkę na nawóz i inne gówna. Osamu próbował jej wtedy wytłumaczyć, że niczego nie podpisywał - on nawet nie wiedział o żadnej petycji. Kobieta odpowiedziała tylko, że właściciel przekazał jej, że brunet chciał ją podpisać tylko nie miał czasu, bo naprawdę ciężko i skrupulatnie pracował, i że kobieta ma sama go zapisać.
Od tamtej pory jego czynsz wzrósł o, co prawda, symboliczną kwotę dwustu jenów, ale jednak. Wszystko przez intensywne próby Kunikidy wypchnięcia go do społeczeństwa.
Właściwie, może nie powinien tak narzekać. Doppo już i tak poszedł mu mocno na rękę. Czynsz obniżył o połowę żeby ten mógł gdziekolwiek zamieszkać. Jego drugim powodem ku temu było co prawda ścisłe kontrolowanie go, ale to dzięki niemu nie wylądował jeszcze na ulicy. Przynajmniej nie na stałe.
Tuż za ogródkiem znajdował się dość długi, niemal archaiczny szereg garaży, należących do mieszkańców bloku. Jedna z tych, niezwykle niepraktycznych, zatęchłych, już od lat rozpadających się klitek należała do niego. Przez większość czasu stała pusta. Aż do "incydentu" sprzed tygodnia.
Stanął tuż obok wykrzywionych, lekko spruchniałych drzwi. Tępo wpatrywał się w ich powierzchnię. Śledził zamglonym wzrokiem szczeliny między kawałkami drewna.
Całe jego ciało spięło się, odbierając mu możliwość ruszenia się z miejsca. Powietrze otulające jego skórę stało się lodowate. Omiotło jego odsłoniętą twarz. A jednak wcale go nie poczuł.
Jakby go tam nie było. Niczego nie poczuł.
Przez ostatni tydzień unikał rozmyślania nad tym, co dokładnie mu się przydarzyło. Podświadomie zdawał sobie sprawę, że w końcu nadejdzie moment realizacji. Że to wszystko do niego dotrze. Że poczuje to jeszcze raz.
A teraz, kiedy w teorii powinno się to wydarzyć - nie czuł nic. Zabłocony samochód z zakrwawionym bagażnikiem znajdował się tuż przed nim. I nic.
Czy to normalne? - zadał sobie to pytanie, właściwie nie oczekując odpowiedzi. Już mu kiedyś na nie odpowiedział, lata temu.
I teraz, po takim czasie, wychodzi na to, że ona miała rację...
Nagle cała rzeczywistość wróciła do niego wraz z upierdliwie skrzeczącym wrzaskiem, dobiegającym z przeciwnej strony ulicy.
Wyrwany z letargu Dazai drgnął z nienacka i szybko obrócił głowę w kierunku drącego się na całą alejkę mężczyzny.
Zmarszczył brwi, a oddech ulgnął w jego płucach kiedy zobaczył powiewającą na wietrze, rudą kitę.
Co do...?
Znowu on?!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top