Rozdział 3
Rozłączył się. Opuścił luźno trzymającą, przed sekundą używany telefon rękę i wyszedł z niewielkiej, zapchanej sztucznymi ozdobnikami łazienki. Omiótł już nieco bardziej zrelaksowanym wzrokiem pogrążoną w słabym, żółtawym świetle sypialnię, próbując odnaleźć w niej smukłe, wygodnie rozłożone ciałko, z niecierpliwością czekające - przynajmniej w jego wyobraźni - na kolejną, iście szaleńczą rundę.
Nikogo jednak nie zastał, ani jednego, najmniejszego kawałka nagiej, alabastrowej skóry.
- Skarbie, jesteś?
Cisza. Nikt nie odpowiedział, a on wciąż lustrował śnieżnobiałą, teraz okropnie pomiętą pościel jakby zaraz w jej konturach miał ujrzeć niedawno podziwianą, tonącą w ekstazie twarz. Tuż obok rozrzuconej na podłodze kołdry leżał - chyba bardziej piętrzący się niż go finalnie zapamiętał - stosik równie niechlujnie ułożonych tkanin. Podszedł do niego szybkim, aczkolwiek wciąż nieco chwiejnym krokiem, przyglądając się jedynie swoim własnym ubraniom.
Może wyszedł do toalety - zastanowił się, po chwili strzelając sobie mentalnie w swój, z pewnością jeszcze oniemiały po jednym z najlepszych stosunków jego życia, łeb.
Na każdy pokój przypadała jedna łazienka połączona bezpośrednio z sypialnią, mieszcząca również i toaletę. W samym pomieszczeniu hotelowym znajdowało się jedynie sporych wielkości, małżeńskie łoże, niziutkie etażerki po obu jego stronach, wiszący na równoległej ścianie telewizor średniej wielkości oraz szafa na prostopadłej, tuż obok drzwi do wcześniej wspominanej łazienki. A skoro to on ją zajął, brunet w przypadku silnej potrzeby fizjologicznej musiałby wyjść z pokoju i albo skierować się do innej, sąsiadującej sypialni, albo skorzystać z publicznych toalet przy barze na parterze. Jednak nawet w takiej sytuacji nie zabrałby ze sobą dosłownie WSZYSTKIEGO.
Ukucnął przed stertą materiałów odkładając ściskaną komórkę na puchatą wykładzinę i zaczął odgarniać powstały kopiec w nadziei, że jednak znajdzie coś należącego do zaginionego, uroczego kochanka. Na przykład dowód, prawo jazdy... Cokolwiek co pozwoliłoby mu go odnaleźć, zidentyfikować. W końcu nie zapytał go nawet o imię!
Już miał zbierać się do klęcia na własną głupotę i zarazem zbytnie oszołomienie szybko rozwijającą się, intymną sytuacją, gdy zacisnął nieco drżącą dłoń na swoich spodniach, dokładnie na ich tylnej, nazbyt cienkiej kieszeni. Pomacał ją jeszcze jeden raz, kolejny i następny. Nic. Była pusta. Dopadł się do odzienia obiema rękoma przeszukując dogłębnie każdą z kieszeni nie tylko spodni, ale i wygniecionej marynarki. Niczego nie znalazł.
Zerwał się na równe nogi. Niemal wywracając o idealnie skrojone rękawy koszuli doskoczył do blatu nocnego stolika chwytając, niby leżący w tej samej pozycji na tym samym miejscu, na którym go zostawił, portfel. Rozłożył największą przegródkę.
- Kurwa mać! - krzyknął w istnym szale i rosnącym przerażeniu kiedy po raz kolejny ujrzał zmatowiałe, zawodzące pustki.
Porzucił skórzany przedmiot, wracając się na powrót do zmasakrowanych części garderoby. Podniósł telefon i tak szybko jak tylko pozwalało mu jego rozdygotane ciało wybrał odpowiedni numer.
- Czego...?
- Zajebał mi kasę!
Skołowany rozmówca zamilkł. Cisza, wypełniona jedynie odległymi, pijackimi zawodzeniami zdawała się ciągnąć w nieskończoność, aż w końcu wstawiony mężczyzna, siedzący jedynie kilka pięter niżej wybełkotał:
- Co...? Kto...?
- Ten chuj, którego zabrałem do pokoju! - wydarł się już całkiem tracąc panowanie. - Dał się przerżnąć, okradł mnie i spierdolił! Ruszcie swoje zapite dupska i szykujcie wóz, zaraz zejdę.
Rozłączył się i ponownie rzucił na niewielką górkę pomiętych ubrań.
***
Chwycił klamkę przeszklonych drzwi, naparł na nią i pchnął wejściowe wrota. Dobrał zachłannie świeżego, o wiele chłodniejszego powietrza. W, mieszczącym głównie ludzi niby na poziomie, lokalu nie było zbyt wiele okien. Najwięcej widniało na samym przodzie, dla lepszych efektów wizualnych. Z pozostałych trzech stron były rzadkością, nawet w pokojach na wyższych piętrach stanowiły prawdziwy luksus, którego uraczenie zależało bardziej od szczęścia niż stopnia wypchania portfela. I choć w trakcie "pracy" nie miał czasu na przejmowanie się dusznościami, tak po wszystkim zaczynał doceniać te niewielkie okienka w swoim równie niewielkim mieszkanku.
Tym razem było jednak nieco inaczej. Nie myślał zbyt dużo o zaduchu, ani o tym czego dopuścił się tego wieczoru. W zasadzie zwykle starał się nie analizować, ale dziś przychodziło mu to z zadziwiającą łatwością, a to dlatego, że mógł wręcz odczuć ciążące w kieszeniach banknoty. Mógł zapaść się pod tymi stosami, być miażdżony, duszony, a i tak wielbiłby każdą ich najmniejszą cząstkę.
Zbiegł koślawo z kilku niskich stopni. Wyminął dwójkę zataczających się mężczyzn w garniturach, nie zwracając nawet uwagi na kłębiący się wokół nich smród alkoholowej mieszanki. Było mu teraz zbyt dobrze aby cokolwiek mogło zepsuć ostatnie, leniwe godziny tego owocnego dnia.
Uśmiechnął się triumfalnie, kolejny raz przeliczając w głowię zebraną sumę, jeszcze jeden i następny. Szedł tak bujając w zielonkawych obłoczkach, aż wpadł na starszą od niego, może czterdziestoletnią kobietę. Ta zachwiała się i upuściła niewielką, wpół przezroczystą siatkę. Zakupy, składające się głównie z zapuszkowanych przetworów poturlały się na goły chodnik, niemal obdarowując jednego przechodnia złamaną kończyną.
Ukucnął przy wygniecionej foliówce, sięgnął ręką po pobliską konserwę i wepchnął wgłąb siatki.
- Najmocniej przepraszam - uśmiechnął się ładnie z iście przepraszającym akcentem.
Zamierzał jeszcze coś dopowiedzieć, załagodzić całą, niefortunną sytuację, zwłaszcza, że wyraz twarzy "poszkodowanej" wydawał się niezbyt wyrozumiały, jednak nagły, wyrwany z całego otoczenia, skrzący pisk opon zwrócił na siebie uwagę obojga z nich. Dazai instynktownie odwrócił się i powstał z klęczek. Ściągany niebezpiecznie w bok czarny furgon z impetem przedarł się na jezdnię, wyjeżdżając jakby z parkingu tuż zza opuszczonego przez bruneta lokalu. Kierowca jakby wciąż przyspieszał, niemal powodując multum stłuczek. Pozostałe samochody zaczęły ustępować mu z drogi, a przechodnie cofali się pod ściany budynków.
Osamu także zaczął się oddalać na w miarę bezpieczniejszą odległość, kiedy jeden z pasażerów istnego tarana wybił łokciem szybę pojazdu i wychylił 1/2 tułowia wraz z niewielkim, złotym rewolwerem. I wtedy go tknęło. Musiał zacząć biec.
Rzucił się do ucieczki, słysząc pierwsze dwa strzały, oddane gdzieś na wysokości pierwszych pięter kamienic. Przerażony parł jednak na przód, dostrzegając promyczek nadziei w oddalonej już o zaledwie kilkadziesiąt metrów, bocznej uliczce. W końcu wbiegł w nią z rozmachem prawie potrącając zdezorientowaną parę pieszych. Wyminął ich, potykając się o własne kończyny i namierzył kolejną, dostatecznie wąską wyrwę między dwoma budynkami.
Lodowaty dreszcz przeszył go na wylot, kiedy usłyszał jak pędzący furgon wjechał za nim na drogę, taranując rząd ustawionych na rogu kontenerów ze śmieciami. Rozjechał porozrzucane brudy, kierując się prosto na gorączkowo przyspieszającego bruneta. Padł kolejny wystrzał, tym razem o wiele bliżej celu. Pocisk uderzył gdzieś w płytę chodnikową, konkretnie tą, obok której właśnie przebiegał sam Dazai.
Samochód był coraz bliżej. Słyszał głośniejszy ryk silnika, zaczynał mniej więcej rozumieć wykrzykiwane pod jego adresem przekleństwa, groźby. W końcu dobiegł do celu i dosłownie zarzucił swoim ciałem wgłąb zacienionego zakrętu.
Kierowca nie miał wyjścia. Gwałtownie zahamował z całych swoich sił wciskając jeden z pedałów. Dwójka pozostałych pasażerów obiła swoje żebra o deskę rozdzielczą, niemal wbijając zmarszczone czoła w szybę przed nimi. Odrobinę skołowani wydostali się z pojazdu i okrążając go ruszyli za poszukiwanym uciekinierem.
Widocznie masywniejszy od pozostałej dwójki mężczyzna wyciągnął rozdygotaną dłoń wraz z pozłacaną bronią do przodu, starając się dokładniej wycelować w rozmazujący się cień ściganego, jednak spożyty alkohol skutecznie utrudniał mu wypełnienie zadania. Pech chciał, że otrzymał w podarunku do tuszy strasznie słabą głowę.
Strzelił po raz kolejny - znowu nie trafił. A z chęcią przedziurawiłby tego ponętnego złodzieja na wylot. Szkoda, był naprawdę dobry.
Brunet ponownie skręcił, a potrójny ogon za nim. I wtedy rewolwer wypalił raz jeszcze - gdzieś w jego prawą kończynę. Poczuł jak coś nienaturalnie ociera się o jego skórę. Ze strachu, może bardziej szoku potknął się o krzywo wyżłobioną płytę. Upadł na zabandażowane przedramiona rozdzierając już zabrudzony, biały materiał w kilku miejscach. Chciał się jak najszybciej podnieść, uciekać, jednak usłyszał, teraz tak znajomy głos:
- Zostań! Nie ruszać się!
Znieruchomiał.
- Odwróć się. Powoli!
Dysząc ciężko wykonał polecenie. Podpierając się na zdartych dłoniach przekręcił ciało i spojrzał na skierowany w jego stronę, złoty rewolwer, a zaraz potem na trzymającego go, barczystego mężczyznę. W tym momencie zrozumiał jak bardzo miał przejebane. Jak bardzo spieprzył zabierając mu te pieniądze i jak sam teraz za to zapłaci.
- Teraz grzecznie oddasz mi co moje - wycharczał już były kochanek i spojrzał w kierunku niemal równie wielkiego, brodatego obcokrajowcy. - Przeszukaj go. Rusz się, do chuja!
Wielkolud drgnął nerwowo, zaraz po tym faktycznie ruszając na przód. Szybkim, ciężkim, lekko chaotycznym krokiem dopadł Osamu, kładąc na nim swoje ogromne, żylaste łapska. Pogrubiałe palce zaczęły błądzić po nieporównywalnie mniejszym ciele, doszukując się najmniejszej szpary, w której mógłby znaleźć swoją zgubę. Wpierw zmacał jego ramiona, później tors, gmerając pod marynarką. Mogłoby się wydawać, że za chwilę dosłownie zerwie z niego wszystkie ubrania, byleby tylko upewnić się jeszcze bardziej. Następnie przeszedł do samych przednich kieszeni. Wyciągnął z nich przynajmniej połowę poszukiwanej sumy. Schował otrzymane banknoty do własnych kieszeni, kontynuując przegląd. Przeniósł się na "tyły", zmuszając bruneta to podniesienia bioder na rękach. Położył dłonie na opiętych pośladkach, ugniatając je przez chwilę, wprawiając Dazaia w, już nie paraliżujący strach, a niemal czyste obrzydzenie. Włożył je do kolejnych kieszeni i sprawnie wyciągnął z nich drugą górkę kasy wraz z dowodem bruneta.
Brodacz upchał resztę pieniędzy i zaczął przyglądać się dokumentowi tak zaciekawiony, jakby pierwszy raz na własne oczy zobaczył prawdziwe literki.
- Dazai Osamu - wyczytał wstając i plując mniejszemu prosto w twarz. - Jebana kurwa.
Obcokrajowca, prawdopodobnie Rosjanin odwrócił się od niego podciągając wypchane spodnie, kiedy nagle tuż obok pojawił się drugi. Na oko o wiele niższy mężczyzna zamachnął się i z rozbiegu powalił wielkoluda mocnym uderzeniem w głowę. Ogłuszony padł na ziemię, sprawiając wrażenie dosłownie martwego. Nie poruszył się, Dazai nawet nie miał pewności czy ten jeszcze oddychał! Ten cios był tak silny...
"Wybawiciel" jednym szybkim ruchem odskoczył od powalonego ciała i dorwał się do reszty. Złota broń była wycelowana prosto w jego stronę, zaraz miała oddać strzał, jednak została wytrącona z rąk jej użytkownika. Metalowy pręt jakby zadrgał, kiedy w następnej kolejności zetknął się z potylicą wytrąconego z równowagi faceta.
Osamu patrzył tak na to przedstawienie dosłownie oniemiały. W końcu ocknął się z istnego letargu, dostrzegając kilka rozsypanych banknotów niedaleko pierwszej ofiary człowieka i pręta. Zerwał się do przodu drepcząc na czworakach do poturbowanych papierków. Zaczął zbierać je bez opamiętania, pospieszany przez krzyki, mieszane z brzękiem metalu. Musiał zebrać jak najwięcej.
Ktoś go szarpnął, podciągając do góry. Nie do końca rozumiejąc co się dzieje, wciąż trzymając uzbieraną sumę na rękach, zupełnie jak niemowlę, odwrócił się w stronę stojącego nad nim rudowłosego mężczyzny. Spojrzał w jego przeszywające, zniecierpliwione tęczówki, po zaledwie sekundzie odwracając wzrok ku leżącym w bezruchu, trzem powalonym ciałom.
- No choć! - usłyszał i pod wpływem siły kolejnego szarpnięcia wstał z klęczek, tym samym wypuszczając z ramion wszystkie pieniądze.
Pociągnięto go wzdłuż pustej uliczki.
________________
Kiedy to skończyłam puściłam sobie "To już jest koniec" Elektrycznych Gitar :))))))))
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top