Rozdział 4
Nie mógł już dłużej - opuchnięte, rozżarzone płuca uciskały jego żebra, rozpychały je, gotowe rozpierdolić każdy jeden najmniejszy pęcherzyk. Każda jebana komórka mnożyła kolejne palące iskry, w ferworze rozdrapując te sąsiednie by dobrać - o ironio - brakującego tlenu. Sforsowane, ciążące mu ciało traciło równowagę. Zachwiał się, podnosząc spojrzenie znad rozmazanego asfaltu. Rudzielec zdawał się coraz bardziej oddalać, wciąż przyspieszając, nadając wręcz nieludzkie tempo. Jakby biegł w pieprzonym maratonie! Dazai jedynie próbował nadganiać, nie potykać się o swoje nogi i w miarę możliwości pozostać w pozycji pionowej. Nie było to jednak łatwym zadaniem - organy płonęły żywym ogniem, dusił się, a drętwiejące kończyny powoli zaczynały odmawiać posłuszeństwa. Zadrżał, niemal zapadając się pod własnym ciężarem. Wciąż parł machinalnie na przód nie mając czasu by zastanowić się nad sensem dalszej, wyczerpującej ucieczki.
Osłabiony z ledwością stawiał kolejne kroki. Opuścił głowę z powrotem w dół, ponownie zwracając spojrzenie ku chwiejnej drodze. Zamrugał kilkukrotnie, próbując ocucić zamglony, wręcz otępiały umysł. Zwolnił. Pulsujące żganie stawało się coraz silniejsze, tym samym trudniejsze do zniesienia.
- Czekaj - wycharczał ignorując suchość i uporczywe tarcie strun głosowych. Miażdżona kilka chwil wcześniej klatka piersiowa zapłonęła żywszym ogniem kiedy z ciężkim, cierpiętniczym świstem nabrał sporą ilość świeżego powietrza.
Drugi mężczyzna nie usłyszał go. Dalej kontynuował szaleńczą, chaotyczną pogoń w tylko sobie znanym - przynajmniej taką brunet miał nadzieję - kierunku. Lawirował między zacienionymi, mrocznymi uliczkami jakby znał je co najmniej na pamięć. Choć możliwe też, że biegł na oślep - na to akurat Osamu nie chciał mieć nadziei. Otaczające ich, zbrukane pleśnią i spękane ściany niskich kamienic wyglądały niemalże identycznie, niekiedy zastawione równie sponiewieranymi kawałkami blachy, tektury czy innymi, niezidentyfikowanymi materiałami. Wszędzie unosił się ten sam zapach tego samego gówna, bruk zbyt często niknął we własnych podwalinach. Teren tak różny od jego zwyczajowej trasy, a jednak nie tak obcy jak sam chciałby uważać.
Lewe kolano w końcu ugięło się, a on poleciał bezwładnie w bok ku najbliższej mu podborze. Wbił rozdygotane przedramiona w stabilną, ceglaną konstrukcję. Wciąż trzymając jakimś niezwykłym cudem pion nabrał swoją pierwszą, olbrzymią porcję powietrza. Pęcherze zaczęły eksplodować, a ostry popiół zbłąkał się pod suchym językiem. Zacisnął powieki. Ból zmalał. Wziął kolejny głębszy, desperacki oddech. Znowu poczuł skrzące się palenisko tuż nad swoim mostkiem, mimo to wciąż nabierał łapczywie coraz to większe dawki, wypełniając zbolałe narządy świeżym, życiodajnym gazem.
Przodujący, dużo niższy mężczyzna odwrócił się na dźwięk upadającego mięsa i towarzyszącego mu, zbolałego jęku. Stanął w miejscu obserwując jak ofiara niedawnego napadu siada niezdarnie na spękanej nawierzchni i zarzuca lekko bezwładną głowę na ścianę za swoimi plecami. Sam odetchnął głęboko powoli regulując pracę serca. Ruszył żwawo w kierunku bruneta.
- Żyjesz - nie uzyskał odpowiedzi. Choćby krztyny uwagi ze strony "rozmówcy". Wziął kolejny, głębszy oddech. Nie zacznie krzyczeć. - Hej, ty. Żyjesz?
- Niestety tak.
- Niestety?
- Tak. Niestety tak - dostatecznie lakonicznie by się odpierdolił? Cóż, nie był do końca pewny, pościg z bronią w ręku nie bywa zbyt dobrym kompanem w racjonalnym myśleniu, to jasne.
Opuścił głowę z powrotem w dół pozwalając by maleńkie kropelki potu spłynęły z czoła i okolic nosa na podbródek, a stamtąd popędziły prosto na wyświechtaną powierzchnię koszuli. Tani materiał wchłonął je doszczętnie, pozostawiając jedynie niewielki, zacieniony dowód ich spotkania. Trzeźwiał. Powoli, jednak zauważalnie.
- Jesteś ranny?
Parsknąłby, gdyby nie wciąż doskwierający, rwący ból w głębi klatki. Poprawił się podciągając tułów bliżej ściany. Wyglądał tak bezbronnie?
- Tylko rozciągnęli mi odbyt...
- Kurwa, mówię poważnie!
- Ja też.
Dazai zgiął, do tej pory bezwładnie opuszczone, górne kończyny. Zaparł się na wyszczerbionej kostce i odepchnął mocno od kojąco chłodnej powierzchni. Zasiadł mniej więcej w pionie, odczekał parę sekund i nieco pokracznie wstał, dumnie prostując wygnieciony kręgosłup. Odetchnął głęboko - to było męczące. Sięgnął do jednej z całkiem pojemnych kieszeni swojej marynarki i zaczął dokładnie sprawdzać jej wnętrze. Kiedy okazała się pusta przeniósł się do kolejnej, jednak i tam niczego nie znalazł. Sfrustrowany westchnął ciężko pod nosem wsuwając dłonie do tylnych kieszeni spodni. Nic. Nie było ani zebranych w pocie czoła tysięcy, ani dowodu osobistego. Stracił wszystko.
Kurwa.
- Czuję się świetnie! Prawie jak milioner - obrócił się nieco i spojrzał na swego iście pasjonującego rozmówcę. - Teraz się odpierdol.
Ruszył z powrotem w stronę centrum miasta, kiedy poczuł miażdżący uścisk na swoim przedramieniu. Rudzielec pociągnął go w tył.
- Że co kurwa? Uratowałem cię! Ryzykowałem własne życie żeby ocalić twoją dupę!
- Nie pamiętam żebym o nie prosił.
W Nakaharze zawrzało. Nie był w stanie dalej się powstrzymywać. Aura zbolałej, bestialsko wykorzystanej ofiary prysła szybciej niż zdążył jej w pełni doświadczyć.
- Należą mi się podziękowania - zawarczał wściekle targając ramieniem bruneta.
Było ciemno - zbrukane biedą uliczki nie raczyły w swych skromnych progach latarni czy innego źródła światła, toteż mężczyzna nie był zupełnie pewien jaki wyraz mościł się na twarzy wyższego chujka, mimo to był w stanie na własnej skórze odczuć pogardę jaką by go raczył.
- Mam ci za to obciągnąć?
I to przelało czarę. Nakahara Chuuya osiągnął swój limit. Zamachnął się i wyprowadził szybki, w miarę celny cios. Trafił prosto w kość jarzmową. Machinalnie wypuścił już zapewne posiniaczoną rękę odlatującego gdzieś w tył Dazaia, ten zatoczył się i upadł na jedno kolano, w ostatniej chwili podtrzymując chwiejną posturę na rozdartą dłonią.
- Wiesz kto to kurwa był? Jebany Watanabe Hiroto, egzekutor pierdolonej mafii. A ty masz u mnie pierdolony dług wdzięczności - wysyczał na wydechu rudzielec zaciskając mocniej palącą pięść.
- Stań ładnie w kolejce to może zapamiętam.
Dazai odepchnął się ociężale od podłoża. Wstał z ledwością prostując wygnieciony kręgosłup. Z szerokim uśmiechem uniósł odrobinkę krwawiącą rękę do wykrzywionych ust i posłał drugiemu buziaka.
- Pierdol się! I zapamiętasz jebany zasrańcu!
- Już kurwa sram pod siebie bo wjebałeś mi po rzekomym uratowaniu!
- Kurwa rzekomym?!
Coraz donośniejsze krzyki zaczęły roznosić się prężnie po okolicy. Poczęły odbijać się od zatęchłych ścian ciemnej uliczki, a zatraceni w nich dwaj mężczyźni zaprzestali zwracania uwagi na otaczającą ich rzeczywistość. Zagłuszyli wszelkie inne dźwięki - kroki, tarcia czy ciche, skrótowe rozmowy. Zignorowali zbliżające się, zorganizowane towarzystwo.
***
- Tylko nie przyjeb w nic.
Gruchoczący, zielony dostawczak podjechał dość chaotycznie pod równie niestabilną konstrukcyjnie bramę wjazdową. Kierowca zatrzymał go z mocnym szarpnięciem zgrzytając zirytowany zębami. Napiął wszystkie możliwe mięśnie. Z czystą furią odwrócił się w stronę jednego z pozostałych dwóch pasażerów kabiny. Zmierzył morderczym wzrokiem jego lśniącą łysinę i jakże wkurwiający uśmieszek.
- Pierdol się - wrzasnął zaciskając ręce mocniej na, już i tak pokiereszowanej kierownicy. - Wyjechał mi wtedy, to nie była moja wina!
Uśmiech poszerzył się, a po chwili jego właściciel powszechnie znany jako Rōnin otworzył usta. Już miał wydać z siebie kolejne, katastroficzne w skutkach słowa kiedy trzeci współpodróżujący westchnął cierpiętniczo i poderwał ciążącą głowę z bocznej szyby samochodu.
- Spokój! Rōnin, kurwa, musisz? - wywarczał zerkając leniwie na wywołanego, szczupłego mężczyznę. Ten tylko wzruszył ramionami przecierając pomarszczone czoło.
Ponownie westchnął i powrócił do swojej poprzedniej pozycji. Trzeźwiał i uporczywy ból gdzieś z przodu czaszki coraz bardziej dawał mu się we znaki. Frustrujący jazgot tylko potęgował napływające skutki spożytego alkoholu.
- Idźcie do szefa, ja zostaje - ziewnął i poprawił się nieco na twardym siedzeniu.
Wciąż wzburzony "szofer" otworzył z impetem drzwi furgonu i wyszedł na zewnątrz. Zdarty lakier zadrżał w posadach gdy zatrzasnął je z powrotem tuż przed nosem swego drogiego kolegi, powolnie sunącego w jego ślady. Ten prychnął sarkastycznie i sam uchylił kolejny raz kawał blachy. Zeskoczył niedbale na zachwaszczony grunt i nieco chwiejnie domknął już niemal rozpadający się samochód. A to wszystko przez jego ukochanego nerwusa - tak, Taiga uwielbiał rozbijać ich firmowe pojazdy.
Obaj, jakże dojrzali mężczyźni zbliżyli się do ledwo trzymającej się w pionie, złożonej z kilku pospawanych ze sobą prętów furtki. Wyższy, silniejszy i zdecydowanie żywszy w aktualnym momencie szarpnął za jedną z poszarpanych krawędzi, jakby z zamiarem wyrwania jej z, już i tak słabej jakości zawiasów. Nie trudząc się powrotnym jej zamknięciem przeszli przez bramę wkraczając w jeszcze gęstsze, bardziej odludne chaszcze. Pomimo otaczającej ich ciemności doskonale wiedzieli, w którą stronę mają się udać. Na wprost od zdewastowanego ogrodzenia stał niezbyt wielki, od dziesięcioleci opuszczony dom jednorodzinny. Ceglane, nie zaszczycone jakąkolwiek warstwą ochronną ściany rozpadały się powolnie pękając i osuwając spod zamszonych dachówek, a pleśń spowijała prawie że całą prawą stronę budynku. Nienagannie zamaskowaną gąszczem krzewów ruderę odwiedzali tak od wielu lat - pierwsze piwo, bluzgi czy wzwody wydarzyły się właśnie w jej skromnych, czterech ścianach. Obaj przesiedzieli w niej całe dzieciństwo. A po sławetnym Rozłamie uczynili ją kwaterą główną ich równie skromnej, acz potężnej organizacji.
Podeszli pod wciąż niedomykające się drzwi, zaryglowane u spodu podłużną, surową belką. Taiga odsunął ją w głąb służącego za podstawę, nagiętego kawałka blachy. Nacisnął obdrapaną klamkę i razem z guzdrzącym się, "życiowym balastem" wszedł do środka. Przebiegł przez zawalony wszelakimi gratami przedsionek. Odpychając się zamaszyście od dygoczącej futryny wpadł do głównego pomieszczenia.
- Szefie - wrzasnął poszukując rozbieganym wzrokiem jednej z dwóch stacjonujących tu postaci. - Kurwa, szef nie uwierzy!
Skulony, siedzący na krześle pod przeciwległą ścianą mężczyzna drgnął nagle wyrwany z iście przyjemnego, pijackiego letargu. Oderwał zamroczony wzrok od, prawie pustej szklanki z możliwie najtańszą sake kierując go na zdecydowanie zbyt głośnego osiłka.
- Czego?
- Pojechaliśmy na piwo...
- Akurat jebanym busem - wtrącił Rōnin parskając na to istne zrządzenie losu.
Taiga zawrzał. Odwrócił się na pięcie i ryknął:
- Chuj ci w dupę, Rōnin! To ty chciałeś ruchać te kurwy, nie moja kurwa wina, że potrzebujesz busa na zapas jebanej spermy!
Uśmiech wyłysiałego mężczyzny poszerzył się złowieszczo. Zaplótł wątłe ramiona na równie ubogiej w budowie klatce piersiowej i przestąpił z jednej nogi na drugą.
- Ja przynajmniej mam spermo zbiory, pierdolcu.
Starszy mężczyzna zazgrzytał zębami. Zamrugał kilkukrotnie starając się choć na chwilę odgonić narastający ból głowy. Czy to zawsze musi się tak kończyć? Uniósł ściskaną, zabarwioną czerwonym barwnikiem szklankę i uderzył nią mocno o blat stołu. Resztki przejrzystego płynu wzbiły się ponad grube, szklane ścianki zachlapując drewnianą, zniszczałą płytę.
- Cicho kurwa oboje bo jebnę - warknął notując nagłą suchość w gardle. - I chuj mnie obchodzą wasze spermo zbiory! Czego chcecie?
- Mamy jebanego Nakaharę - usłyszał od wciąż szczerzącego się niższego mężczyzny. - Z kolegą.
Zaniemówił. Oniemiały wpatrywał się w dwójkę podwładnych, przez chwile nie będąc w stanie wydusić słowa. Trawił powolnie dostarczoną informację z trudnością orientując się co ona tak właściwie dla niego znaczy. Czy to ten Nakahara - Chuuya Nahakara?
- Gdzie?
- W busie, na pace - otrzymał niezwykle satysfakcjonującą odpowiedź.
Uśmiechnął się.
- To dajcie ich tu - zachichotał wyrzucając wolne ramie ku górze. - Tylko delikatnie, towaru nie zadrapcie!
***
Frontowe drzwi vana zatrzasnęły się kiedy, od pewnego momentu nie znośne już krzyki ucichły. Przynajmniej jeden z trójki oprawców musiał wyjść na zewnątrz, a co za tym idzie, przynajmniej jeden został by ich pilnować. Nie słyszał głośnych kroków, kolejnych, niezwykle bogatych rozmów czy choćby warkotu innych, przejeżdżających nieopodal pojazdów - on również już dawno przeminął. Mogło to oznaczać, że miejscu, w którym przyszło mu się znaleźć tej nocy daleko do cywilizacji, w jakimkolwiek jej aspekcie. Czyli wywieziono go na odludzie. Ale to i tak nie zmieniało zbyt wiele. Od początku wiedział, że nie miał, w praktyce żadnych szans na ucieczkę. Skrępowany, zakneblowany, w aktualnym, marnym stanie fizycznym i z uporczywym bólem głowy byłby w stanie jedynie w miarę ładnie uśmiechnąć się do porywaczy i grzecznie poprosić, aby na pierwszy ogień wzięli tego rudego towarzysza niedoli. Bo Dazai nie spodziewał się, że dożyje kolejnego poranka.
Uśmiechnął się do siebie w duchu. Może to nie była jego wymarzona śmierć - niezwykle powtarzalna i do tego dzielona z akurat tą jedną, awanturniczą personą - ale nie mógł odmówić poczucia humoru osobie, zapisującej jego losy. Życie pisze najlepsze scenariusze.
Już zacząłby się maniakalnie śmiać, gdy dźwięki jakże nieudolnej szarpaniny kolejny raz dobiegły do jego uszu. Podniósł nieco tępo pulsującą głowę i spojrzał w kierunku miotającego się kompana. Westchnął cierpiętniczo. Niziołek chyba nie potrafił pojąć w jak patowej sytuacji się znajdowali. Rzucając ciałem na wszystkie możliwe strony starał się najprawdopodobniej powstać z klęczek i oswobodzić przywiązane do metalowej ławki nadgarstki. Jednak wściekła szamotanina od samego początku nie przynosiła żadnych efektów - być może poza umocnieniem migreny bruneta. Z początku jeszcze go to bawiło, ale po pewnym czasie, kiedy agresor wszczynał swe entuzjastyczne próby ucieczki już nasty raz stracił siłę na jakikolwiek, nawet najlżejszy sarkazm.
- Obudzę Shinzo - usłyszał nagle głos, dokładnie ten sam, który tak wytrwale umilał jego ostatnią podróż. - Ty przywitaj księżniczki.
***
Zaryglowane do tej pory drzwi furgonu zaczęto pospiesznie otwierać. Zamki puściły, a zespolona głównie na ślinę podłoga zadrżała w posadach gdy wielki, barczysty mężczyzna stanął w progu, niemal wyrywając podwoje z zawiasów. Trzymany w dłoni, przyzdobiony masywnym brelokiem klucz schował pospiesznie do kieszeni i wdrapał się na pakę samochodu. Zatrzymał się na jej krańcu, otwarcie lustrując dwójkę, równie w bezruchu obserwujących go zakładników - jakoby najpotężniejszy władca zatęchłego pustkowia. Lekko zgarbiony delektował się chwilami wyższości i nabytej potęgi. Przerażał będąc tym, który wywęszył, schwytał i zażarł nieuważne ofiary.
Jak pies - tresowany, porzucony buldog.
Brunet z radością parsknąłby na tę wizję, och jak głośno by parsknął! Śmiałby się do rozpuku, do momentu aż gardło odmówiłoby mu posłuszeństwa. Aż do chwili, kiedy przybyły król nad królami, monarcha najznamienitszej ostoi pedofilii, Mufasa jebanego podwozia nie opadłby z wszelkiego entuzjazmu. Śmiałby się, gdyby mógł jakkolwiek poruszać ustami pod warstwami srebrzystej, ciasno oplecionej wokół głowy taśmy.
Bo obraz, tak pewnego siebie, w praktyce porywacza bawił go niemiłosiernie. Ta oczywista wręcz groźba, próba wzbudzenia respektu - wyglądał jakby próbował nasycić się każdą możliwą sekundą tej, jakże istotnej, mikro władzy. Kwiczał spod buta właściciela, próbując przekonać wszystkich wokół o swym pewnym, wysokim położeniu. Komiczne - chciałoby się rzec. Dazai drgnął nieco, jakby parskając najprawdziwszym rozbawieniem. Właściwie, skoro ma w końcu zginąć niech przynajmniej będzie, jak przystało, w dobrym humorze.
Potężny blondyn ruszył z miejsca. Stawiając mocne kroki podszedł do Osamu. Ukucnął przy nim na jedno kolano. Szybkim ruchem wyciągnął składany nóż z kieszeni swoich ciemnych, rozdartych dresów i drugą, wolną dłonią szarpnął za ramię bruneta, zginając go w pół jeszcze bardziej. Przytrzymał go tak na krótką chwilę i z zaciśniętą szczęką wodził skupionym wzrokiem po parze więzów na skrępowanych nadgarstkach. Przesuwał wytężone źrenice od nieco już sinych dłoni po podniszczony, metalowy pręt, do którego osobiście przywiązał je jedną z dwóch lin, aż z drugiego końca naczepy usłyszał głośne odgłosy chaotycznego protestu i szarpaniny. Rozszalała miotanina i idący za nią gruchot rdzawiącego metalu uderzyły z impetem w jego, niemalże obolałe bębenki. Poderwał rozsierdzony głowę. Odwrócił się w stronę źródła nagłego, niepożądanego hałasu i złowrogo zazgrzytał zębami.
Powstał nieco chwiejnie z klęczek. Rozłożył sprawnie kieszonkowe ostrze. Spiąwszy wszelkie mięśnie podszedł do wciąż wijącego się rudzielca. Ten spojrzał na niego spod zmrużonych powiek, chyba ciesząc się ze zwróconej na siebie uwagi. To wkurwiło go jeszcze bardziej. Zamachnął się i z całej siły kopnął go w brzuch.
- Ej, ej! Spokój!
Taiga wyprostował się słysząc znajomy, tym razem poważny głos. Zerknął na wyłysiałego przyjaciela - stojący niedaleko za furgonem Rōnin przyglądał się całej sytuacji i choć blondyn nie był w stanie dokładnie odczytać wyrazu jego twarzy był pewien, że widnieje na niej właśnie ostrzeżenie. Ścisnął żuchwę jeszcze mocniej powstrzymując dalsze wybuchy najczystszej furii.
- Daj mi tego drugiego - dopowiedział już luźniej mężczyzna, wymachując ręką w kierunku prawdopodobnego miejsca pobytu Dazaia.
Stał tak jeszcze przez chwilę lustrując zacienioną, szczupłą postać. W końcu odstąpił kulącego się z bólu Nakaharę i powrócił do, dla odmiany spokojnie siedzącego bruneta. Ponownie odchylił go niezbyt delikatnie, odciągając jego ręce jak najdalej od irytującego pręta. Szybko zlokalizował otaczający go sznur i trzema, krótkimi szarpnięciami przeciął go na dwie połówki. Część liny opadła swobodnie na podłogę. Nie martwiąc się o jej resztki wstał ciągnąc za sobą z ledwością podnoszącego się na równe nogi więźnia.
Osamu zachwiał się, nieskutecznie próbując znaleźć w miarę stabilną pozycję. Drżące nieco z wysiłku kolana ugięłyby się pod nim gdyby nie stabilizująca go ręka napastnika. Wstrzymał nagle oddech kiedy dolne partie jego ciała boleśnie dały o sobie znać. Chciał powolnie wypuścić powietrze, uspokoić się i w miarę możliwości przywyknąć do kolącego dyskomfortu, ale wtem został brutalnie zatargany na sam koniec przyczepy. Ciągnięty za wygniecioną marynarkę znalazł się na krańcu wysokiego pojazdu. Kątem oka zauważył zbliżającego się wychudłego mężczyznę jednak nie zdążył przyjrzeć mu się uważniej - poczuł nagły brak gruntu pod nogami. Zrzucony z paki Dazai runął na ziemię. W ostatniej chwili instynktownie obrócił nieco głowę w bok, wbijając lewą skroń w utwardzoną, zachwaszczoną ziemię.
Tępy ból rozszedł się po całej jego czaszce, klatce piersiowej i rozdartych kolanach, później promieniując na resztę zwiotczałych kończyn. Ponownie wstrzymał oddech. Czuł gniotące się pod jego własnym ciężarem żebra. Biedactwa drżały od naporu wrażeń, wbijając się w ochraniane przez siebie narządy, łkając i błagając o chwilę wytchnienia. Nie przywykły do odczuwania fizycznego bólu. Osamu musiał przyznać, że nawet po jego najgorszych pijackich i innych grzesznych doświadczeniach nie dostał aż tak w kość już od bardzo długiego czasu. Jęknął cierpiętniczo wypuszczając resztki powietrza i po chwili biorąc większy, niespokojny haust życiodajnego gazu. Próbował unormować rozdrgany oddech. Stłuczony szkielet rozstąpił się z ledwością, a skrzący dreszcz popędził wzdłuż torsu. Znowu jęknął.
Pośród własnych wewnętrznych zawodzeń usłyszał z oddali tłumione trawą kroki. Chudy mężczyzna przystanął tuż nad nim, pochylił się i łapiąc za - ponownie - Bogu ducha winną marynarkę podciągnął go do góry. Jak na człowieka o takiej posturze był całkiem silny bo niemalże od razu postawił go na nogi i przyciągnął bliżej do siebie. Dazai nawet nie próbował protestować. Zwłaszcza gdy dosłownie po sekundzie poczuł lekko wbijający się w jego krtań kawałek zaostrzonego metalu. Jedynie spiął się nieco, wciąż starając się zachować spokój.
Rōnin zaczął ciągnąć go w stronę stojącej gdzieś w cieniu, ceglanej rudery. Kątem oka jeszcze zauważył jak drugi napastnik siłą wyciąga miotającego się rudzielca i zrzuca - o wiele brutalniej - z naczepy.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top