XXII |where is he?!|

Stoczyłam bitwę z tym rozdziałem, ale voila! Liczę na komentarze, jestem nawet w stanie o nie błagać, bo dzięki nim mam motywacje! Chciałabym poznać waszą opinię na temat wyjścia Aleca, na temat porwania Magnusa i tego czy rozdział w ogóle wam się spodobał! 

Dziękuję za wszystko i za 6 tysięcy wyświetleń! Jesteście wspaniali! <333

To przyszło nagle. Jak kubeł zimnej wody. Jak lawina. Jak tsunami. Jak sztorm. Zdezorientowanie. Ciemny kościół i on. On niemający pojęcia, gdzie jest. Siedział na podłodze przed ołtarzem i starał się zrozumieć, jak w ogóle się tu dostał. Gdzieś w głębi walczył o jedno spojrzenie w stronę kawałka szkła, który znajdował się w jego dłoni, ale natura Alexandra z tej rzeczywistości przejęła kontrolę.

Wstał powoli na chwiejnych nogach, jak nowo narodzone źrebię. Starał się utrzymać równowagę, ale grawitacja popchnęła go na zakurzony ołtarz. Oparł się o niego rękoma i zaparł. Dłonie pokrył brud, a on z całych sił próbował się wyprostować. Czuł, jakby dopiero się narodził. Jakby na nowo uczył się, jak używa się nóg. Użył całej swojej siły w rękach i odepchnął od ołtarza. Poleciał do tyłu, potknął się o kilka schodków i opadł na zimną podłogę. Całe jego ubranie było zakurzone, a on czuł dziwne wyobcowanie.

"Magnus"

Dopiero, co z nim rozmawiał. Dopiero, co dostał od niego zapewnienie, a Czarownika znowu nie było. Gdyby mógł tylko spojrzeć na kawałek szkła. Zdobyłby siłę. Odzyskał kontrolę. Za to jednak dalej leżał na ziemi, a odłamek wbił mu się w wewnętrzną część dłoni, brocząc kafle. Oddychał niespokojnie, a w środku niego toczyła się prawdziwa wojna. Głos Aleca z jego właściwego wszechświata, kłócił się z tym, który pochodził stamtąd. Alexander błagał o tylko jedno spojrzenie.

- Halo? Jest tu ktoś? - Alec rozpoznał głos. - Chłopcze? To ty? - w następnej chwili człowiek z parku pochylał się nad nim i obserwował jego bladą twarz. Jego spojrzenie zjechało na ranną dłoń. - Coś ci się stało?

- C-co, co pan tu robi? - Alexander z tej rzeczywistości pamiętał jak przez mgłę twarz starca. Pamiętał jego uśmiech i dziwne spojrzenie.

- Widziałem, jak tutaj wchodzisz...

- Nie... To niemożliwe. - zebrał całą siłę i oddalił się od starca. - Widziałem pana w parku. To kilka kilometrów stąd. - odpychał się do tyłu, a mężczyzna dalej stał w tym samym miejscu.

Alec pluł sobie w brodę, że wcześniej nie zauważył. Rozbiegane spojrzenie, trzęsące się dłonie i głowa, która, co chwilę podrygiwała. Był opętany.

Krzyczał uwięziony w środku. Krzyczał o to głupie spojrzenie w szkło. Wtedy miałby jakieś szanse z tym starym szaleńcem!

- Co ty opowiadasz, głupi? Widziałem cię, jak wchodzisz tutaj do kościoła. To miejsce zamknięte, jakbyś nie zauważył. Zakaz wchodzenia. - Alexander zacisnął mocniej rękę na kawałku szkła, razem z krokiem nieznajomego, który niebezpiecznie się do niego zbliżył. Słyszał ten krzyk w sobie. Ale bał mu się poddać. Wcześniej to zrobił i pamiętał tylko urywki z tego, co się działo. - Pomóc ci? - starzec spojrzał na krew na posadzce i uśmiechnął się w dziwny sposób. Jego dziurki w nosie rozszerzyły się szeroko, a on zaciągnął się metalicznym zapachem.

- Nie trzeba. 

Alexander był przerażony. Musiał uciec. Musiał uciec przed tym psychopatą i przed tym, który krzyczał w jego wnętrzu.

- Ależ nalegam. - starzec poruszył się z nienaturalną prędkością, dopadając do jego zdrowej ręki.

Chwycił ją w żelaznym uścisku i podniósł Aleca, jakby waga nastolatka, mierzącego prawie metr dziewięćdziesiąt, nie robiła na nim żadnego wrażenia. Ścisnął boleśnie jego kończynę, a gardło Aleca opuścił krzyk. Przez chwilę drugi Alexander przejął kontrolę nad jego ciałem. Jazgot się wzmógł. Pamiętał to uczucie. Było niemal tak samo, jak wtedy, kiedy Lilith, wtedy nie znał jeszcze jej imienia, parzyła mu skórę w łazience w Instytucie. Swąd spalenizny dotarł do jego nozdrzy, ale starzec wcale nie zamierzał przestać. Jego oczy zmieniły kolor na czerwone. Alec poznawał je i od razu skojarzył z bestią, która goniła go podczas jednego ze snów. To była ona.

Wielki Demon stał właśnie z nim twarzą w twarz, paląc jego skórę, a ściany kościoła pierwszy raz słyszały tak okropny odgłos, który odbijał się echem i potęgował jego brzmienie.

Starzec zaczął się przeobrażać. Czerwone ślepia, z podekscytowaniem obserwowały jego cierpienie. Czarne, proste włosy opadły na jej plecy. Z czoła wyrosły rogi, które otoczyły jej głowę niczym wieniec cierniowy. Potargana sukienka powiewała na wietrze, który został wytworzony przez czerwone, nadpalone skrzydła wystające z jej pleców. Naznaczone wieloma nieznanymi mu znakami. Kobieta uśmiechnęła się szeroko, ukazując czarne kły.

- Wreszcie mogę cię spotkać w ten sposób, moje dziecko. - jej głos nie przypominał nic ludzkiego, nawet jeśli mówiła po angielsku. Było to pomieszanie ryku dzikiego zwierzęcia i charczenia.

- J-jestem, jestem dzieckiem Aniołów. - zacisnął zęby i dłonie. - T-tylk-o Aniołów. - kawałek szkła, który dalej tkwił w jego lewej ręce, poranił go jeszcze mocniej.

Lilith zaśmiała się głośno. A raczej to, co wydobyło się z jej gardła, to miało przypominać.

- Od dawna jesteś moim synem, Alexanderze Gideonie Lightwood. I umrzesz, będąc nim. - Alec złapał więcej powietrza w płuca, kiedy Demon uniósł go wysoko nad ziemię w jednej ręce. Przekręciła głową, uśmiechając się upiornie. Uniosła do góry drugą dłoń i ostrym paznokciem sunęła po ramieniu chłopaka. Ten zacisnął oczy, kiedy nacięła jego skórę. - Taki słaby. Taki łatwy do zaatakowania. - oblizała palec, który zbroczony był jego krwią.

Alexander myślał tylko o Magnusie. Musiał być jakiś sposób. Nie mógł tutaj tak zginąć. Musiał uciec.

- To smutne, że musisz zginąć tutaj. Taki samotny. Bez twojego parabatai. Siostry. Przyjaciółki... Bez twojego kochanka. - wypluła słowa z jadem. - Magnus Bane? Na poważnie? - rzuciła jego ciałem na ziemię. Alec krzyknął, uderzył głową o posadzkę, a po jego policzkach biegły łzy. Jego twarz była brudna, więc krystaliczne krople toczyły na niej nowe szlaki, tak jak lodowce wiele lat temu rzeźbiły rzeki.

- Nie mieszaj ich w to. - wycharczał.

- Uroczo. - pokręciła głową. - Myślisz, że oni też nie zginą? Myślisz, że tam w tym twoim Nowym Jorku po twojej śmierci ludzie będą bezpieczni? Otóż nie, kochanie. Twoja rodzina. Przyjaciele. I ten plugawy Czarownik... Oni wszyscy umrą. A wiesz, kto pierwszy? - kucnęła obok i parzącą ręką złapała za jego podbródek, unosząc głowę boleśnie do góry. Alexander spojrzał na nią z furią w niebieskich oczach, które wyglądem przypominały wzburzony ocean. - Twój ukochany. Już się tym zajęłam. Kiedy tak pięknie sobie rozmawialiście, zaplanowałam jego śmierć. Co do sekundy. - Alec warknął, a ta mocniej zacisnęła dłoń na jego podrażnionej skórze. Ta kiedyś mlecznobiała, cała pokryta była bąblami. - Już nie możesz na niego liczyć. Nie możesz liczyć na nikogo. Magnus Bane nie...

Lightwood użył całej siły, żeby kawałkiem szkła trafić w odsłoniętą szyję Lilith. Jego gardło opuściło warknięcie. Demon niczego się nie spodziewając, odskoczył od Alexandra. Ten, powtarzając w głowie imię Magnusa, podniósł się z ziemi i zaczął uciekać z budynku.

Wiedział, że to, co zrobił, nie sprawi, że pozbędzie się Lilith, ale miał szansę na ucieczkę. Na jakieś schronienie. Na plan.

Wyskoczył z kościoła i natychmiast skręcił prawo, biegnąc w dół ulicy. Chodniki opustoszały. Nad Londynem zebrały się czarne chmury. Co prawda angielska pogoda zazwyczaj taka była, ale tym razem od chmur biło niebezpieczeństwem. Strach opanował jego ciało. Znowu został uwięziony w ciele Alexandra z rzeczywistości, gdzie ten mieszka w stolicy Wielkiej Brytanii. Alec zatrzymał się raptownie. Znowu w głowie miał ułamki wspomnień. Poczuł ogromny ból w ciele. Jęknął i rozejrzał się wokół. 

- Pomocy! - krzyknął. Ruszył ponownie, skręcił w prawo, na nową ulicę, na której pod witryną sklepową stali chłopcy w jego wieku. - Błagam, pomóżcie mi. - wyjęczał, podchodząc do nich.

- Kurwa mać, stary, co ci się stało? - czarnoskóry chłopak w czapce z daszkiem, którą założył do tyłu, natychmiast do niego podszedł i złapał jego rękę, przekładając ją sobie przez ramie. - Ludzie, pomóżcie! - krzyknął, a reszta jego przyjaciół wybudziła się z transu i pomogła podnieść Aleca.

- Pomóżcie mi... Błagam. - Alexander szlochał. Nie rozumiał sytuacji, w której się znajdował. Prowadził proste życie. Nie miał wrogów ani przyjaciół. Grał w drużynie. Wszystko było w porządku.

Nastolatkowie pomogli mu podejść do drewnianej ławki, na której któryś z nich rozłożył swoją kurtkę.

- Uważajcie. - ostrzegł czarnoskóry i jak najdelikatniej mógł, razem z kolegami położyli czarnowłosego.

- Ja chcę do domu. - Alexander płakał jeszcze głośniej.

- Stary, już, dzwonię na pogotowie. Spokojnie.

- Do domu, błagam.

- Koleś! Wyglądasz jakby, ktoś cię na patelni smażył! Najpierw pogotowie! - zauważył drugi.

Lightwood dusił się swoimi własnymi łzami i coraz trudniej było mu brać oddech. Drugi Alec próbował znowu przejąć kontrolę.

- Błagam, nie, nie, nie, nie, nie, nie... - szeptał, napinając całe ciało i uderzając potylicą o drewno.

- Ej! Trzymajcie go! - jeden z chłopaków unieruchomił mu głowę.

- Dajcie mi telefon! Proszę was! Błagam! - warczał wściekły.

- Koleś, uspokój się! Naćpany jesteś?

- Daj mi telefon! - ryknął.

- Nathan, daj mu to gówno!

Po chwili w jego zranionych dłoniach pojawiło się urządzenie. Ku zdziwieniu nastolatków, zamiast wybrać jakiś numer, co myśleli, że ciemnowłosy zrobi, ten otworzył ikonkę aparatu. Na ekranie pojawiła się jego twarz, a on z uporem patrzył się w kamerę. Widział runę.

Ta runa.

Wrócił. Zamknął Alexandra z Londynu głęboko w ciele. Przestał się rzucać. Nathan, który trzymał jego, głowę zabrał dłonie, chwilę trzymał je otwarte nad jego twarzą, ale zacisnął pięści i schował je do kieszeni czarnej kurtki. Alec był w dobrym miejscu. Mógł walczyć z Lilith, ale jego umysł zaczął zajmować dziwny spokój. Jakby w jego żyłach nagle znalazło się antidotum. Patrzył na ciemnoniebieskie niebo, które kolorem przypominało jego tęczówki. W tym odcieniu było coś niebezpiecznego, ale i to, mimo wszystko, niosło wyczekiwanie ukojenie bólu. Gdzieś, jakby zza ściany, słyszał podniesione głosy chłopaków. Ale nie bardzo go to obchodziło. Spojrzał ostatni raz zamglonym wzrokiem na czarnoskórego mężczyznę, który gadał z dyspozytorem numeru alarmowego. Nagle telefon wypadł mu z dłoni i roztrzaskał się w drobny mak u jego stóp. Jego spojrzenie było przerażone. Jednak Alexander nie słyszał krzyków, ani podniesionego głosu Lilith, która przemawiała w starożytnym języku. Wiatr przejechał swoimi niewidzialnymi dłońmi po jego twarzy, ciągnąc za powieki i zamykając mu oczy. 


To zdecydowanie działo się zbyt często. Uchylił powieki, które wydawały się być zrobione z ołowiu. Mrugał jakąś chwilę, a ostrość wróciła dopiero po kilku sekundach. Całe jego ciało bolało, a on leżał w miejscu, którego w ogóle nie kojarzył. Pod plecami czuł sporej wielkości kamienie, które wbijały się w jego skórę. Ramię, na którym spoczywała dłoń Lilith, paliło ogniem. Tak samo podbródek i kawałek szyi.

- Czy to może się skończyć? - jęknął.

Niebo nad nim było czerwone. Chmury wisiały niebezpiecznie nisko i ciskały bordowe gromy. Alec leżał na skraju jakiejś wiejskiej drogi. Wokół niego były pola, gdzieś w oddali samotne drzewa i strachy na wróble, które w tej krwawej scenerii wyglądały jak trupy ponabijane na drewniane pale.

Próbował się podnieść. I kiedy już prawie siadał, głowa rozbolała go okropnie i ponownie poleciał na drogę. Kamienie wbiły mu się w potylicę i szyję. Zaklął głośno, łapiąc spazmatyczny oddech. Każdy wdech i wydech kosztował go wielki wysiłek. Ponowił próbę. Już prawie usiadł, kiedy przez jego kręgosłup przeszedł ból, jakby ktoś jeździł nożem po jego kręgach. Tym razem położył za siebie dłonie i podtrzymał się w pozycji pół leżącej. Oddech świszczał, a on był pewien, że na pewno ma złamane żebro.

Tylko który z Aleków? Ten prawdziwy? Ten z Londynu? Czy może ten Alexander malarz?

- Ja pierdolę... - zaczepił paznokciami w ziemi. Przeniósł ciężar ciała na ręce, które pokryły się wystającymi żyłami.

W końcu usiadł. Zmęczył się przy tym, co najmniej tak, jakby biegł przez ostatnie cztery godziny sprintem. A on tylko wstawał! Nawet nie na nogi!

Zastanawiał się w ogóle, jak tu trafił. Pamiętał miasto, nastolatków i to jak powoli zasypiał na ławce. Przed sobą widział przerażoną twarz czarnoskórego i wtedy zrozumiał, że musiała dopaść ich Lilith. Przymknął oczy, w których stanęły łzy. A jeśli zginęli przez niego? Przez to, że głupi zaprowadził Wielkiego Demona prosto do nich. Czuł się winny. W sumie za każdym razem tak było. Wystarczyło, że na przykład Jace albo Izzy zranią się choć trochę na misji, a on był zły, że nie dopilnował rodzeństwa. Jednak skoro tam była Lilith, to czemu on nagle znalazł się tutaj? Na jakimś pustkowiu? Czy już umarł? Spojrzał w niebo. Może tak wygląda piekło? Chociaż na pewno nie było tu gorzej, niż jest na ziemi. Tamto miejsce nierówna się z niczym.

Alexander westchnął głośno.

Kolejnym celem, który sobie wyznaczył, było podniesienie się na swoje nogi. Co uczynił dopiero po siedmiu próbach, pełnych krzyków bólu, westchnięć, niechcianych łez, przekleństw i błagań o pomoc. Stanął, chwiejąc się na boki. Całe jego ciało trzęsło się z wycieńczenia. Zagryzł swoją pełną wargę do krwi.

Rozejrzał się na boki, ale mimo większego pola widzenia, nie zauważył nic nowego. Postawił pierwszy krok do przodu, a ból kostki promieniował na całą jedną nogę. Postawił drugi krok i ruszył przed siebie, kuśtykając.

Pamiętał, że Magnus mówił mu, że będzie ciężko, że być może będzie poważnie ranny, ale najważniejsze jest wygnanie Demona z powrotem do jego wymiaru w Edomie.

- Wielkie Demony zwykle przyjmują ludzkie postacie. Dzięki temu łatwo, chociaż nie do końca, je zabić. Mają w ciele słaby punkt, po którego przebiciu umierają. W przypadku Lilith znajduje się on pomiędzy piątym, a szóstym kręgiem szyjnym. Problem jest taki, że jest wielkości centa i trudno w niego trafić. - Magnus westchnął. - Myślę, że nie unikniesz jej spotkania, ale bardzo chcę, żebym jednak się mylił i żeby twoja pierwsza walka oznaczała bitwę z kimś innym.

- Co jeśli nie wrócę, Magnusie? - to zdanie było tak ciche, że Czarownik musiał poprosić o jego powtórzenie, a kiedy dotarł do niego sens pytania. Prawie krzyknął na Nocnego Łowcę.

- Nawet tak nie myśl, Alec! Zakazuję ci! Jeśli będzie potrzeba, sam zejdę w najciemniejsze, najbardziej oddalone wszechświaty i cię uratuję. Obiecuję ci to, mały Nefilim. 

Alexander uśmiechnął się na wspomnienie zawziętości w głosie Bane'a. Mimo bólu i zmartwień tylko Czarownik mógł sprawić, że kąciki ust ciemnowłosego unosiły się lekko w górę.

Wędrówka trwała tylko chwilę, kiedy w oddali zamajaczyła ciemna postać. Musiał przetrzeć dłonią oczy, aby się upewnić czy to, co widzi, jest prawdziwe. Ale tak z oddali nadbiegał Magnus. Jego lekki płaszcz powiewał na wietrze. Na nogach miał ciasne spodnie, a na górę zarzucił bufiastą koszulę. Kilka guzików u góry, tak jak zwykle, było odpiętych, a na nagiej, oliwkowej skórze odbijały się złote naszyjniki. Ciemne włosy postawione były na górę w strzelistego irokeza.

- Alec! - krzyknął i przyspieszył.

Lightwood w tym momencie otwarcie płakał. Próbował przyspieszyć, co finalnie wyglądało jakby, był zombie i zamierzał wyżreć mózg Magnusowi.

Spotkali się w połowie drogi. Bane porwał go w ramiona. Alexander szlochał głośno w jego ramię, mocząc ubranie. Ciało Magnusa było ciepłe i przyjemnie pachniało drzewem sandałowym. Zapachem, który Alec uwielbiał właśnie przez Czarownika.

- T-tak ba-bardzo się cieszę, że-e tu j-jesteś. - wyszlochał i mocniej zacisnął ręce na materiale płaszcza, obawiając się, że Bane zaraz się rozpłynie w powietrzu.

- Jestem. Już nigdy cię nie zostawię, Alec. - ręce Bane'a gładziły jego zgarbione plecy.

Serce ciemnowłosego zatrzymało się na chwilę. Czemu Magnus nie mówił do niego pełnym imieniem, tak jak zwykł to robić? Alexander próbował nie dać po sobie wrażenia, że podejrzewa, że coś tu nie pasuje. Przez to krótkie słowo natychmiast się uspokoił i tylko kilka łez leciało po jego policzkach. Uspokoił oddech.

- Pomóż mi, proszę. Nie mam mojej steli, a to tak bardzo boli. - odsunął się z jego ramion, robiąc najbardziej wiarygodną minę, jaką umiał.

Twarz Magnusa wyglądała tak jak zwykle. Eyeliner, masa brokatu, różowa pomadka na ustach, lekki zarost i kilka pieprzyków na czole. Jego oczy były złote, ale nie wyrażały tego, co myślał, że Alec w nich ujrzy. Nie zobaczył żadnej tęsknoty, przejęcia czy bólu. Były zimne i obojętne. Lightwood powoli utwierdzał się w swoich założeniach. Teraz tylko grać.

- Jasne, odwróć się.

- Co, czemu? - wypowiedział te słowa, nie myśląc nad ich sensem. Za co po chwili skarcił się sam siebie w myślach. Musi grać! Musi udawać!

- Będę miał lepszy dostęp do rany. - ciemnowłosy kiwnął głową i wykonał polecenie.

Po chwili poczuł, że otoczyła go magia. Wokół niego latały czerwone iskry, a jego serce biło bardzo szybko. Przełknął ślinę. Obrócił głowę na moment i zauważył, że oczy Czarownika wyglądają tak jak przedtem. Nie było jego Znaku.

- Już gotowe. - ciszę przerwał "Magnus". Alec spojrzał na ramię, zauważając, że ma je owinięte w biały bandaż.

- Dziękuję... J-ja, czy mogę cię do ciebie przytulić? - Alexander był pewien, że Jace i Izzy daliby mu nagrodę za tą kwestię. Chociaż... Co tam nagroda od rodzeństwa? Zasługiwał na Oscara za to!

Czarownik skrzywił się na chwilę, ale natychmiast zreflektował się, przywdział na twarz fałszywy uśmiech i kiwnął głową.

Alec musiał działać szybko. Jeśli dobrze pamiętał, miał coś, co mogłoby mu pomóc. Objął Czarownika lewą dłonią za szyję. Wtedy "Magnus" położył swoje ręce na jego plecach, ściskając je lekko. Drugą, wolną ręką Alexander powoli wyciągnął z kieszeni kawałek szkła. Prawie pisnął, kiedy natrafił palcami na jego chropowatą teksturę. Razem z odłamkiem w pięści, umieścił swoją rękę na ramionach mężczyzny. Przymknął oczy, odliczając do trzech.

- Puść mnie już, Alec. Musimy uciekać. - przy dwóch przerwał mu głos Czarownika przy uchu.

Lightwood się nie patyczkował i modląc się do wszystkich Aniołów, jakich znał, wbił szkło pomiędzy piąty a szósty krąg. Natychmiast odskoczył od Demona, który wydał z siebie zduszony okrzyk. Spojrzał ze smutkiem w oczach na Aleca. Alexandrowi przez chwilę wydawało się, że widzi w nim prawdziwego Magnusa. W jego oczach stanęły łzy. A jeśli się pomylił?

Jednak wtedy z gardła kreatury wydobył się ryk. Na niebo zaczął wstępować niebieski kolor. Jakby ktoś wlał w nie wodę, gasząc pożar, który wytworzyła czerwona barwa. Potwór chciał podejść do Aleca, ale upadł na ziemię, wijąc się i wydzierając. Jego skóra zaczęła rozszczepiać się na małe kawałki, spod których wyłaniało się żółte światło. W końcu promień był taki wielki, że ciemnowłosy musiał zasłonić oczy ręką. Poświata pochłonęła okolicę wokół i nagle usłyszał wybuch, który zatrząsł ziemią. Alec ledwo utrzymał równowagę. Uchylił powieki, a na ziemi przed nim widać było miejsce, gdzie wcześniej musiał palić się ogień.

Lightwood rozejrzał się wokół. Skoro zabił Lilith, to co teraz? Jak ma wrócić? Spojrzał w niebo, które już całe przypominało kolorem oczy Alexandra. Chłopak powrócił spojrzeniem do miejsca, gdzie wcześniej unicestwiony został Wielki Demon.

Podszedł do niego, zauważając, że czarna ziemia po ogniu układała się w runę, którą widział wiele razy podczas wędrówki po wszechświatach. W środku niej leżał jakiś srebrny patyk, który przy bliższym przyjrzeniu się, okazał się być stelą.

- Na Aniołów i wszystkich innych. Dziękuję! - wykrzyknął.

Upadł na kolana, ignorując ból. Złapał w trzęsące dłonie urządzenie i natychmiast zaczął kreślić iritaze. Ze szczęściem przyjmując to, że na jego ciele znowu były runy. Płakał wzruszony. Po kilku leczniczych znakach. Zaczął rysować nieznaną runę. Nie pojawiła się znikąd, więc musiała być kluczem do wyjścia. Ostatnie pociągnięcie sprawiło, że jego ciało spowiło złote światło. Jednak nie czuł strachu, tak jak wtedy, kiedy Lilith rozpadała się na kawałki. To uczucie było przyjemne. Przymknął oczy i myślał o rodzinie, o Parabatai, o Izzy, o Maksie, o ojcu i o matce. Pomyślał o Clary, o jej mamie i jej przyjacielu Simonie. Na końcu przyszedł mu na myśl Magnus. Ten prawdziwy z kocimi oczami i troską w spojrzenie. Alec uśmiechnął się szeroko i rozłożył ręce na boki. Czuł jakby, ktoś unosił go z ziemi i jakby on leciał wysoko do góry. 

- Co mam powiedzieć? Że nie damy rady? Że też nie wiem, co mam zrobić? To Alec znał odpowiedzi na wszystkie pytania! To on był ten mądry i najrozsądniejszy! To on czytał te swoje książki i znał wszystkie od deski do deski. Zapytaj go! - pierwsze, co usłyszał do zrozpaczony głos Izzy.

Uchylił lekko powieki i spojrzał na rodzeństwo i Clary stojące obok.

- Isabe... - Jace zaczął, ale ciemnowłosy mu przerwał.

- Jeśli powtórzysz jeszcze raz pytanie... To, to może zdołam się zmusić do odpowiedzi. - wypowiedziane słowa niosły ze sobą ból. - Ale najpierw, najlepiej powiedz mi... Gdzie jest M-magnus? - uśmiechnął się w miarę możliwości, powoli unosząc się na łokciach.

- Leż! - ryknął Jace i w kilku krokach dotarł do niego i tulił brata do swojej piersi. - Jak ja cię nienawidzę! - blondyn płakał. - Jak jeszcze raz mi to zrobisz to, obiecuję, że zjem ci wszystkie słodycze! Na twoich oczach! I będę do tego oblizywał palce!

- Też tęskniłem, Jace. - westchnął z bólu. - Ale mógłbyś może puścić mnie na chwilę? N-nie mogę oddychać.

- Och, tak, tak. - chłopak zreflektował się i odsunął od ciemnowłosego na małą odległość.

- Isabelle? Clary? - dziewczyny zszokowane patrzyły na Aleca, nie dowierzając i zrzucając winę na halucynacje związane ze zmęczeniem.

- Naprawdę tu jesteś, czy tylko mi się wydaję? - wyszeptała Izzy.

- Jestem, siostrzyczko. - kiwnął głową najstarszy.

Ciemnowłosa złapała za dłoń Clarissy i pociągnęła ją w stronę kanapy. Opadły na kolana obok Jace'a i po chwili cała czwórka płakała ze szczęścia.

- Nałożyć ci iritaze? - zapytała Ruda.

- Ja to zrobię. Moja będzie mocniejsza. - zgłosił się Jace.

Blondyn wyciągnął stelę z kieszeni spodni i podwinął koszulkę starszego brata. Obrysował runę kilka razy, a Alec jęknął na przyjemne uczucie uśmierzenia bólu. Przymknął oczy, kładąc głowę na miękkiej poduszce.

- Gdzie jest Magnus? - zapytał ponownie po chwili.

Wtedy wszyscy jakby przypomnieli sobie o tym, co się stało. Blondyn zaprzestał rysowania, a dziewczyny zamarły w bezruchu. Po policzkach Izzy poleciały łzy. Na taką reakcję przestraszone oczy Lightwooda otworzyły się szeroko.

- Co? Gdzie on jest? - oni dalej milczeli. Alec zacisnął pięść. - Gdzie on jest?! - krzyknął, a Clary niegotowa na taką reakcję, lekko zadrżała.

- On... - zaczął Jace. - Znaleźliśmy to przy nim. - blondyn podał Alecowi świstek papieru.

Niebieskie oczy skanowały tekst napisany pięknym pismem. Rozpoznał w nim styl Magnusa. Przeczytał wiadomość kilka razy, a w jego głowie utworzyła się prawdziwa burza myśli. Bane zniknął. Został porwany. I sam twierdził, że jest najmniej ważny w tej sprawie. Serce Alexandra prawie złamało się na pół. Czarownik na pewno nie był najmniej ważny dla niego. Magnus dla Lightwooda był pierwszą myślą po przebudzeniu i ostatnią przed pójściem spać. Azjata stawał się ważną osobą w życiu Łowcy i nie mógł tak łatwo odejść.

Oni wszyscy umrą. A wiesz, kto pierwszy?

- Musimy go znaleźć. 

Jego głos był zimny i opanowany. Był gotowy przelać ostatnią kroplę krwi za Magnusa. 






Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top