XII |water, fire, wind and desert|

Przepraszam za poprzedni rozdział, ale muszę ich podłamać :(( Zabijecie mnie za wszystko!!!  A tak w ogóle to macie super filmik u góry ;)

Poczucie winy wciskało go w ziemię. Nie mógł oddychać. Zranił osobę, która kolejny raz uratowała mu życie. Potraktował go w najgorszy sposób. Czuł się, jakby był w więzieniu własnego ciała. Ono robiło wszystko automatycznie, słowa wylatywały z niego bez jego woli, a jego myśli krzyczały, że to, co przed chwilą mówił, to nieprawda. Jego nogi niosły go same do Instytutu. Mimo że chciał wrócić do Magnusa i go pocałować. Był gdzieś daleko, prawdopodobnie tam, gdzie jego przyjaciel Księżyc. Jego myśli znajdowały się trzysta osiemdziesiąt pięć kilometrów od ciała. Był taki zagubiony.

Przypomniał sobie noc, kiedy poznał Magnusa. Chciał do niej wrócić. Rozegrać wszystko od nowa. Wypowiedzieć inne słowa. Nie wiedział, co teraz powinien zrobić. Ból w pięknych oczach Czarownika, sprawiał, że jego serce się kruszyło. Alexander już miał Bane'a, a teraz pozostał z niczym.

Otępiały przeszedł przez korytarze Instytutu. Słońce zmierzało ku snowi. Cienie wydłużały się, a na niebie zaczęły pojawiać się miliardy gwiazd, a obok nich Luna. Jej światło wpadało do pokoju Aleca. Odbijało się ono od jego zapłakanej twarzy. Niebieskie oczy tonęły w łzach. On czuł, jakby znowu pogrążał się w zimnej otchłani. Machał rękami i nogami w każde strony. W rezultacie zniżał się jeszcze bardziej do dna. Widział postacie nad taflą. Krzyczał. Woda przedostała się do jego płuc. Wszystko piekło żywym ogniem. Wylądował na dnie. Jego oczy powoli się zamykały. Był zmęczony. Słyszał krzyki. Słyszał wołania. Później słyszał tylko szepty. A potem jego głowę ogarnęła cisza. Cisza tak nieprzyjemna, że wydawała się za głośna. Odbijała się od ścianek głowy i uderzała w mózg, rażąc wszystko swoim dźwiękiem. Dźwięk ciszy był najgorszy.

Leżał na dnie kilka minut. Zebrał swoje siły i otworzył oczy. Nagle nabrał powietrza i, mimo wszechobecnej wody, oddychał. Poruszył rękoma i podpłynął w górę. Niebo i słońce wydawały się tak odległe. Wkładał w pływanie całą energię. Jednak jak tylko spragniony przybliżał się do powietrza, one się oddalało. Jednak nie poddawał się. Wiedział, że musi wypłynąć. Musi żyć. Musi iść do Magnusa. Musi żyć. Życie - słowo rozbrzmiewało w jego głowie. Płynął w jego rytm.

Nabrał gwałtownie powietrza, wynurzając się na powierzchnie. Wokół nie było pięknej wyspy, słońca i błękitnego nieba. Rozglądał się dookoła, będąc coraz bardziej przerażonym. Las płonął. Woda był granatowa, a sklepienie zaszło burzowymi, ciężkimi chmurami. Kręcił się w koło. Skoczył w stronę brzegu. Był sam. Nie było tutaj tym razem Magnusa i jego rodzeństwa. Zapach spalenizny dosięgnął jego nozdrzy. Dym wdarł się do płuc, a on znowu zaczął się dusić.

Żywioły chciały go zabić.

Przytknął do buzi zgięcie swojego łokcia i w nie oddychał. Oczy go szczypały, ale wzrokiem szukał bezpiecznego miejsca. Nagle w oddali na plaży coś zaświeciło. Jakby ktoś stał tam z latarką. Podążył w tamtą stronę. Kulał na jedną nogę. Mokry, zmęczony. Kaszlał co chwilę i powstrzymywał słone łzy, ale dalej szedł. Najważniejsze, że szedł. Światło latarki było coraz bliżej. Wiatr zawiał mocniej, popychając go w bok. Prawie się wywrócił, ale udało mu się zachować równowagę. Lekki wiatr zamienił się w huragan. Woda się wzburzyła. Iskry ognia latały na około. Wietrzysko było zapowiedzią wojny. Wywrócił się na piasek, a ten oblepił jego mokre ciało. Zamknął oczy zbyt zmęczony, aby je otwierać.

Leżał tak chwilę, dopóki na jego twarzy nie pojawił się suchy piasek, który przyszedł do niego razem z tym strasznym wietrzyskiem. Poczuł światło na swojej twarzy. Tęczówki zmrużyły się i starał się zasłonić twarz dłonią, kiedy ktoś świecił latarką w jego oczy. Podniósł się, ale światło z urządzenia znowu się oddaliło. Nagle przerażony Alec zdał sobie sprawę, że jest na pustyni. Ciemne niebo błyszczało od gwiazd. A on stał na jednej z wydm. Silny wiatr szastał jego ciałem, a zimna temperatura sprawiała, że miał dreszcze. Znowu spojrzał w stronę tajemniczego osobnika z latarką. Ponownie dostał po oczach.

- Przestań. - wychrypiał, wystawiając przed siebie ręce.

- Alec! - usłyszał krzyk z prawej. Odwrócił się, ale nikogo tam nie było. - Alec! - teraz skierowany był na lewo. - Alec! Alec! Alec! - myśli wcale nie otaczały go z zewnątrz, były w jego głowie. I niczym zawodowi bokserzy uderzali o siebie i inne myśli. - Alec! - jego mózg rozdarł desperacki krzyk.

Światło znowu wylądowało na jego zmęczonych oczach.

- Przestań. Przestań. Przestań. - przymknął oczy i zmierzał w stronę człowieka.

Uchylił powieki na chwilę, rejestrując przed sobą zapłakaną Clary. Uchylił oczy szeroko. Clarissa, skąpana we łzach i zasmarkana, stała przed nim i celowała w niego snopem białego światła z latarki.

- Clary, co się stało? - wystawił w jej stronę ręce.

- Alec... - jednak nie kończyła zdania.

- Co się dzieje? Gdzie my jesteśmy? - pytał, powoli zbliżając się do niej.

- Alec...

- Możesz mi do cholery jasnej wyjaśnić, co tu robimy?! Jak się tu znaleźliśmy?! - wybuchł.

Wyrzucając ręce w powietrze, jego oczy zaszły łzami bezradności.

- Alec... - twarz Clary stawała się coraz bardziej przerażona. Jej spojrzenie wycelowane było w dal za nim, a kiedy ich oczy się spotkały, warga rudowłosej zadrżała. - Uważaj. - wyszeptała i w tym samym czasie coś skoczyło na plecy Alexandra, przewracając go do przodu.

Był przyciskany twarzą do piasku. Jego ziarenka dostały się do jego oczu, nosa i buzi. Szamotał się z przeciwnikiem. Próbował uderzać łokciem. Trafił i dzięki temu zyskał kilka chwil na odwrócenie się w stronę atakującego. Przeraził się, kiedy w ciemności zauważył tylko czerwone, jak krew oczy, które wpatrywały się w niego z chęcią mordu. Istota spadła z jego ciała, ale zaraz znowu na nie naskoczyła. Dopadła rękoma jego szyi i zaczęła go dusić. Alec próbował się wyrywać, ale dziwne stworzenie trzymało go w pułapce. Brakowało mu powietrza. Drapał, uderzał, kopał przeciwnika, ale to na nic się zdało. Ostatkami sił próbował się wyrwać. Czerwone oczy go mordowały. Chwycił w prawą rękę garść piasku i cisnął nią w czerwone tęczówki. Atakujący się rozkojarzył i uwolnił szyję Alexandra. Łapał łapczywie powietrze i zrzucił z siebie stworzenie. Oddalał się od niego jak poparzony na czworakach. Później wstał na równe nogi i zaczął biec. Słyszał krzyki. Widział snopy światła gdzieś w oddali. Jednak ucieczka po piasku była trudniejsza, niż się spodziewał. Ziemia się pod nim usypywała, potykał się, upadał. Był wykończony, a wcale nie przebiegł ogromnego dystansu. Na szczęście nie słyszał już potwora. Pot lał się z jego czoła strumieniami. Włosy kleiły do jego skóry, a mięśnie bolały, jakby ktoś wlał w nie żrący kwas.

Dopadł się do jednej z wydm i upadł na kolana. Zaczął wdrapywać się na nią na czworaka. Piasek usypał się znowu pod nim, a on spadł na sam dół. Znowu był na dnie. Tym razem wszystko bolało go od ziarenek piachu. Piasek był chłodem. Alec był jak piasek, był chłodny. Znajdował się na pustyni. Stał się samotny, wyobcowany. Tak czuł się codziennie.

Jego oddech zwalniał. Klatka piersiowa unosiła się coraz mnie chaotycznie. Ciało go paliło, jakby znalazł się w tamtym płonącym lesie. Jego skóra była drażniona, a na jego usta wpłynął błogi uśmiech. W końcu to się kończyło. Wypuścił z siebie ostatni oddech i zamknął oczy. Na zawsze.

Uchylił powieki, rejestrując, że znalazł się na szczycie wydmy. Nie przejął się tym. To był koniec.

- Alec! Zejdź stamtąd! - snop światła znowu drażnił jego twarz, a płaczliwy ton głosu Clary sprawił, że był zaciekawiony. - Alec, proszę. - jej oddech był urywany przez szloch. Chciał uchylić oczy. Zobaczyć jedynie, o co chodzi. Zapytać, czemu są na jakiejś pustyni. Jak się tu znaleźli i jak mają zamiar wyjść? - Błagam cię, Alec, kurwa mać! - jego powieki były ciężkie niczym kamienie. - Zejdź stamtąd. - skąd miał zejść? Gdzie on był? Nie mógł złapać powietrza. Rozpłakał się, a jego płacz uzupełniał szloch rudowłosej. - Zejdź, błagam cię, Alexandrze. Pomogę ci. Po prostu zejdź, błagam. - uchylił jedną powiekę. Stał na skraju dachu. Dachu Instytutu. Przodem do zapłakanej Clary, która celowała do niego światłem latarki.

- Co? - zaczął, ale dziewczyna mu przerwała:

- Zejdź do cholery, idioto! - krzyczała, a on upadł na kolana w jej stronę.

Przerażona rudowłosa padła do jego ciała i objęła ramionami. Oboje trzęśli się od szlochu. Clary była przepełniona emocjami. Właśnie uratowała bruneta przed popełnieniem samobójstwa. A Alexander po prostu nie miał pojęcia, jak znalazł się na dachu i co w ogóle się działo po jego powrocie.

- Co ci przyszło do głowy...? Czy ty? Czy? Czy ty chciałeś? - biła go po plecach, płacząc. Mimo fałszywej otoczki pewności siebie była bardzo krucha. - Co? Czemu?

- J-ja n-nie wiem. Nie wiem, Clary. J-ja, ja zrobiłem c-coś strasznego. - szeptał, a jego głos drżał. - Ja, ja zraniłem kogoś. Clary, ja... - zaszlochał głośno, a rudowłosa wzmocniła uścisk. - Ja, ja nie wiem. Ja nie chciałem. Ja chciałem... Ja chciałem spróbować czegoś z nim, a-ale, ale ja się tak boję... Ja chcę żyć normalnie, ale chcę też jego. Chcę, żeby był kimś w-ważnym, ale... - łapczywie nabierał powietrza. - Ale on nie może. M-my nie możemy. T-to niemożliwe. - zaciskał ręce w pięści. - Ale j-ja nie chcę być samotny, a o-on, a on... On mi pomoże. On jedyny sprawi, że, że... że nie będę czuł tego wszystkiego złego we mnie.

- Och, Alec. - westchnęła rudowłosa, głaszcząc jego plecy.

- P-powiedziałem mu najgorszą rzecz j-jaką mógł usłyszeć. - ledwo wypowiadał całe słowa.

- Co mu powiedziałeś, Alec? - Clary złapała jego twarz w dłonie i ścierała jego łzy. Alexander milczał. - Powiedz mi. Proszę.

- J-ja... Powiedziałem, że, że jestem Nocnym Łowcą i że, że ja zabijam demony, a o-on ma coś w sobie z demona i, i j-ja praktycznie powiedziałem mu, że bym go zabił. Clary, jestem tak beznadziejny. - zawył głośno, a jego twarz wykrzywiła się w grymasie bólu. I to nie był ten fizyczny ból. Cierpiał psychicznie. Słowa wypowiedziane w stronę Magnusa krążyły po jego głowie i wbijały ostre szpilki, pozwalając, żeby się wykrwawił.

- Alec, jesteś cudowną osobą. Uwierz, znamy się krótko, ale jesteś niesamowity. - wpatrywała się prosto w jego niebieskie oczy. Zaczął desperacko kręcić głową.

- N-nie. Nie. Nie. Nie. - powtarzał. - To ja jestem demonem! Nie on, to ja go zniszczyłem, to ja jestem wszystkiemu winny! Nie wiem, co się dzieje. Już po raz drugi próbuję odebrać sobie życie, a nawet nie wiem, czemu to robię. Tak się dzieje. J-ja nie wiem. Nie chcę tego, a budzę się na skraju dachu. - Clary zamknęła go w ramionach. - Clary, j-ja, ja myślę, że ja coś czuję do niego. Ja nie wiem, czy to jest to, a-ale wiem, że jeśli... - złapał powietrze. - Jeśli będzie między mną a nim dobrze, to, to może być coś poważnego. - szeptał. - Ale, to nie może się zdarzyć.

- Co? - wyrwało się z ust Clarissy. Ponownie odsunęła się od chłopaka i patrzyła w jego twarz. - Alec, nie możesz tak. Przecież tu chodzi o twoje szczęście! Nie możesz być wiecznie zamknięty w sobie, smutny. Dusisz emocje w środku, a później wybuchasz.

- Nie rozumiesz. - pokręcił głową. - Jeśli ja i on, jeśli my, coś pomiędzy nami. Zniszczymy sobie życie nawzajem.

- Co ty gadasz? Masz szansę na miłość! Na najważniejsze uczucie w życiu człowieka, a ty ją odpuścisz. Nie możesz tak zrobić...

- Ale zrobię. - przerwał jej.

- Co z twoim szczęściem, Alec? Będziesz cierpiał! - Clary krzyczała. - Sam mi to powiedziałeś. Nocni Łowcy zakochują się raz na całe życie! Będziesz całe życie samotny? Ożenisz się z jakąś Nocną Łowczynią i ją też zasmucisz? Nie zasługujesz na to. Magnus też nie!

- To nie jest ważne, Clary.

- Cholera, Alec! Jeśli miłość do ciebie przychodzi, musisz zrobić wszystko, aby o nią walczyć. Wszystko! Nawet jeśli oznacza to złamanie prawa i utratę run! Przynajmniej będziesz z człowiekiem, który kocha cię mimo wszystko złe.

- Skończ. - wyszeptał.

Tych samych słów użył w stosunku do Magnusa. Serce go rozbolało.

- Nie, nie skończę, Tylko mnie słuchaj!

- Skończ. - wydarł się. - Przestań mówić to wszystko. To, to nieprawda. Nie chcę zniszczyć Magnusowi życia. Żyje przez stulecia, a teraz będzie miał przeze mnie kłopoty. Nie chcę wyrządzać mu większej krzywdy.

- Już mu ją wyrządzasz, Alec. Dobrze o tym wiesz. Wypierając się uczucia, które ogarnia was oboje, ranisz go najbardziej. On pokłada nadzieje. Czuje coś do ciebie. A ty wyjedziesz mu z szacunkiem do tradycji i zachowaniem honoru swojej rodziny. To chore, Alec. Musisz zacząć żyć swoim życiem.

- Jest już za późno. - zaschnięte łzy tworzyły drogi na jego zimnych, bladych policzkach.

- Nigdy nie jest za późno.

- W tym przypadku jest. - schował twarz w dłoniach i znowu zamknął wszystkie emocje w sobie.

Tak radził sobie ze stresem i może czasem się to przydawało, ale on całe życie zamykał wrota do swoich myśli. A takie zamknięcie prowadzi do autodestrukcji. Prawdopodobnie wtedy Alec po prostu umierał. Dzień po dniu. Marniał w oczach. Znikał. Alexander topił się w wodzie. Ogień pożerał jego skórę. Ciało muskał huragan. Serce było osamotnione na pustyni.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top