II |hurt|

Hej wszystkim! Skoro to drugi rozdział, to chyba pora, aby się przywitać. Także, dzień dobry! Bardzo cieszę się, że tu jesteście i dziękuję za taką aktywność pod prologiem i pierwszym rozdziałem. Jesteście niesamowici! Myślę, że rozdziały będą pojawiać się w poniedziałki i piątki o godzinie 17, no chyba że aktywność pod rozdziałem wystrzeli wysooooko w niebo. (MOŻECIE KOMENTOWAĆ NAWET KAŻDY AKAPIT!!!) Wtedy dostaniecie rozdział na drugi dzień! Dlatego zapraszam do czytania, a w następnej części dowiecie się jak w ogóle wpadłam na pomysł z tym fanfiction, bo to ciekawa historia. Dziękuję wszystkim!

Wyrzuty sumienia rozrywały jego duszę w drobny mak. Słowa matki rozsadzały mu czaszkę od środka. Czuł jakby jej zawód, wpisał się w jego krwiobieg, a kiedy skażona porcja krwi wracała do serca, te bolało niemiłosiernie. Chciał krzyczeć - pozostał cicho. Chciał płakać - pozostał obojętny. Wpatrywał się pustym wzrokiem przed siebie wplątany w białą, nudną pościel. Prawdopodobnie musiał napisać raport z misji, ale jego ciało odmówiło posłuszeństwa. Gdy tylko unosił jakąś kończynę, ta dygotała. Czerwony, opuchnięty policzek sprawiał, że czuł jakby był przez niego wbity w materac. Nie zainteresował się nawet rodzeństwem ani nieznajomą. Po narracji matki mógł stwierdzić, że jednak wrócili do Instytutu. Przynajmniej to mogli zrobić.

Nagle się zezłościł. Głowę wypełnił tępy ból. Był niesprawiedliwe osądzony. On nie chciał tu tej dziewczyny. To był pomysł Jace'a, ale i tak Alexander poniósł karę. Wbił paznokcie w skórę na dłoni. Ból w tej części ciała sprawił, że nieco odciążył swoją głowę. Serce obijało się boleśnie o jego obolałe żebra. Nie dbał już nawet o to, żeby nakładać iritaze. Chciał cierpieć. I to pewnie było najżałośniejsze na świecie. Alexander Lightwood, pochodzący z potężnego rodu, przyszła głowa Instytutu w Nowym Jorku, siedział i użalał się nad sobą, bo był najgorszym człowiekiem na ziemi.

Przez moment przeszło mu przez myśl, że chyba byłoby lepiej, gdyby to Jace go zastąpił. Jednak wtedy do głowy wlały się wspomnienia jego skrajnie nieodpowiedzialnego zachowania. I był pewny, że po tygodniu, Nowy Jork by spłonął. Rodzice chyba nie byli nim aż tak zaślepieni? A może? Był wymarzonym synem. Wygadanym, odważnym, lubił typową bronią, interesowały go dziewczyny, a Alec w porównaniu do niego wypadał co najmniej śmiesznie.

Po kilku próbach wstania udało mu się. Założył na bose stopy czarne skarpetki i sportowe obuwie, nie kłopotał się z ubraniem bluzy, chwycił delikatnie łuk w prawą dłoń, a kołczan ze strzałami w lewą. Zarzucił obie rzeczy na ramiona i, na palcach, zbliżył się do drzwi. Lekko nacisnął klamkę i je otworzył. Przeklął w myśli, kiedy te zaskrzypiały. Wychylił głowę na korytarz, który oświetlony był blaskiem księżyca wpadającego przez okno na końcu. Alexander zamknął za sobą drzwi i ruszył w stronę schodów na dach. Wspinał się na kolejne stopnie, aż dotarł do pokrywy, która zazwyczaj była zamknięta, ale Alec użył runy, która ją otworzyła. Zimne powietrze natychmiast uderzyło w jego rozgrzaną twarz, rozwiewając fryzurę i wywołując łzy w oczach. Wspiął się na ostatni schodek, a zaraz całym ciałem znajdował się na dachu. Dostał gęsiej skórki i od razu pomyślał, że wychodzenie tylko w koszulce, było głupim pomysłem. Zamknął za sobą wejście i odetchnął. Potarł swoje ramiona dłońmi i ściągnął z pleców broń.

Jego twarz oświetlał Księżyc. Tylko on wiedział o jego gorących łzach, które moczyły zmarznięte policzki. Tylko on słyszał jego krzyk w ciemność. Tylko on widział, że najlepszy strzelec z Nocnych Łowców chybiał za każdym razem, kiedy wypuścił strzałę. Tylko on widział, kiedy młody nefilim rzucił swoim łukiem, aby później upaść na obolałe kolana i szlochać, wpatrując się w niego i jego drobne koleżanki. Księżyc był zgubą. Niby oświetlał drogę nocnym wędrowcom, ale sprzyjał wilkołakom i wampirom. Jednak miał coś wspólnego z Alexandrem. Obaj byli równie tajemniczy. Alec - pełen nieodkrytych faktów, Księżyc - pokryty kraterami, górami, gdzieś daleko w kosmosie. I Lightwood często się tak czuł. Jakby oddalony był od Ziemi tysiące kilometrów. Zawieszony w przestrzeni kosmicznej. Z daleka od ludzi, od emocji, od miłości.

Jego twarz była cała mokra od łez, które znaczyły swoją drogę po jego policzkach. Fioletowy siniak ozdabiał jeden. Wpatrywał się w gwiazdy i mówił do Aniołów, mając nadzieje, że te w końcu go wysłuchają. Szeptał jak oszalały, a ostatni szloch opuścił jego gardło, gdy wykrzykiwał swoje prośby.

- Potrzebuję kogoś do kochania. - szlochał głośno, a z każdym wypowiedzianym zdaniem, słowa cichły. - Proszę, żeby ktoś mnie tylko kochał. - szeptał pod nosem, a łzy szczypały jego niebieskie, zmęczone oczy. - Tylko tyle. Błagam. - wypowiedział ostatnie słowa bezgłośnie.

Wrócił do pokoju nad ranem. Nie trudził się z próbowaniem iść spać. Odstawił broń na miejsce. Pościelił łóżko i ruszył do łazienki. Miał opuchnięte, czerwone oczy. Policzki zaschnięte od słonych łez. Włosy rozczochrane od wiatru. Dłonie czerwone i zimne niczym lód. Zaczął powoli ściągać ubrania, a kolejne części garderoby lądowały w koszu na brudne pranie. Odkręcił wodę pod prysznicem, ale jeszcze do niego nie wchodził. Stał nagi przed lustrem, a jego nienawiść i obrzydzenie sobą rosło. Jednak kiedy kolejne łzy zalśniły w jego wycieńczonych oczodołach, pokręcił głową i wszedł pod gorący strumień wody, który wypalał dziury w jego skórze. Odchylił głowę do tyłu, a woda płukała jego twarz. Jednak moc strumienia raniła obolały policzek, a on znowu zapragnął gorzko płakać.

Ogarnij się, proszę. - powtarzał do siebie. Nie zawódź nikogo. - wciągnął haust powietrza do płuc. Otworzył oczy, a woda od razu je podrażniła. Umył się szybko. Zakręcił kurek, chwycił ręcznik przewieszony przez szklane drzwiczki kabiny i zaczął się wycierać.

Około godziny czwartej czterdzieści usiadł do swojego biurka z kubkiem gorącej, gorzkiej, czarnej kawy. Przed sobą miał raport. Długopis leniwie sunął po papierze, a on co chwilę brał wielki łyk napoju Bogów. Kawa po złej lub nieprzespanej nocy była jak ambrozja. Może nie znajdował się obecnie na Olimpie, a od niej nie stawał się nieśmiertelny i wiecznie młody, ale pomagała mu funkcjonować.

Po godzinie piątej zszedł na dół. Przywitał się z kilkoma Nocnymi Łowcami, którzy pełnili obecnie dyżur. Ich nie dziwił widok chłopaka o tej porze. Przez te wszystkie lata nauczyli się, że Alexander Lightwood to jedna wielka zagadka nie do rozwiązania.

Włożył raport do odpowiedniej teczki i poszedł do kuchni zrobić kolejną kawę. Prawdopodobnie był uzależniony, ale kto o to dbał? Ważne było, żeby zabijał demony, ożenił się ze wspaniałą nefilim i nie przyniósł hańby rodzinie. Wlał wody do czajnika i postawił go na gazie. Włączył palnik i wpatrywał się moment w niebieski ogień. To śmieszne, że mimo tylu technologii w Instytucie nie istniało coś takiego jak elektryczny czajnik. Parsknął przez swoje stwierdzenie. Odwrócił się i prawie pisnął ze strachu, kiedy za nim stał Jace. Jebany Jace. Czekaj Jace?

- Co ty tu do chuja robisz? - zapytał zaskoczony.

Było po piątej, dla kogoś jak Jace, wstawanie po dziewiątej było ciężkie, a czasem wręcz niemożliwe.

- Mieszkam tu. - odburknął, gryząc swoją kanapkę.

- O tej porze? - odwrócił się do niego tyłem, bo woda na kawę się zagotowała. Zalał napój wrzątkiem. Odstawił przedmiot z powrotem na kuchenkę. Chwycił do ręki kubek i usiadł przy stole naprzeciw brata. Spojrzał na niego i uniósł brew. - Słyszysz mnie?

- Tak, słyszę. Po prostu nie mam ochoty z tobą gadać. - och, okej. To zabolało ciemnowłosego, ale blondyn po chwili znowu się odezwał. - Co ci się stało w twarz? - Alec spuścił wzrok, chowając twarz za przydługimi włosami. Nie musiał poruszać tego tematu.

- Myślałem, że nie chcesz ze mną gadać.

- Po prostu mnie wkurwiłeś. - serce Alexandra odbiło się boleśnie od żeber. On go wkurwił? - Zostawiłeś nas samych, wróciłeś, nie wiadomo o której, a do tego Clary leży i nie wiadomo, kiedy się obudzi, a matka pewnie będzie musiała wzywać Cichych Braci albo jakiegoś czarownika. A ty wiesz, że ona ich nienawidzi. Ja z resztą też.

- Więc chodzi o nią? - uniósł spojrzenie pełne bólu.

- Tylko tyle zrozumiałeś z mojego wywodu? - syknął. - Siedzę z Clary... -podkreślił jej imię - ...nie z nią, bo ona ma imię. Robię to całą noc.

- Dlaczego? - ton jego głosu ociekał bólem i zazdrością.

- Bo jest śliczna i wystarczyło jedno spojrzenie, a poczułem coś dziwnego. - Jace przewrócił oczami, zjadł ostatni kawałek śniadania i wstał od stołu. - Przyjdź, jak będziesz miał odwagę nas przeprosić, a i mogłeś użyć runy na ten policzek. Nie rób z siebie ofiary. - i wyszedł, a Alexander omal nie zmiażdżył w ręce swojego kubka.

Siedział, wpatrując się w czarną taflę i zastanawiał się, czy w ogóle jest sens się starać. W końcu i tak nikt nie widział, co robi, a jeśli tak, to wyciągali na wierzch jego błędy. Czy jego błędami były decyzje innych? No raczej nie, ale inni właśnie w taki sposób je traktowali.

Jace miał rację w pewnym aspekcie. Alec był ofiarą, ale nie on sprawiał, że się nią stał. To oni to robili.

Wyzerował napój jednym ruchem. Wstawił kubek do zlewu i ruszył w stronę sali treningowej. Ściągnął koszulkę i owinął pięści bandażami bokserskimi w kolorze granatu. Na początku zaczął od rozgrzewki. Trochę pobiegał, poskręcał ciało, po wymachiwał ramionami. Kiedy z jego czoła spływał pot, stanął przed workiem w rozkroku. Prawa noga z tyłu, lewa z przodu. Zacisnął pięść i wyprowadził uderzenie. Wykonał tak sześć jedno minutowych rund z minutowymi przerwami. Dyszał, a jego skóra była czerwona. Później chwycił za serafickie noże. Ćwiczył pchnięcia, rzucanie nimi, aż w końcu przeszedł do ćwiczeń z łukiem. Ustawił odpowiednio tarczę i stanął w odległości kilku metrów. Uniósł łuk i wyciągnął z kołczanu strzałę. Naciągnął ją na cięciwę. Zamknął jedno oko i strzelił. Wyostrzone zmyły zarejestrowały świst przecinanego powietrza. Ten dźwięk wprowadził Aleca w dobry nastrój. Wypuścił tak jeszcze kilka strzał, ciesząc się przy tym, jak małe dziecko, gdy grot trafiał w sam czerwony środek tarczy. Strzały były kolejną rzeczą, z którą Alexander miał coś wspólnego. One były dynamiczne, szybkie odważne, tak jak i on, kiedy walczył.

Chwycił w dłonie koszulkę i nie ubierając jej, ruszył w stronę swojego pokoju. O szóstej trzydzieści zaczynał się jego dyżur, więc czekał go jeszcze szybki, zimny prysznic. Po tej czynności usiadł w niewygodnym fotelu w bazie dowodzenia. Przejrzał mapy Nowego Jorku, zauważając jeden znak demonicznej aktywności. Wysłał grupę Nocnych Łowców w tamto miejsce. Przeglądał bazę poszukiwanych podziemnych i zapisywał o nich informacje w swojej głowie. Po godzinie wlepionej w ekran odchylił się na krześle i wypuścił głośno powietrze. Wpatrywał się w sufit Instytutu, a w głowie miał wszystko i nic. Niby tyle się działo, ale nie umiał zebrać myśli, więc wpatrywał się w popękany strop. Jedno było pewne. Był w cholerę zmęczony.

Cały dyżur się nudził. Nie rozmawiał z nikim i albo wpatrywał się w ogromny komputer, albo w zniszczony sufit. Po pięciu godzinach siedzenia postanowił się przejść. Wcześniej zauważył Izzy, która zmierzała w stronę skrzydła szpitalnego. Dlatego wstał, rozciągnął się, nakazał jakiemuś blondynowi pilnować ekranu, a ten znudzony kiwnął głową, a Alexander ruszył tam, gdzie wcześniej zmierzała jego siostra. Miał pewne podejrzenie i okazały się one prawdą, kiedy stanął za szybką, która dawała widok na salę szpitalną wypełnioną białymi łóżkami na kółkach, kroplówkami, aparaturami. Na kilku z nich leżały samotne osoby, ale gdzieś w środku jedno z miejsc było oblegane. Na legowisku leżała nieprzytomna, blada Clary. Tak, chyba tak miała na imię. A obok siedziała Isabelle razem z Jacem. Alec zacisnął boleśnie pięści. Chciał wejść do pokoju, ale zatrzymały go słowa matki:

- Co ty tu robisz? Masz dyżur! - Alexander odwrócił się w jej stronę. Wzrok Maryse na chwilę wylądował na jego policzku, ale jej twarz pozostała niewzruszona.

- Ja-a... - zawahał się na chwilę. - Właściwie to ja przyszedłem przeprosić. - wymyślił na poczekaniu.

- Równie dobrze mogłeś zrobić to po dyżurze, ale niech ci będzie. - lodowaty ton przebijał jego serce na wskroś. Dziwił się, że jeszcze żyje, skoro tyle razy, najważniejszy narząd w całym jego ciele obumierał. - Jednak jesteś mi potrzebny. - uniósł wzrok. - Okazało się, że ta dziewucha tam to Clary Fairchild. Nocny Łowca. Matka okłamywała przez osiemnaście lat życia. Usuwała jej wspomnienia. Nie powiadomiła o świecie cieni - westchnęła. - Co jest skrajnie nieodpowiedzialne i głupie. - wtedy Alec zwrócił uwagę na trzecią osobę przy rudowłosej. Drobną, starszą od nich wszystkich kobietę. - Niestety jad wdarł się za daleko. Cisi Bracia nic nie wskórają, więc jestem zmuszona wezwać czarownika. A zważając na to, że masz w przyszłości objąć moją posadę, to musisz uczestniczyć przy wywiadzie z nim po uzdrowieniu Clarissy. Wtedy pokażę ci, co masz robić, zapisywać.

- W porządku, matko. - kiwnął głową, zaplatając ręce za plecami. To nie skończy się dobrze.

- Idź już na dyżur. - kiedy Alec ruszał, nagle dodała. - I użyj iritaze, nikt nie musi wiedzieć, że jesteś nieodpowiedzialny. - nie odwrócił się do niej, cały czas stał tyłem i chciał zniknąć.

Na wszystkich Aniołów, jak on potrzebował miłości. Błagał, choć o jej namiastkę. Malutki kawałek, który uleczyłby, choć skrawek jego złamanego serca. Skrawek, który uratowałby go przed rychłą śmiercią.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top