XXXVIII.
Siedziałam przy wigilijnym stole, próbując się nie rozpłakać z bezsilności. Pacjenci rozgniatali jedzenie sztućcami albo maczali dłonie w zupie. Oni naprawdę są tak głupi, czy udają? Siedziałam najbliżej drzwi, dzięki czemu od Josepha oddzielało mnie około dwudziestu osób. Cienie pod moimi oczami wskazywały na mój fatalny stan. Bandaże znajdujące się na moich rękach, tylko to potwierdzały. Dzisiaj pod prysznicem całą zakrwawioną, znalazł mnie jeden z pielęgniarzy. Podał mi leki uspokajające, wszystkie rany dokładnie przemył, a następnie zabandażował. Nie chciałam być w tym miejscu. Prosiłam ordynatora by pozwolił mi zostać u siebie, on jednak się nie zgodził twierdząc, że takie dni powinniśmy spędzać wspólnie. Czułam się okropnie. Nie potrafiłam się uśmiechnąć. Wpatrywałam się pustym wzrokiem w okno. Chciałam stąd uciec i zapomnieć o tym co się wydarzyło. W głowie nadal słyszałam krzyk Josepha. On tak bardzo mnie zranił. Dalej czułam to upokorzenie i smutek rozrywający moje serce. Niestety nadal go kochałam. Gdzie był Smiley, który mógłby mnie stąd zabrać i pomóc zapomnieć o tym toksycznym uczuciu. Dlaczego musiał mnie zostawić samą?
-Zaśpiewajmy kolędę! Cicha noc...
Wszyscy zaczęli wydzierać się w rytm fałszu jakiegoś pielęgniarza. Myślałam, że głowa mi pęknie. Nie wytrzymam tu ani minuty dłużej. Podniosłam się z krzesła i wyszłam z sali. Słyszałam za sobą krzyk pielęgniarki, że muszę wracać. Nie przejęłam się nią i zaczęłam iść w kierunku swojej sali. Nagle zobaczyłam jak otwierają się główne drzwi, a zza nich wyłania się czarna czupryna. Smiley. Poczułam niewyobrażalny smutek. Podbiegłam w jego stronę i wtuliłam się w jego tors. Zaczęłam płakać. Nie interesował mnie fakt, że pobrudzę go krwią i tym samym zdradzę swoją tajemnicę. Chciałam tylko być blisko niego. Chciałam poczuć jego ciepło i oparcie.
-Cii, już spokojnie.
Mężczyzna odwzajemnił uścisk i delikatnie głaskał mnie po głowie. Silny zapach leków który od niego poczułam działał uspokajająco. Jego obecność była dla mnie zbawienna.
-Tak bardzo za tobą tęskniłam.
-Ja też. - odpowiedział, a zaraz potem poczułam jak podnoszę się nad ziemią. Smiley wziął mnie na ręce i zaczął iść w kierunku swojego gabinetu.- Zranili cię?
Pokiwałam twierdząco głową. Mężczyzna posadził mnie na fotelu i podał kubek ciepłej herbaty. Usiadł na ziemi naprzeciwko mnie i kiwnięciem głowy zachęcił mnie do opowieści.
-Po tym jak zniknąłeś poznałam księdza. Nazywa się Joseph i jest duchownym w tym szpitalu. On... On zastąpił mi ciebie. To z nim spędzałam każdy dzień, każdą wolną chwilę. Po pewnym czasie, zaczęłam czuć do niego coś więcej niż tylko przyjaźń. Moje serce mocniej biło na jego widok.- zatrzymałam się na chwilę i w głowie ponownie usłyszałam jego słowa, które doszczętnie mnie zniszczyły.- Dzisiaj w nocy odwiedziły mnie pielęgniarki. Wyzywały mnie i biły. Ścięły mi włosy. Wtedy poczułam jak tracę nad sobą kontrolę.- Czy mogę mu o tym powiedzieć?- Nie wiem co się ze mną działo. Coś... coś srebrnego było wokół mnie. Moja skóra gniła. Bałam się sama siebie. One wtedy uciekły, a ja poszłam za nimi. Wyszłam z szpitala i udałam się w kierunku kaplicy. On tam był... Nie wiem co mną kierowało, chyba pożądanie. Całowaliśmy się. On potem powiedział, że to pomyłka. Kazał mi wyjść i zapomnieć. To tak bardzo boli. Ten ból rozrywa mnie od środka. Czuję jak powoli wszystko we mnie pęka.
Smiley wstał i przytulił mnie do siebie. Czułam od niego silny zapach medykamentów. Jego obecność działała na mnie kojąco. Jednak wewnątrz mnie dalej odczuwałam tą pustkę po stracie Josepha.
-Zapłaci za to. Obiecuję.
Poczułam delikatne ukłucie w kark. Chwilę potem obraz rozmazał się, a ja upadłam na podłogę z cichym stuknięciem.
***
-Jesteś nienormalny! Rozumiesz?! Jak mogłeś?!
Stałam przed rezydencją i z całych sił próbowałam powstrzymać się przed wybuchem złości.
-Ale słońce, ja zawsze chciałem dla ciebie najlepiej.
-Nie odzywaj się do mnie!
-Naprawdę sądziłem, że tak będzie lepiej. Teraz będziesz radośniejsza.
Poczułam do niego wstręt. Odrazę, jakiej nie czułam nawet w stosunku do siebie.
-Dlaczego mi to zrobiłeś?-Spojrzałam na swoje odbicie w oknie. Wystarczy dodać brak powiek i będę mogła oficjalnie mówić na siebie: Weronika the Killer.- Czym tobie zawiniłam, że tak mnie oszpeciłeś?
-Zawsze byłaś smutna, chciałem żebyś się uśmiechała. Do twarzy ci z nim.
Czułam jak po moich policzkach powoli spływała krew. Jak ja się tego pozbędę?
-Wyglądam okropnie. Zraniłeś mnie.
-Nie słońce. Nie zraniłem cię. Dzięki mnie wyglądasz lepiej. Wyglądasz na zdrowszą. Nie jesteś tak blada. Jesteś piękna.
-Piękna?- zaśmiałam się głośno.- Co ty w tym widzisz pięknego? Jesteś ślepy czy głupi? Odejdź proszę i nigdy więcej się do mnie nie zbliżaj.
-Weronika...
-Nie. Odejdź i nie próbuj nawet wracać. Nienawidzę cię.
-Ale proszę, daj mi ostatnią szansę.
-Miałeś ich za dużo Smiley, a teraz wypierdalaj i módl się, aby Puppeteer potrafił się tego pozbyć.
Wskazałam drżącym palcem na swoje rany, które niemiłosiernie piekły. Odwróciłam się i wbiegłam do rezydencji, zamykając przed nosem drzwi naszemu doktorkowi. Opadłam na nie i z całych sił próbowałam nie płakać. Ponownie straciłam osobę, która miała być ze mną "na zawsze".
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top