XXXIV.
-Pobudka śpiochu!- delikatnie szturchnęłam mężczyznę.- Już jest ciemno, a ja zgłodniałam.
-Hm?
Lekarz wyciągnął się i spojrzał na zegarek. W zawrotnym tempie podniósł się na równe nogi i udawał, że nic się nie stało. Mimowolnie uśmiechnęłam się na jego reakcję. Sądząc jednak po jego przekrwionych oczach nadal był mocno niewyspany.
-Racja. Pora na kolację. Panie przodem.
Wykonał gest mówiący, że mam iść przed nim. Zaśmiałam się z jego nieporadności i delikatnie się ukłoniłam.
-Spałeś jak zabity. Co robiłeś całą noc?
-Popołudniowa drzemka nikomu nie zaszkodzi.
Albo mi się wydawało, albo na jego polikach pojawił się rumieniec. Czyżbym go onieśmieliła?
-Yhym. Najbardziej lekarzowi z niezrównoważoną psychopatką obok.
-Nie mów tak o sobie. Jeżeli masz już być psychopatą, to tylko tym dobrym.
***
Jestem w tym piekle już od miesiąca. Dotychczas rzuciło się na mnie z czterech napaleńców. Pielęgniarki dalej mnie nienawidzą, a doktor Philips dostał szału kiedy Johnson powiedział, że mnie przejmuje. Od tamtego dnia nie widziałam Smiley'a. Czułam się osamotniona pośród tych wariatów. Przez czas mojego pobytu w tym miejscu nie odstępował mnie na krok. Chodziliśmy razem po terenie szpitala, a każdy wieczór spędzaliśmy razem w altanie. Dzięki niemu czułam się tutaj dobrze. Wywalczył też dla mnie pozwolenie na samodzielne poruszanie się po moim nowym domu. Kiedy odszedł większość wolnego czasu zaczęłam spędzać w kaplicy. Zazwyczaj zaszywałam się w jakimś ciemnym kącie. Dzisiaj postanowiłam zrobić to samo.
-Przed Bogiem i tak się nie schowasz.- podskoczyłam, gdy usłyszałam za sobą męski głos.- Nie chciałem cię przestraszyć.
Odwróciłam głowę w prawo. Niedaleko mnie stał młody mężczyzna. Miał koloratkę, dzięki czemu zrozumiałam, że mam do czynienia z księdzem. Dziwne. Przychodzę tu od ponad dwóch tygodni i nigdy nie natknęłam się na duchownego. Do tego kto o zdrowych myślach chciałby tutaj służyć.
-Nie przestraszył mnie ksiądz. Myślałam po prostu, że nikt z niej nie korzysta.
-Bo taka jest prawda. Raz na dwa tygodnie odprawiam tu mszę. Rekordowa ilość osób to cztery. Jednak choćby miała być tu jedna osoba, przyjadę.
-Duże poświęcenie. Chociaż to jest księdza obowiązkiem. Miło mi poznać...
-Joseph.
-Annabell. Znaczy chyba. Mam amnezję i nie pamiętam nic, a nic.
-A w Boga wierzysz?
-Tak. Na pewno coś musi być po drugiej stronie.
Mężczyzna usiadł obok mnie i zaczął się modlić. Po chwili wstał i schował się w zakrystii, po to aby pięć minut później rozpocząć mszę. Kiedy nadszedł czas rozdawania komunii, nadal siedziałam w ławce.
-Nie przystąpisz do Komunii?
-Podobno w brutalny sposób zabiłam czterdziestu pięciu mężczyzn. Bóg raczej mi tego nie wybaczył.
Widziałam jak młody kapłan pobladł. Chyba nie spodziewał się legendy wśród morderców na tak dużej "wolności".
-Jeżeli tego żałujesz to będziesz oczyszczona z grzechu.
-Wierzy w to ksiądz?-Między nami nastała cisza. Kapłan podszedł do mnie i podał mi hostię. Kompletnie zignorowałam jego ruch.- Przyznaj, że się mnie boisz. Widzę strach w twoich oczach. Twoje dłonie się trzęsą, a do tego cały jesteś blady. Masz przyśpieszony oddech. Aż taka straszna jestem?
-Nie byłabyś w stanie zrobić mi krzywdy.
-Skąd ta pewność?
-Jesteś zbyt ludzka.
-Ludzie to potwory.
-W oczach Boga nie.
-Boga tutaj nie ma.
Szepnęłam cicho i wyminęłam Josepha. Poczułam jak robi mi się słabo. Musiałam jak najszybciej wyjść z tego pomieszczenia. Na dworze panowała wichura śnieżna. Zajebiście. Zaciągnęłam kaptur na głowę i zaczęłam biec w kierunku szpitala. Zaraz po tym jak do niego weszłam, udałam się w stronę stołówki. Zjadłam kolację i wróciłam do swojego pokoju. Na łóżku leżał mój szkicownik i kilka ołówków. Na jednej z kartek było zapisane zgrabnym pismem: "Wydostanę cię stąd". Poczułam jeszcze większe zawroty głowy. Położyłam się i chwilę później usnęłam.
***
-Timothy! Kurwa mać! W tej chwili oddaj mój stanik!
-Mucha Tse Tse!
Mój brat jest kompletnie popierdolony. Latał po pokoju z moim stanikiem na głowie i udawał muchę. Wszyscy w salonie tarzali się ze śmiechu. Jedynie ja myślałam, że powyrywam mu kończyny.
-To jest stanik? Uznałbym to raczej za koszulkę.
Na schodach stał znawca damskich piersi: JEFFREY THE KILLER! Człowiek o niebywałym wyglądzie i jakże kolorowej osobowości!
-Ha ha ha. Widzę, że żart się tobie wyostrzył ciołku.
-Ostre słowa jak na dwunastolatkę.
-Chyba mówisz o siebie.
-Przerwijcie tą rozmowę na poziomie słabego love story.- do rozmowy wtrącił się od dawna niewidziany Nick. Jak zwykle jego pas był cały wypełniony, bliżej nieokreślonymi substancjami w strzykawkach.- Możecie porozmawiać o czymś ciekawszym. Na przykład o tym, że istnieje coś takiego jak szampon do włosów Jeff.
Czarnowłosy prychnął, zarzucił swoją grzywą i wrócił do pokoju ku ogólnej radości.
-Dobra. Skoro już mamy wszystko wyjaśnione to oddaj mi stanik.
Jednym ruchem zerwałam z głowy Tima część mojej bielizny i zaczęłam wchodzić po schodach. Kiedy miałam już skręcić do swojego pokoju, mocno w kogoś uderzyłam.
-Au!
-Już nie przesadzaj. To wcale nie bolało.
-Nie. Kompletnie.- odpowiedziałam sarkastycznie, rozmasowując swoje czoło.- Może przynajmniej się dowiem kto jest tak miły i nie potrafi przeprosić.
-Smiley. Miło mi poznać.
Przede mną pojawił się wielki uśmiech. Jednak nie tak zwykły. Cała szczęka składała się z ostro wypiłowanych zębów. Kurwa.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top