XXV.
Wszyscy mieszkańcy rezydencji, ubrani byli w odświętne stroje, jeżeli takim mianem można określić niewyprasowane koszule sprzed dziesięciu lat. Na ich twarzach gościły uśmiechy, bądź coś co miało je imitować. Tutaj rzadko ktokolwiek szczerze się uśmiechał.
-Wszystkiego najlepszego!
Co? Kurwa, czy ja naprawdę zapomniałam o moich urodzinach? W głowa próbowałam odtworzyć od kiedy tutaj jestem, jednak nie potrafiłam nic sobie przypomnieć.
-Tim, co tutaj się dzieje?
-Nie wiem.
Razem z bratem staliśmy sztywno w drzwiach, obładowani milionem reklamówek. Nagle jak jeden mąż wszyscy do nas podeszli i zaczęli składać życzenia. Nie wiedziałam co mam robić. Kurczowo trzymałam siatki i tylko delikatnie podrygiwałam głową, gdy ktoś do mnie podszedł. Kiedy wszyscy ochłonęli zniosłam siatki do schowka, a Tim do kuchni. Wróciłam do salonu i rozejrzałam się po nim. Wszyscy wygodnie rozsiedli się na kanapie i pożerali chipsy, które razem z Timem niczego nieświadomi, ciągnęliśmy przez cholerny busz, przez DZIESIĘĆ JEBANYCH KILOMETRÓW. Nie mogli mi ich wszystkich zjeść! Skoczyłam między Nathana, a Bena i zabrałam całą miskę ostrych przysmaków.
-Moje.
Powiedziałam to najchłodniejszym głosem jaki umiałam uzyskać. Dodatkowo moje oczy zaświeciły się na biało. Chłopcy nie protestowali i nawet delikatnie odsunęli się ode mnie. Mimowolnie delikatnie się uśmiechnęłam.
Siedzieliśmy i oglądaliśmy klasyki komedii. Wtedy znowu poczułam, że to nie jest piekło, a mój dom w którym mogę być sobą. Jestem tu kochana i chciana. Wszyscy domownicy są dla mnie czymś więcej niż rodziną. Bez nich nie mogłabym żyć. Jednak byłoby to zbyt pięknie. Razem z nami nie było Helena, co było oczywiste oraz Briana i Jeffa. Zdziwiłam się. W końcu tam gdzie impreza, tam Jeff.
-Ej, Candy.
-Tak czarny cukiereczku?
- Gdzie Brian i Jeff?
-Twój brat wziął od Slendera jakieś zadania, a Jeffa nie ma od kilku dni.
-Wiesz może gdzie poszedł?
- Po prostu wyszedł, jak zwykle wkurzony.
-Dzięki.
Miałam już odchodzić od Klauna, kiedy przytulił mnie mocno i podał niewielki pakunek. Chwyciłam go niepewnie i spojrzałam na Candy'ego podejrzliwie.
-Spełnienia marzeń!
On jedynie uśmiechnął się ciepło i odszedł. Szybko rozpakowałam prezent, a w środku znalazłam zdjęcie za czasów kiedy mieszkałam jeszcze u Jasona. Był na nim lewitujący Jonathan, wściekły L.J. i Candy, który obrzucał wszystkich confetti. Ja siedziałam na ladzie, a Jason obok mnie trzymał w dłoni niewielkiego króliczka, którego mi wręczał. Pamiętam ten dzień. Wtedy ich wszystkich spotkałam pierwszy raz. Nie wiedziałam, że są mordercami. Zostali mi przedstawieni jako zwykłe osoby z niezwykłymi zdolnościami.
-Znowu odpłynęłaś. Pobudka.- przede mną wisiał Puppeteer z wielką paczką.- Trzymaj i nie popsuj.
Podał mi ją, a ja pod jej ciężarem upadłam na kolana. Czy on tam zapakował kamienie?
-Mówiłem żebyś nie popsuła.
-To waży tonę!
-To tylko maszyna do szycia, zaniosę ją tobie jak tak bardzo jest dla ciebie uciążliwa.
-Dziękuję Jonathan!
Rzuciłam mu się na szyję. Razem lewitowaliśmy kilka centymetrów nad ziemią. Muszę przyznać, że to dość dziwne uczucie.
-Gdybym żył, już dawno byś mnie udusiła.
-Przestałbyś tak narzekać i po prostu odwzajemnił moją chwilę dobroci dla duchów?
-Eh.- chłopak objął mnie delikatnie, a kilka sekund później był już w drodze do kolejnej marionetki.
***
Wszyscy świetne się bawili. Razem z Timem dostaliśmy masę prezentów. Było naprawdę fajnie. Tak rodzinnie. Ale dalej brakowało Briana. Było kilka minut po czwartej nad ranem, gdy mój brat postanowił wrócić do domu. Wszyscy przez zbyt wielką ilość alkoholu spali porozrzucani po całym salonie. Ja jako jedyna pilnowałam aby nikomu nic się nie stało.
-Hej Brian, dlaczego nie przyszedłeś wcześniej?
-Nie chciałem wam przeszkadzać.
-Przestań tak mówić. Nikomu nie przeszkadzasz.
Wstałam od przytulonego do mnie Tima i podeszłam do chłopaka. Spojrzałam w jego ciemne oczy, a on szybko odwrócił wzrok.
-Czego chcesz?
Mocno objęłam go ramionami i mimo jego sprzeciwu nie puściłam go.
-Zamknij się do jasnej cholery i zrozum to, że każdy w tym domu obojętnie skąd pochodzi, jakiego ma ojca, jest żywy czy nie, a może jest nawet demonem, należy do naszej rodziny. Każdy. Jesteśmy wyrzutkami, ale nie poddajemy się i tworzymy własną grupę. Tworzymy coś więcej niż społeczeństwo. Tworzymy między sobą relacje, których nikt nigdy nie będzie potrafił zniszczyć. Rozumiesz Brian? Nawet jeżeli nie chcesz, jesteś tutaj dla każdego ważny. A w szczególności dla mnie. Dlatego proszę, przymknij się i po prostu z nami bądź.
Chłopak stał w bezruchu i po chwili odwzajemnił mój gest. Czyżby udało mi się przemówić do jego pustego łba?
-Dziękuję.
-A teraz idź spać bo jest późno i pewnie jesteś zmęczony. Ja z resztą też mogę iść już do łóżka.
-Czekałaś na mnie?
-A myślisz, że na kogo?
Chłopak znowu mnie przytulił, po czym udał się w kierunku sypialni. Ja chwyciłam ledwo przytomnego Kagekao i zaciągnęłam do swojego pokoju. Wrzuciłam go do niego i poszłam spać.
-Hmm, tu jest tak wygodnie.- usłyszałam za sobą głos chłopaka.
-Dlatego cię tu zabrałam.
-Dziękuję.- odchylił delikatnie maskę i pocałował mnie w czoło.
-Swoją drogą, kim ty w ogóle jesteś?
-W jakim sensie?
-Skąd pochodzisz?
-Japonia.
O kurwa, od zawsze chciałam poznać jakiegoś Azjatę. Mój chłopak, bądź nie chłopak, (nasze relacje były dość dziwne), był najprawdziwszym Japończykiem. Chciałam krzyczeć, piszczeć, skakać pod sam sufit, jednak z zmęczenia ograniczyłam się do wielkiego uśmiechu.
-Z czego się tak cieszysz?
- Zawsze chciałam spotkać Azjatę! A do tego jesteś Japończykiem! Kocham Japończyków! To takie zajebiste kiedy okazuje się, że twój chłopak, to twój ideał z dzieciństwa!
-Chłopak?
-Przyzwyczaj się.
Uśmiechnęłam się do niego i delikatnie próbowałam ściągnąć jego maskę.
-Co ty się tak na to uroiłaś?
-Chcę cię zobaczyć całego. Czy to coś złego?
Kończąc to zdanie, mężczyzna położył się nade mną i wpił w moje usta. Wykorzystałam moment jego nieuwagi i pociągnęłam za jego maskę. Przede mną znajdowały się najpiękniejsze czarne oczy jakie kiedykolwiek widziałam. Były to oczy człowieka, którego kochałam.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top