XXIV.

Leżałam w swoim pokoju przykryta grubym kocem. Bałam się spojrzeć w oczy domowników po ty co zrobiłam. Nie kontrolowałam tego. Czułam tylko jego ból, którego tak bardzo chciałam się pozbyć. Ja tylko chciałam pomóc, a jak zwykle wszystko popsułam. Jakiekolwiek słowa przeprosin, czy wytłumaczenia były nie na miejscu. Mogłam go przecież zabić... On jednak tego pragnął. Sam mi na to zezwolił, nie walczył, nawet nie próbował tego robić

-Nie możesz wiecznie siedzieć tu zamknięta. Chodź, pójdziemy się przejść.- w drzwiach stanął Kagekao, tym razem bez wina przy boku.

-Nigdzie nie idę.

Usłyszałam jak wchodzi do mojego pokoju, a po chwili poczułam na łóżku wgięcie. Przytulił mnie, a ja pękłam jak mydlana bańka. Zaczęłam histerycznie płakać, brudząc przy tym wszystko wokół krwią.

-Nie chciałam go skrzywdzić. Po prostu miał w sobie tyle smutku... Nie kontrolowałam tego. Przepraszam.- brudziłam chłopaka kroplami krwi, wypływającymi z moich oczu.

-To nie twoja wina. Każdy ma w sobie demona, który czasami przejmuje nad nami kontrolę. Najważniejsze jest to, że w porę udało ci się go powstrzymać.

-Ale Helen, on prawie umarł...

-Prawie robi dużą różnicę. A teraz przestań płakać, przebierz się i idziemy na spacer.

-Nie...

-Nie ma nie. Tim też idzie. Masz dziesięć minut.

Kagekao opuścił mój pokój. Zostałam sama nie wiedząc co ze sobą zrobić. Wiedziałam, że jeżeli sama nie wyjdę, to on wyrwie mnie stąd siłą. Bałam się jednak opuścić granice łóżka. Nie wiedziałam jak moje sznurki się zachowają. Z jednej strony myślałam, że udało mi się nad nimi zapanować aby chwilę później prawie doprowadzić kogoś do śmierci. Pomimo tak długiego czasu od kiedy je posiadam, one dalej potrafią przejąć nade mną kontrolę. Boję się, że pewnego dnia skrzywdzę kogoś ponownie, ale tym razem nie będzie obok Slendermana i nikt tej osobie nie pomoże. Jestem niczym tykająca bomba.

***

Kilka minut później stałam w długim płaszczu na tarasie. Tim kończył palić taniego papierosa, zapewne skradzionego z jakiegoś kiosku.

-Daj mi jednego.

-Ty palisz?

-Nie.- odpowiedziałam zaciągając się dymem.

-Gotowe! Możemy iść.- z domu wyskoczył szczęśliwy Kagekao.- Ty palisz?

Wywróciłam oczami i postanowiłam puścić jego pytanie mimo uszu. Czy papieros to aż tak wielka sensacja?

-Gdzie idziemy?

-Na zakupy. Musimy uzupełnić zapasy w lodówce.

-Może pojedźmy samochodem?

-Popieram Tima.- postanowiłam stanąć po stronie brata. Nie uśmiechało mi się iść dziesięć kilometrowy spacerkiem, a potem wracać drugie tyle z pełnymi siatkami.

-Nie. Mamy iść na nogach. Musimy ćwiczyć. Być zawsze przygotowanym na atak.- Kagekao był dziwnie podekscytowany. Czy on coś planuje?

-Śmierdzi mi to.- Fakt, że Tim jest moim bratem bliźniakiem dużo ułatwia. To co ja tworzę w swojej głowie, on przekłada na czyny.

-A mi śmierdzą te papierosy. Jeżeli macie zamiar je palić, to idziecie sto metrów dalej niż ja. Jak już skończycie to i tak zachowajcie odległość pięćdziesięciu metrów bo będziecie śmierdzieć. No to w drogę!

- Co go ugryzło?

-Żebym jeszcze chociaż potrafiła się domyśleć... dobra chodźmy za nim bo się zgubimy.

-Nie narzekałbym.

***

- Myślałem, że zakupy z kobietami to katorga, jak widać myliłem się.

Razem z Timem siedzieliśmy na ławce w centrum handlowym. Oprócz jedzenia kupiliśmy koce, poduszki, ramki, świeczki, talerze, kubki, kartki ksero, lustro i z cztery plecaki. Po co nam to było? Nikt oprócz Kagekao nie wie. Mężczyzna jak opętany biegał po sklepach i dostawiał wokół nas następne torby. Zastanawia mnie tylko jedno. Dlaczego, do jasnej cholery nikt nie reagował na jego maskę!?

-Jeżeli tu umrę, to pochowaj mnie jak najdalej od sklepów.

-Jeżeli ty umrzesz to ja też. Będziemy obok siebie.

-Nigdy.

- W sumie racja. Nie wytrzymałbym.

-Przynajmniej w jednym się zgadzamy. Swoją drogą, masz jakieś drobne?

- No znajdzie się kilka dolarów.

-Dawaj.

Wyszarpnęłam mu z dłoni banknoty i pobiegłam do najbliższej piekarni. Kupiłam dwie drożdżówki z serem i uradowana z swojego zakupy, wróciłam do konającego już Tima.

-Smacznego!

W kompletnej ciszy pochłonęliśmy naszą przekąskę. Byliśmy zmęczeni, spragnieni i śpiący. Do tego najgorsze było dopiero przed nami.

Po następnych czterdziestu minutach, nie wytrzymałam i dosłownie wyciągnęłam Kagekao z galerii. On strzelił taktycznego focha i zostawił mnie razem z Timem i milionem reklamówek.

-Uduszę tego śmiecia jak go dopadnę.

-No właśnie jak. Cholera!- wrzasnęłam, a sekundę później leżałam na ziemi z rozciętym kolanem.

-Timothy, dzwoń na pogotowie. Umieram.

-Nie przesadzaj.

Chłopak popatrzył się na mnie z góry i ruszył w dalszą drogę po lesie. Czy on naprawdę zostawił mnie samą? Szybko wstałam i otrzepałam się z brudu. Pozbierałam swoje siatki i zaczęłam za nim biec.

-No czekaj! Nie zostawiaj mnie!

-O, cudowne wyzdrowienie?

-Przymknij się.

***

Po około dwunastu godzinach od wyjścia z rezydencji, ponownie staliśmy przed jej drzwiami. Czułam, że jeżeli przekroczę próg domu, padnę i tym razem naprawdę trzeba będzie wzywać karetkę. Jednak tutaj rodzi się kolejne pytanie. Jak wytłumaczę ratownikom powód mojego omdlenia.

-Halo! Otworzy ktoś drzwi?- cisza- Ej. Pomoże ktoś? - dalej zero reakcji.

-A teraz patrz i się ucz siostrzyczko. Otwórzcie te drzwi kurwa!

Momentalnie zostały one uchylone, a my weszliśmy do środka. Wtedy przeżyłam zawał. Ta karetka to realny plan.

***

HEJKA NAKLEJKA!
Nigdy nic nie pisałam pod rozdziałami, bo uważam to za zbędne. Wczoraj jednak ujrzałam okrutną prawdę. Otóż ta książka miała być skierowana do dwóch osób, a z tego co zauważyłam czyta ją wiele innych osób. Oczywiście jest to zrozumiałe, bo skoro to udostępniłam to znaczy, że dobrowolnie się zgodziłam aby inni to przeczytali. Jednakże w akcie desperacji muszę się do was zwrócić z małą prośbą: PROSZĘ. NIE CZYTAJCIE TEGO PÓKI JEST JESZCZE CZAS. Ogólnie to czuję mega upokorzenie, że ktoś tu wchodzi.

To chyba tyle. MIŁEGO DNIA! 😄

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top