XVIII.
Upadłam na kolana i próbowałam złapać oddech. Kagekao uratował mnie w ostatniej chwili. Czas wykonać drugi krok. Podniosłam wzrok, który wbiłam w jego maskę. On nadal stał w drzwiach z połową rozbitej butelki w ręce, kompletnie nie zwracając uwagi na moje załamanie i tragiczne położenie.
-Dziękuję. Jeszcze chwila i leżałabym martwa.
-Był nudny.
Odwrócił głowę i zaczął iść wzdłuż korytarza. Nie mogę tak tego zostawiać. Szybko podeszłam do ciała Nathana. Zaciągnęłam go na łóżko i przykryłam kocem. Nie mogę go w końcu tak zostawić, nie zasługiwał na to nawet po tym jak próbował mnie zabić. Kiedy chłopak był już bezpieczny, pobiegłam za Kagekao, po drodze potykając się o próg i wpadając przeciwległą ścianę.
-Hej! Poczekaj!- Odbiłam się do ściany i popatrzyłam na Kagekao. On, jak na złość, szedł dalej niewzruszenie przed siebie.- No przestań udawać, że nie istnieję!- znowu nic. Jeszcze chwila I go dogonię.- Kurwa mać, nie ignoruj mnie!
Nagle poczułam uderzenie i już po chwili zaliczyłam twardy upadek na podłogę. Do końca nie zrozumiałam, jakim sposobem skończyłam na ziemi. Odpowiedź nadeszła szybko, ponieważ nad sobą zobaczyłam uśmiechniętą maskę Kagekao.
-Nie wypada bluźnić damie.
Wstałam najszybciej jak potrafiłam i rzuciłam się na niego. W ułamku sekundy oboje ponownie leżeliśmy na brudnym dywanie. Wtuliłam się w jego czarną bluzę, a on o dziwo delikatnie objął mnie ramionami. Poczułam jak w moich oczach zbierają się łzy szczęścia. Tęskniłam za tym.
-Ty kompletny debilu. Przepraszam cię za to co zrobiłam. Tak bardzo przepraszam... ale mam jedną prośbę. Nigdy więcej nie wal nikogo butelką po głowie.
-Oczywiście, kekekeke.
***
Nadszedł wieczór, a w rezydencji ponownie zapanowała pustka. Proxy musieli coś "załatwić", Jeff jak zwykle zniknął, Nathan dalej spał, Helen wyszedł po farbę do sklepu, (tak brzmi oficjalna wersja), a reszty nie było już od kilku dni. Boję się, że Ben na poważnie wziął te moje pogróżki o zrobieniu z niego sex-lalki. Bez niego było tak cicho, nieswojo. Nikt nie dokumentował każdej chwili aby potem robić z tego godzinne przeróbki i wyświetlać je na ścianie w ramach aktu upokorzenia i zemsty.
Musiałam jakoś zapełnić swój wolny czas. Razem z Kagekao siedzieliśmy na jednym fotelu i oglądaliśmy hiszpańską telenowelę, od czasu do czasu popijając czerwone i niezbyt dobre wino.
-Ciekawi mnie jedno.- zaczęłam lekko niewyraźnym głosem. - Czy takie historie jakie są pokazane w telewizji dzieją się naprawdę. Raczej wątpię w to, że dwudziestoletnia dziewczyna spotyka się z wujem swojego ojczyma, a potem z jego synem i synem tego drugiego, a na końcu okazuje się, że jednak woli kobiety i zaczyna sypiać z pokojówką, która jak się później okazuje jest jej przed laty zaginioną siostrą.
- Zanim tu dotarłem, zwiedziłam dość dużą część świata. Ciężko mnie czymś zaskoczyć.
- Nie wydaje się tobie to mało prawdopodobne, ohydne, nieetyczne?
- Nie. Wszystko jest możliwe.
- Czyli jeżeli, zaczęłabym sypiać z Timem, następnie z Brianem, a na końcu wykorzystałabym Sally, uznałbyś to za normalne?
- Normalność to pojęcie względne. Dla każdego oznacza co innego. Jednak w twoim wypadku powiedziałbym jedno: ty chory pojebie.
Razem zaczęliśmy się śmiać. Nie sądziłam, że nasze relacje w tak krótkim czasie powrócą do tych sprzed "incydentu". Tęskniłam za nim. Potrzebowałam tej chwili samotności i spędzenia popołudnia przy nudnym programie telewizyjnym. Jednak nic nie trwa wiecznie.
-Wróciliśmy!
Do salonu wbiegł cały zakrwawiony i uradowany Toby z brudnymi toporkami w dłoniach. Zaraz po przekroczeniu progu zaczął pędzić do i tak pustej lodówki. Po nim wszedł jak zwykle cichy Brian.
-Hej, gdzie zgubiłeś Tima?- zawsze wracali razem. Czułam, że coś musiało się stać.
-Nie wiem. Pewnie jeszcze jest gdzieś w lesie.
Wstałam z kolan Kagekao i zaczęłam iść w kierunku chłopaka. Ten jedynie spojrzał na mnie z góry, a jego chłodny wzrok przeszył mnie na wskroś.
-Coś się stało?
-A co ciebie to obchodzi?
-Jesteś moim bratem. Mimo wszystko się o ciebie martwię.
-Nigdy nie byliśmy rodzeństwem.- Brian ściągnął swoją kominiarkę i udał się w kierunku swojej sypialni.
-Jak to nie jest twoim bratem?- usłyszałam za sobą głos Kagekao, przez co poczułam nagły przypływ złośći.
-Jest moim bratem.
Zacisnęłam dłonie w pięści. Czułam jak powoli tracę nad sobą kontrolę. Nie mogłam do tego dopuścić. Musiałam ochłonąć. Wybiegłam z domu. Postanowiłam poszukać Tima. Na moje szczęście nie musiałam szukać długo. Stał przy największym drzewie i wypalał kolejnego papierosa.
-Co tu się do cholery odwala? Brian wywala mi z tym, że nie jest moim bratem, a ty nie wracasz do rezydencji. O co tutaj chodzi?
-Ma ten swój humorek i odezwał mu się syndrom poszkodowanego dziecka. Uspokoi się.
-Nie mów tego z takim spokojem!
-A jak mam mówić? On nie jest i nigdy nie będzie naszym bratem!
Poczułam jak w oczach zbierają mi się łzy. Przez tyle lat żyliśmy w zgodzie aby to wszystko momentalnie runęło jak zamek z piasku.
-Nie mów tak nawet! Nawet tak nie myśl! To, że nie mamy tych samych ojców nie oznacza, że nie jesteśmy rodzeństwem!
- Dla mnie oznacza! Nie chcę go kurwa znać!
Tim z wściekłości wyrzucił papierosa i zaczął iść głębiej w las. Nie miałam siły go zatrzymać. Odwróciłam się na pięcie i skierowałam w kierunku rezydencji. Muszę porozmawiać z Brianem i zatrzymać tą szopkę już na starcie.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top