XI.

Całe swoje dnie spędzałam w towarzystwie Willa i jego znajomych. Osoby w rezydencji prawdopodobnie nawet nie zauważyły mojej nieobecności. Pomimo, iż łączyło nas wiele mieliśmy przed sobą tajemnice, które nie mogły ujrzeć światła dziennego. Oddzielał nas wysoki mur kłamstwa i cynizmu. Moi nowi znajomi, tworzyli za to całkiem zgraną grupę. Cały czas ze sobą rozmawiali, wybuchając przy tym co chwilę śmiechem. Oni byli moją odskocznią od tego co na mnie napierało z każdej strony, kiedy wracałam na noc do rezydencji. Przy nich czułam się normalnie i bezpiecznie. Mogłam wyrwać się z piekła i odpocząć od tego ciągłego smutku i przygnębienia. Jednak cały czas przytłaczała mnie myśl, że przeze mnie mogą stracić życie. Pomimo, iż kontrolowałam się coraz lepiej, to w środku dalej czułam niepokój. Do tego nie tylko ja byłam dla nich zagrożeniem. Każdemu mojemu krokowi bacznie przyglądał się cień przeszłości. Cień który podążał za mną od praktycznie samego początku. Nie chciał mnie opuścić, a w chwilach kiedy czułam jego brak, on wracał i dawał znak o swojej obecności. Znak tak dosadny, że nie raz kończył się moim załamaniem. Jednak i on czasami musiał dać mi chwilę wytchnienia. Był to czas kiedy znajdowałam się pod jego mrocznymi skrzydłami, a on miał pewność, że i tak do niego wrócę. 

Dzisiaj razem z paczką Willa, byliśmy w kinie na jakimś horrorze, w którym efekty były aż nadto tandetne. Chłopcy przeżywali każdą minutę filmu na nowo, mocno przy tym gestykulując. Ja natomiast trzymałam się na uboczu, potakując co chwilę. Nigdy nie widzieli tego jak morduje Jeff. Ten psychopatyczny dzieciak mógłby uczyć filmowców jak rzeczywiście powinny wyglądać takie sceny.

-Ej, Weronika! Jak masz  na nazwisko?

-Black.

-Spoko. Zaproszę cię na facebook'u.- odpowiedział wesoło jeden z znajomych mojego przyjaciela, Nathan.

Po tym pytaniu momentalnie zamarłam, losu dziękowałam, że potrafię tak dobrze kłamać. Nigdy nie zadawali mi pytań odnośnie mojego pochodzenia. Rozmawialiśmy o moich zainteresowaniach czy talentach, nigdy natomiast nie pytali mnie o moje osobiste sprawy. Chociaż w sumie czy nazwisko jest aż  tak bardzo osobistą rzeczą? Nie mogłam powiedzieć, że nazywam się Weronika Wright. Mogliby powiązać mnie z zaginięciem moich braci, a wtedy... Nawet nie chcę myśleć co mogłoby się wydarzyć. Na szczęście znajomi Willa nie byli zbyt ciekawscy i po tym jak usłyszeli moje fałszywe nazwisko, wrócili do rozmowy o eliminacjach rugby.

-Hej Wera, znowu mi odpłynęłaś. Przestań tyle myśleć.- jak zwykle blondyn ściągnął mnie na ziemię swoim śmiechem.

-Już wracam.- odpowiedziałam, najbardziej radosnym głosem jaki miałam.- Muszę zadzwonić do brata żeby po mnie przyjechał. Robi się późno i nie chcę się wam narzucać.

-Przestań tak mówić. Nikomu się nie narzucasz, a jedynie polepszasz humor. Podaj mi adres, a cię odwiozę. Twój brat stracił wystarczająco pieniędzy na paliwo.

Nie, nie, nie, nie, nie. Zaczęłam cicho panikować w środku. Nie mogę go tam zabrać.

-Nie trzeba. Tim już pewnie czeka gdzieś na parkingu. Wkurzy się jak mu powiem, że przyjechał na marne.

-Tim? Ma na imię Tim?- Kurwa mać.

-Powiedziałam Tim? Chodziło mi o Toma. Thomas Black. Czasami mówię niewyraźnie.

Zaśmiałam się nerwowo, a w głowie już wymyślałam tortury, którymi się potraktuje za swoją głupotę. Powieszenie się na krzyżu jako symbol mojej głupoty, wydaje się być dobrym pomysłem.

-Okay... odprowadzić cię na parking?

-Nie, nie trzeba. Dam sobie radę.- odpowiedziałam szybko i pobiegłam w stronę najbliższego parkingu.

-Spotkamy się w sobotę?!

Usłyszałam za sobą krzyk Williama. Podniosłam do góry kciuk, dając mu tym samym znak, że się zgadzam. Kiedy straciłam chłopaka z oczu, w pośpiechu podeszłam do najbliższej budki telefonicznej i wybrałam numer do rezydencji.

-Halo?

-Hej Ben. Jest Tim?

-Tak, masz go.

-Halo?!

-Nie krzycz tak do słuchawki ciołku. Przyjedziesz po mnie?

-Dzisiaj nie mogę. Nie mamy paliwa. Musisz wrócić na nogach. Wyjść po ciebie?

-Nie trzeba. Będę za godzinę.

Z nieukrywaną złością odłożyłam słuchawkę i weszłam do lasu, szczelniej opatulając się swetrem.

***

Po kilku minutach spaceru w całkowitej ciszy, zaczęłam nucić kołysanki, które niegdyś śpiewaliśmy sobie z Timem na dobranoc. Mimowolnie się uśmiechnęłam.

-Był sobie król, był sobie paź i była też królewna. Żyli wśród róż, nie znali burz, rzecz najzupełniej pewna. Kochał ją król, kochał ją paź, kochali ją oboje i ona też kochała ich. Kochali się we troje.

-Masz śliczny głos. 

Podskoczyłam w górę, kiedy przede mną znikąd pojawił się Kagekao. Poczułam zażenowanie i momentalnie na mojej twarzy pojawiły się wypieki.

-To już drugi raz, kiedy doprowadzasz mnie do stanu przedzawałowego. Ostrzegaj, jeżeli znowu będziesz chciał doprowadzić do mojej śmierci.- odpowiedziałam, kuląc się i próbując złapać oddech.

-Jesteś bardzo strachliwa jak na osobę żyjącą wśród morderców, kekekekeke.

-Żyje w ciągłym stresie, bo nie chcę przez przypadek stracić głowy. I nie śmiej się jak głupek. To doprawdy irytujące.

-Nikt by cię nie chciał pozbawić głowy.

-Zdziwiłbyś się.

Mruknęłam i wyminęłam mężczyznę, chcąc jak najszybciej znaleźć się w łóżku. Zaczęłam zagłębiać się coraz bardziej w las, tracąc tym samym jakiekolwiek oświetlenie drogi. Ciągle potykałam się o korzenie i kamienie, nie chciałam jednak wracać z Kagekao do rezydencji. Jeden stres jakim był powrót do niej, w zupełności mi wystarczył.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top