II.
-Proszę zrób coś! Pomóż jej, ja tak bardzo nie chciałem jej skrzywdzić. Ona jest taka delikatna, wygląda jakby spała. Przepraszam, tak bardzo przepraszam, dlaczego właśnie ona?
-Uspokój się i ją tu połóż. Zrobię co się da, ale do jasnej cholery odsuń się!
Ból. Jedyne co czułam to wielki ból. Myślałam, że to mój koniec. Jeżeli tak wygląda śmierć to ja jej nie chcę. Chciałam krzyczeć, ale moje własne ciało się mnie nie słuchało. Tylko ból. Ciągły ból. Niech to się już skończy! Nie chcę już czegokolwiek czuć. Chcę zniknąć. Czy pragnę tak dużo?
-I jak? Udało się?
- Chyba tak... Weronika, hej, słyszysz mnie? Wstawaj, wstawaj...
***
-Wstawaj, już jesteśmy na miejscu!
-Au! Nie szarp mną Tim, już się obudziłam, będę miała siniaki ciołku.- cicho jęknęłam i przykryłam twarz kocem. Światło raniło mój delikatny zmysł wzroku. Pomimo, iż przespałam całą drogę, nadal czułam się zmęczona. Te koszmary potrafiły zabrać mi wszelką energię. Ale czas wyjść z samochodu i zobaczyć gdzie moi kochani bracia mnie dowieźli.- O nie. Nie, nie i jeszcze raz nie. Daj mi kluczyki i sama sobie znajdę dom. No dawaj mi te cholerne kluczyki!
Podbiegłam do braci i próbowałam wyrwać im moją ostatnią deskę ratunku. Tim jednak był sprytniejszy i wystarczyło, że podniósł rękę do góry, a ja byłam bezsilna.
- Nic ci nie dam. Idziesz z nami. Brian weź jej torbę, a ja zabiorę resztę. Pokój będziesz mieć obok mnie. No chodź już bo się przeziębisz.
- Nie. Mówię kurwa, że nie. Nie wejdę tam, a tym bardziej tu nie zamieszkam. Dajcie mi spokój, oddajcie moje rzeczy, a ja sobie poradzę. Robię to od prawie czterech lat i jakoś sobie daję radę.
- Nie kłóć się ze mną. Jak chcesz możesz spać tutaj, ale załóż coś na siebie bo złapiesz jakiegoś wirusa i wszystkich zarazisz.
- Nie róbcie mi tego... proszę.
Czułam jak do oczu napływają mi łzy. Nie mogłam się rozkleić. Nie teraz i w tym miejscu w którym aktualnie się znajduję.
- Chodź Weronika, pomożemy tobie.- Spokojny głos Briana działał kojąco, ale ja dalej nie mogłam się przemóc.
Stałam na małej polanie otoczonej gęstym lasem. Przeważały tu sosny i krzaki dzikich jagód. Jeżeli się zgubiłeś w tym buszu, to raczej nigdy nie udało ci się z niego wydostać. Jednak najgorsze stało przede mną. Wielki budynek w stylu wiktoriańskim, straszył zarówno swoimi rozmiarami, jak i wyglądem. Ciężko jednak określić co było gorsze, jego prezencja czy lokatorzy. Na sam widok domu człowiek miał ochotę odebrać sobie życie. Jeżeli by wsłuchać się w odgłos lasu można by usłyszeć krzyki i rozpaczliwe błaganie o pomoc, albo o upragnioną śmierć. Wyczuć natomiast można ból i drażniący zapach krwi.
Czy moi bracia, aż tak bardzo mnie nienawidzą, że ponownie mnie tu ściągają? Nie chcę tam wchodzić. Nikomu zamieszkanie w tym domu nie wyszło na dobre. Niektórzy mieszkają tu bo to ich jedynie schronienie, inni natomiast są do tego zmuszeni. Gdyby Tim i Brian mieli wybór uciekliby stąd i zapomnieli o tym co tu się dzieje. Znałam ich za dobrze i wiem, że nigdy by się nie zgodzili na to czym teraz się zajmują. Większość mieszkańców tego domu by tego nie robiła. On ich zmusza, to przez niego są tym czym każdy gardzi. Ale co ja mogę zrobić? Nic.
-Brian... proszę. Jedźmy gdzieś indziej.
- To tak nie działa... Chodź już, za chwilę obiad.- Nie zostało mi nic innego jak przejść przez wrota czegoś gorszego niż piekło.
Wewnątrz domu było chyba nawet zimniej niż na dworze. Jak zwykle w kominku brakowało ognia. Salon był ogromny, ale tym samym pusty. Na środku stała stara kanapa, po bokach równie stare i zniszczone fotele, a na środku niewielki stolik. Przy schodach na wyższe piętro stał podniszczony komplet jadalniany. Z ścian i sufitu odpadała farba. Jedyne co się wyróżniało to nowy sześćdziesięciu calowy telewizor, powieszony na jednej z ścian. Jak widać Papcio Slender postarał się o rozrywkę. Jednak nie to było najgorsze. Prosto z salonu przechodziło się do kuchni. Większość szafek wisiało krzywo. Blaty były całe pomazane z bliżej nieokreślonej cieczy. W zlewie piętrzyły się góry zaschniętego jedzenia i połamanych naczyń. Może to dziwne, ale zgłodniałam. Taki widok zazwyczaj odrzuca, ale mnie zachęcił do jedzenia. Podeszłam więc ostrożnie do lodówki próbując nie wdepnąć w dziwną żółtą plamę na podłodze.
- Fuj!- wrzasnęłam kiedy z lodówki wypadła na mnie ogromna kość udowa.- Zabierz to proszę!
- No już nie krzycz tak. To Jeffa.- Tim jak zwykle potrafił zachować zimną krew w każdej sytuacji.
- Wypadła na mnie kość udowa jakiegoś człowieka! Jak mam nie krzyczeć?
- Kobiety...-
I jak gdyby nigdy nic odszedł z kością w ręce. Jednak jak się okazało, to nie było najgorsze co można znaleźć w tej kopalni resztek ludzkich ciał. Na samej górze leżały plastikowe pudełka. Były ułożone w idealny sześcian. W ich wnętrzu, jak mogłam wywnioskować, znajdowały się wnętrzności ludzkie, w większości były to nerki. Dalej leżały worki z krwią, kilka gałek ocznych na talerzu, kości, dużo kości i na samym dole, w niewielkiej szufladzie znalazłam „normalne" jedzenie. Chwyciłam marchewkę i jak najszybciej pobiegłam do chłopaków. Stali na schodach i czekali, aż za nimi pójdę. Czas zacząć koszmar od nowa.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top