Tabula rasa
Nie wiedział, czego szuka, skąd jest, dokąd zmierza. Jego wspomnienia były jak krótkie notatki zapisane znikającym atramentem. Czasem jedna z małych, urojonych karteczek, zabłądziła nad płomień jaźni, pokazując niewyraźny obrys tego, co przeżył. Chociaż nawet prawdziwość tych strzępków była wątpliwa.
Każdy moment, gdy myślał, że uchwycił ten tajemniczy obraz trwał zbyt krótko, by przypisać go do konkretnego miejsca i czasu. Nie był pewien nawet, czy to, co widzi, rzeczywiście jest fragmentem jego życia, tego pierwotnego istnienia, z którego wydarto go nie wiadomo kiedy i z jakiego powodu, a może tylko przetworzonym przez wyobraźnię akapitem dawno czytanej powieści lub poruszeniem ryciny, dostrzeżonej kątem oka, w czasie zwiedzania pałacu jakiegoś dawnego arystokraty, której wtedy nie poświęcił uwagi, ale obraz wchłonęła jego podświadomość.
Może tak w istocie było, a jego życie zaczęło się dopiero w to upalne południe na brzegu Sekwany, odbijającej natarczywe promienie słońca, palące jego skórę, jakby była kawałkiem papieru wystawionym na działanie promienia skupionego, przez soczewkę?
Otworzył wtedy swoje oczy, choć powieki ciążyły mu jak dwa kawałki ołowiu, przejechał językiem po spierzchniętych, spękanych, jak ziemia po wieloletniej suszy, ustach, ubroczonych jego własną krwią. Uniósł się, podpierając trzęsącymi rękami, których mięśnie na nowo uczyły się pracować, zgodnie z wolą umysłu, a panicznym wzrokiem, zaszczutego zwierzęcia starał się okiełznać wszystkie barwy atakujące oczy.
Liście drzew żarzyły się każdym odcieniem zieleni. Ich konarami poruszał wiatr, a one zdawały się pozostawiać za sobą kolorową łunę. Tak jakby nie tylko liście nie mogły zdecydować się na konkretną barwę, ale i powietrze, które przecięły nabywało ich niezdecydowania. Szmaragdy, malachity, zieleń butelkowa i soczysta trawiasta, zieleń Veronese'a i pistacji, limonki, a czasem wprost świecący kolor neonowego szyldu. Barwy mieszały się, wirowały, przyprawiając go o mdłości. Niebo było nagle jednocześnie szare, białe, błękitne, granatowe, cyjanowe i grynszpanowe, poprzecinane słonecznymi nitkami, spływającymi gładko do tafli szarozielonej, lodowatej wody, rozbijając się na niej jak na kryształowym żyrandolu, dając wodzie kleksy jaskrawych barw, znikających równie szybko, co wyłapało je oko.
Już te trzy elementy, dla jego wyrwanego z długiego snu umysłu, były zbyt wielkim wyzwaniem. Gdy kolejne zmysły z opóźnieniem włączały się do wchłaniania nowego świata, czuł się jakby opito go zieloną wróżką. Kolory całego świata, wirujące i rażące. Zbyt wyraźne, zbyt szczegółowe obiekty. Zamknięcie oczu nie dało mu ulgi, bo wraz z nim jego nozdrza zaczęły rozróżniać więcej zapachów, niż do tej pory. Muł rzeki, perfumy kobiet spacerujących przeciwnym brzegiem, tak wyraźne, jakby buteleczki specyfików, znajdowały się tuż pod jego nosem. Ciężkie piżmowe wonie i te delikatne, słodkie. Smród ryby smażonej w jakiejś obskurnej knajpie i woń delikatnych, kolorowych ciastek zdobiących witryny cukierenek o pastelowych barwach. Setki głosów, śmiechów, krzyków, wyzwisk, gwizdów, pisków, szczekań wdzierały się w jego uszy, każąc mu je zasłonić rękami.
Dopiero, gdy to zrobił, wyczuł na nich bandaże. Grube warstwy, kiedyś białej materii, teraz brunatne, zaciśnięte na jego dłoniach. Zdjął je niepewny. Zaciekawiony obserwował swoją jasną skórę, gładką, bez skazy, z dziwną perfekcją opinającą się na dużych dłoniach, pozbawionych nawet jednej rany.
Wciąż otumaniony, jak uzdrowiony ślepiec, który pierwszy raz ogląda świat, uniósł się, zrzucając z siebie grube płótno, którym był zakryty. Jego nogi, okryte zniszczonymi, brązowymi spodniami, trzęsły się jak u nowonarodzonego źrebięcia, zawroty głowy nie ustawały.
Oparł się plecami o kamienną podstawę mostu, pod którym porzucono jego ciało, nie wiadomo kiedy i dlaczego. Znów zwrócił swój wzrok, poza konstrukcję, do łukowo zwieńczonego wylotu, przez który jeszcze chwilę wcześniej obserwował ten dziwny świat. Między jego brwiami pojawiła się mała zmarszczka, gdy zacisnął powieki, starając sobie przypomnieć, dlaczego tu jest... gdzie w ogóle jest. Nic. Zupełna pustka. Tak jakby nie istniał, jeszcze chwilę wcześniej.
Przerażony, wysilał się, chciał wydobyć z siebie cokolwiek, co powiedziałoby mu, kim jest, skąd się wziął, dlaczego obudził się w tamtym miejscu. Osunął się po chropowatej, brudnej powierzchni, podciągając nogi do brzucha i ukrywając twarz w dłoniach. Chciał płakać z czystej bezsilności, zagubiony i przytłoczony tym wszystkim, tym, co stracił. Nie wiedział wprawdzie, co to było, ale czuł, że czegoś brakuje przy nim i jedynym sposobem by odkryć, co było dla niego tak ważne, by sprawiać mu wręcz fizyczny ból swoją nieobecnością, było odzyskanie wspomnień. Więc siedział i walczył o choćby ich skrawek, a one nie powracały.
Jego uwagę zwrócił dopiero dziecięcy śmiech. Nad brzegiem rzeki, dwie dziewczynki, nie starsze niż dziesięć lat, biegały w swoich identycznych różowych sukieneczkach, posyłając w roziskrzoną wodę kamyczki, zatapiające się w niej z pluskiem, głośnym dla chłopaka jak eksplozja. Zbliżył się do krańca swojej kryjówki, wciąż ukryty w chłodnym cieniu i obserwował je przez chwilę. Gdy jedna z nich upadła, chłopak poczuł się jakby spadał z klifu.
Jego żołądek zacisnął się boleśnie, usta stały się jeszcze bardziej spierzchnięte, na czoło wstąpiły kropelki potu, a dłonie trzęsły się. Jego gardło paliło, jakby wlewano w nie roztopione złoto. Patrzył zaczarowany na stróżkę krwi spływającą z rozbitego kolana. Ścieżkę posoki mieniącą się jak rubiny, niosącą ku niemu słodkawą woń, przez którą czuł jak bolą go zęby. Przejechał językiem po obolałych kostkach w swoich ustach, sycząc po chwili cicho, gdy jedna z nich skaleczyła go. Jego kły, choć jeszcze chwilę wcześniej normalne, teraz stały się dłuższe, ostre jak szpitalne igły, czekające na zatopienie ich w żyle.
Nie myślał. Był jak marionetka w rękach instynktu, który popychał go do działania. Chciał spróbować tej krwi, ugasić palący ból gardła, zamienić słodkie śmiechy tych dzieci o pucołowatych twarzyczkach, opalonych słońcem, w krzyki bólu. Wysunął dłoń z cienia, a tuż po tym dzieci uciekły z krzykiem, wystraszone nieludzkim skowytem, tajemniczego stworzenia, którego nie mogły dostrzec.
Chłopak leżał na ziemi, zwijając się z bólu, przyciskając dłoń do piersi. Kły raniły usta, pragnienie wzmagało się, a on czuł swąd palonego ciała. Spojrzał na swoją drżąca kończynę, zaczerwienioną, pokrytą bąblami z żółtym płynem, ze zwęglonymi koniuszkami palców. Wciąż wył z bólu, choć jego oczy pozostawały suche, jakby wydobycie z siebie odrobiny łez było zbyt wielkim wysiłkiem w jego stanie. Wpatrywał się ciągle w rany, bojąc się ich dotknąć.
Po chwili nie wiedział już czy tkwi w chorym śnie rezydenta domu dla obłąkanych, czy sam w takowym przybytku powinien się znaleźć, bo to, co działo się na jego oczach, nie mogło być przecież prawdą. Pieczenie ustawało, bąble wchłaniały się z każdą sekundą szybciej, zwęglone miejsca porastała nowa tkanka, a zaczerwienienie odeszło w niepamięć. Dłoń znów była zdrowa, blada, gładka i zimna jakby należała do figurki z kości słoniowej. Rozsunął palce dostrzegając w przestrzeni miedzy nimi dziewczynę, choć był pewien, że jeszcze minutę wcześniej był kompletnie sam.
Siedziała z podkulonymi nogami, obserwując go z zaciekawieniem, choć zdradzały to tylko jej oczy. Twarz była nieruchoma, pasowała do jej całej postaci. Chłopak nie potrafiłby powiedzieć, czy to jeszcze dziecko, czy już kobieta, czy może raczej panienka. Mógłby za to bez najmniejszego problemu pomylić ją z lalką ludzkich rozmiarów. Była drobna, jej dłonie małe i zgrabne, oplatały nogi okryte białymi, wysokimi skarpetkami i czarnymi bucikami. Nosiła rozkloszowaną, błękitną spódnicę poniżej kolan, w pasie obwijała ją szarfa, służącą za pasek, związana w idealną kokardę na boku, a w tej przepasce znikała znaczna część jej bluzki, z krótkim rękawem, koloru żółtego w czarne paseczki. Włosy były ułożone w idealne, grube, tycjanowskie loki, a nosek nakrapiały jasne piegi, wyraźnie odznaczające się przy jej bladości, tak jak lekko zaróżowione policzki i wąskie usta, zaciśnięte w linię.
– Kim jesteś? – spytał chłopak, zachrypniętym głosem. Dziewczyna, zwróciła na niego swoje wielkie, dziecinne, szare oczy, a on poczuł dreszcz przebiegający po jego plecach. Nie wiedział, czego się obawia, przecież siedziała przy nim tylko niegroźna dziewczyna, jedynie wiek odróżniał ją od tych dwóch podlotków, które prawie wywabiły go na pewną śmierć w płomiennym blasku słońca.
Nie odpowiedziała. Przekręciła powoli swoją głowę w lewo, później w prawo, jakby zastanawiała się nad czymś. Wstała, otrzepując swoją spódniczkę i zaczęła podchodzić do niego. Rozumiał już, dlaczego nie zauważył, kiedy się zjawiła. Poruszała się lekko, jak mała wróżka, nie wydając przy tym dźwięków.
Zrobiła ledwo kilka kroków w jego stronę, rozwiewając wokół delikatny zapach lawendy i jakiś niezidentyfikowany aromat, który wprawiał go w niepokój, gdy za nią pojawiła się kolejna osoba. Chłopak odskoczył w najdalszy, zacieniony kąt, a dziewczyna zatrzymała się, czując ciężar dłoni na swoim ramieniu.
Chłopak rozumiał nareszcie, że to nie dziewczyny się obawiał. Dziwny zapach, który osiadł na niej i wywoływał nieprzyjemne dreszcze u niego, należał do mężczyzny, który się pojawił. Był nieco niższy od niego, blady, ubrany w białą koszulę i ciemną marynarkę, a jego czarne włosy przypominały krucze skrzydła. Migdałowe oczy, z ciemnych powoli zamieniały się w krwisto czerwone, z każda sekundą, którą poświęcał na obserwację otoczenia. Dziewczyna, spuściła wzrok i cofnęła się, przestępując z nogi na nogę, jak ganione dziecko, a mężczyzna, w ułamku sekundy, znalazł się przy skołowanym chłopaku, zaciskając dłonie na jego gardle.
– Co miałeś zamiar zrobić? – spytał, głosem ociekającym wściekłością, pokazując swoje wydłużone kły. Wzmagał uścisk, a chłopak ze zdziwieniem przyjął to, że wcale nie czuje utraty tchu, wręcz przeciwnie, miał wrażenie, że jest silniejszy. Nie mógł widzieć, tego, co napastnik, ale jego oczy też zaszły barwą karminu, a kły wydłużyły się, raniąc niedawno zagojone usta.
Chwycił mężczyznę za ręce, odrywając je od swojej szyi, na co ten uśmiechnął się kpiąco. Skoro miał swojego, to nie musiał się hamować, prawda? Z cichym śmiechem, szarpnął chłopakiem, by ten wstał, następnie przyszpilając go do ściany.
– Twój pan nie powiedział ci, że z silniejszymi się nie zadziera, dzieciaku? – Powiedział, łapiąc go za szczękę, by nie uciekał wzrokiem.
– Kto? – Chłopak nic nie rozumiał, ciągle nic nie pamiętał, a jedyne, czego był pewien, to obecność jakiejś bestii naprzeciw niego. Mężczyzna nie był pewien, co o tym myśleć. Jego ofiara, jakby opadła ze wszystkich sił, ciało było wiotkie i trzymało się pionu, tylko dlatego, że on sam je unosił. Oczy wróciły do normy, podobnie jak kły, a dzieciak po prostu trząsł się, jak w febrze. Nie było czuć od niego żadnego zapachu, poza pyłem, który pokrywały ubrania, a jego brzuch był zapadnięty, pusty, jakby dopiero co się wybudził.
Wtedy niższy z nich zrozumiał. Odchylił głowę dzieciaka, ciągnąc za materiał, pożółkłej od starości, koszuli, rozrywając ją nieco, co obchodziło go tyle co nic.
– Proszę, nie rób mi krzywdy – wyjąkał chłopak, obserwując jego poczynania i nie doczekując się odpowiedzi. Był zbyt zajęty dokładnym badaniem jego szyi, karku i obojczyków. Przeklną cicho, nie znajdując tam żadnych symboli. Kolejny wyrzutek, którego trzeba albo zabić, by nie naraził innych, albo wychować, bo jego twórca już tego nie zrobi.
Jak łatwo byłoby teraz po prostu wyszarpać temu dzieciakowi serce, oderwać głowę i pogruchotać dla pewności każdą kostkę w ciele, a potem wrzucić truchło do rzeki, oszczędzając sobie i innym problemów...
Dziewczynka podeszła do niego, łapiąc za przedramię. Jej twarz ciągle była bez wyrazu, oczy nie błyszczały jak wtedy, gdy obserwowała chłopaka, stały się wręcz matowe. Nie powiedziała nawet słowa, ale mężczyzna zdawał się z niej czytać jak z otwartej księgi. Puścił chłopaka, który padł przed nimi na kolana. Nie wiedział, czy lepiej zostać z tymi istotami i pozwolić się zabić, do czego najwyraźniej dążył nieznajomy, czy wybiec na słońce i zobaczyć jak daleko dotrze, nim ból go zatrzyma.
– Nie radzę, dzieciaku. Nie zatrzyma cię ból, będziesz kupką popiołu, nim dotrzesz do tego drzewa – Mężczyzna z rozbawieniem patrzył na tego dzieciaka, o zbyt długich jak na jego gust, czarnych włosach i zapadniętych policzkach mumii, kiedy wskazywał mu drzewo oddalone o kilkadziesiąt metrów. Po chwili, nie mówiąc nawet słowa, wziął zamach uderzając go mocno w kark, choć nie na tyle, by spadła z niego głowa, mimo, że miał na to ochotę.
Dziewczyna podała mu gruby, ciemny materiał, który leżał gdzieś z boku. Zawinęli go ciasno, obwiązując sznurem, po który musiała biec do sklepu, tak by przypadkiem nie uciekł im, budząc się zbyt wcześnie. Zostawili zawiniątko, wychodząc na słońce, z zamiarem czekania w mieście do zmierzchu.
Mężczyźnie się to nie podobało. Zdjął marynarkę, zarzucając ją na swoją podopieczną, której skóra zaczęła czerwienieć. Prowadził ją cienistymi, pustymi dróżkami, do najbliższego lokalu, gdzie zajęli stolik w oddalonym od okien i ludzi kącie. Nie było to trudne, zważywszy, że właścicielka cierpiała na tę samą przypadłość i pod pozorem budowania atmosfery stworzyła lokal idealny na przesiadywanie sobie podobnych. Czekoladowe ściany, grube kotary w oknach i ciepłe światło małych lamp o falbaniastych, materiałowych kloszach, wprowadzały senną, leniwą aurę, wzmacnianą słodkim aromatem czekolady i kawy.
– Wiesz, że nie powinniśmy – oznajmił, mocząc chusteczkę w szklance wody z lodem i przemywając ramiona dziewczynki. Ta kiwnęła głową na tak. Westchnął, przeczesując włosy. – Hoseok ma na nas zły wpływ – powiedział, bez krzty złośliwości, uśmiechając się delikatnie, wymawiając to imię.
Kiedy Jung dotarł do ich domu, było już późno. Trzecia nad ranem, była całkiem dobrą porą na wracanie z obiadem. Czasem wystarczyło odwiedzić jakiś szpital, ale to nie był najlepszy pomysł na stałe zaopatrywanie się. Nie była to w końcu studnia bez dna i w końcu ktoś zauważał braki w zapasach, wznosząc raban w gazetach o tajemniczych sektach, czy niebezpiecznych badaniach, na potrzeby których wykradano krew. Ciekawe było to, że gdy w środku nocy z ulicy znikał jakiś człowiek, a jego ciało odnajdywano po kilku dniach, czy w ogóle znikało ono z powierzchni ziemi, ludzie przeżywali to jedynie chwilę. Najwyraźniej morderstwo, czy domniemane samobójstwo od czasu do czasu były niczym przy rozdmuchanej sprawie, na którą brak jakichkolwiek dowodów, a gazety prześcigają się w dopisywaniu do niej teorii.
Rzucił dwa nieprzytomne ciała, do piwnicy ich małego domku, niezbyt przejmując się tym czy coś się stanie. Przyniósł w końcu jedzenie, a nie zwierzaka. Wszedł na piętro, zdziwiony tym, że wszystkie okna są zasunięte. O tej porze, już nie musieli się przecież martwić słońcem i zasłonięte powinny być jedynie w pokoju Eunmi, która wciąż nie mogła narażać się na długie przebywanie w świetle, więc jeśli ani on ani Yoongi jej nie pilnowali, miała zakaz zrobienia nawet kroku w kierunku szyb.
Wszedł na piętro, dziwiąc się, że czuje jakiś obcy zapach, zmieszany z tymi dobrze znanymi sobie, dobywające się z nieużywanego pokoju gościnnego. Trudno się dziwić, mieli wiele nieużywanych pokoi, mieszkając tylko w trójkę, a ewentualnych gości lokując w piwnicy.
Na prostym, jasnym łóżku, z szarą pościelą, leżał obcy chłopak. Blady, wyglądający jakby trawiła go gorączka, lub próbował wybudzić się z koszmaru. W nogach siedziała Eunmi, w długiej, białej koszuli nocnej, wpatrując się w śpiącego. Hoseok podszedł, całując ją we włosy, na co raczyła obdarzyć go małym uśmiechem, który po chwili zniknął, tak jak jej zainteresowanie jego osobą. Nie przeszkadzało mu to. Wiedział, że dziewczynce zależy, więc nie musiała mu tego okazywać. Wyszedł po cichu, zamykając drzwi, a zaraz po tym zderzył się z Minem. Uśmiechnął się szeroko, porywając niższego mężczyznę w ramiona.
– Kto to jest? – spytał, całując przelotnie usta ukochanego.
– Skoro ty możesz sobie sprowadzać dzieciaki, to ja też – mruknął Yoongi, starając się utrzymać swoją lodowatą maskę. Nie mógł. Hoseok był jedyną osobą, przy której jego serce biło odrobinę szybciej, tak, że prawie przypominało rytm tego ludzkiego. Nie, ich rytm był lepszy, bo zarezerwowany tylko dla nich, jedyny i niepowtarzalny.
Hoseok chciał coś powiedzieć, ale usłyszeli zza drzwi bolesne pojękiwania. Ich nowy podopieczny musiał się budzić. Yoongi westchnął, stwierdzając, że ostatnio zbyt często to robi. Otworzył na oścież drzwi, zapraszając gestem dłoni swojego partnera do środka. Nie miał zamiaru sam wszystkiego tłumaczyć dzieciakowi.
Od początku wiedział, że nie będzie łatwo, a widok chłopaka, próbującego wtopić się w ścianę i przerzucającego przerażone spojrzenie na każda osobę w pokoju tylko utwierdzał go w tym przekonaniu.
Usiadł na łóżku, mając nadzieję, że Eunmi przyprowadzi tu to zaszczute stworzonko, ale ona wybiegła z pokoju, podwijając przy tym swoją o wiele za długą piżamę. Nie ma co liczyć na wsparcie.
– Chodź tu do nas, mały – zaśmiał się Hoseok, również siadając, tak by między nim i Yoongim było miejsce dla nowego członka rodziny. – Swoich nie gryziemy – oznajmił, a chłopakowi zrobiło się słabo. Nie wiedział, kto przeraża go bardziej, lodowaty mężczyzna i dziewczynka, którzy go tu ściągnęli, czy ten uśmiechnięty wariat, wyciągający do niego dłoń. – Po pierwsze mały, nie ładnie się wyzywać, po drugie starszych masz słuchać – Nie miał pojęcia jak to się stało, że w jednej chwili stał przy ścianie, w następnej był przy nim brązowowłosy wariat, a w kolejnej siedział tam gdzie mu wcześniej wskazano.
Patrzył na palce, szarpiące materiał, nowych, szarych spodni. Musieli go umyć i przebrać, kiedy spał, przez co jego skóra wydawała się mu jeszcze jaśniejsza niż rano.
– Min Yoongi, Jung Hoseok – Czarnowłosy przedstawił ich, siląc się na ocieplenie swojego głosu. Skoro już się zlitował i darował mu życie musiał się przyzwyczaić do jego obecności. Chłopak nie reagował, tylko ciągle trząsł się, mając dość tego wszystkiego. Chciał tylko wiedzieć, dlaczego to go spotyka, kim jest i dlaczego wciąż żyje.
– Nie bój się, jakby nie patrzeć teraz się od nas nie uwolnisz. Znaczy mógłbyś nas w sumie zabić, albo próbować, ale przyznasz, że byłoby to niegrzeczne, zważywszy na to, że cię ratujemy przed pewną śmiercią... A i pewnie zabilibyśmy cię za próbę, gdy tylko byś o niej pomyślał, ale to szczególik – Pisnął wystraszony, odskakując od tego milszego, przez co niemal wylądował na Yoongim. Finalnie skończył opierając się o ścianę, z dala od obojga, obejmując swoje podkurczone nogi. Min zaczął śmiać się ze skołowanej miny partnera. Hobi był rozkoszny, nie zdając sobie sprawy jak przerażający potrafi być dla innych.
– Skąd jesteś? – spytał Min, bacznie go obserwując.
– Nie wiem – odparł, drżącym głosem. Chociaż bardzo chciał powiedzieć coś innego. Słyszał w głowie jakieś szmery, które pewnie były odbiciem dawno słyszanych słów, ale nie umiał dopasować ich do żadnego języka.
– Czym jesteś?
– Nie wiem – wyjąkał, czując, że na pewno nie może użyć względem siebie miana człowiek, ale nie mając przy tym pojęcia, kim tak właściwie jest.
– Jak ci na imię? – Chłopak przygryzł wargę, próbując odpowiedzieć choć na jedno pytanie. Tak podstawowe. Złapał się za włosy, ciągnąc za nie, a jego towarzysze popatrzyli na siebie zdziwieni. Zbliżyli się do niego. Hoseok objął ciało chłopaka, jakby miał do czynienia z dzieckiem.
– Spokojnie mały, to się zdarza. Powoli, nic na siłę – głaskał go po plecach i mówił spokojnie, aż poczuł, że wychudzone ciało, rozluźnia się – Spróbujemy czegoś, dobrze? Ja policzę do trzech, a ty powiesz pierwsze, co wpadnie ci do głowy, bez zastanawiania. Raz... dwa... trzy...
– Taehyung – powiedział szybko, wywołując u obu mężczyzn uśmiechy.
Kto zaczął kolejne słabe opowiadanie, chociaż ma co pisać? Oczywiście, że ten debil aka ja!
Powodzenia każdemu, kto będzie to czytał i dla mnie, żebym w końcu wróciła do pisania ^^
Do następnego, misiaki!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top