58.2
Będzie mi bardzo miło, jak na Twitterze pod hasztagiem #hurricaneinmysoul zobaczę wasze reakcje na zakończenie HiMS <3
***
Długo zastanawiałam się nad prezentem dla Aydena. Myślałam i myślałam i nic, co przychodziło mi do głowy, nie wydawało się odpowiednie. Wiedziałam jedynie, że to musi być coś wyjątkowego. Choć po części tak wyjątkowego, jak wszystko to, co on zorganizował dla mnie.
Udało mu się spełnić większość marzeń z mojej listy, a po skoku na bungee sprzed tygodnia wciąż trzęsą mi się nogi.
Tak więc wreszcie wpadłam na pewien pomysł i przeszłam do jego realizacji niemal natychmiast. I choć nie jestem na sto procent pewna, czy Ayden się ucieszy, bo jednak zrzucę na niego swego rodzaju odpowiedzialność, to coś i tak mi mówi, że dokonałam właściwego wyboru. Być może to przez fakt, że od razu, gdy weszłam do schroniska, rzucił mi się w oczy śliczny Jack Russell Terier. Wlepiał we mnie swoje brązowe ślepia i powściągliwie machał ogonem. I jak tylko pracownica placówki powiedziała mi, że psiak ma niecały rok i wabi się Chester, wiedziałam, że to musi być przeznaczenie. A jeszcze ważniejszym było dla mnie, że Chester nie jest psiakiem po przejściach. Miał wspaniały dom i kochającą właścicielkę, która jednak odeszła zbyt wcześnie, a nikt z jej bliskich nie mógł się nim zająć i trafił tutaj.
Proces adopcyjny trwał pięć tygodni. Bałam się, że nie uda się go zakończyć na czas i kamień spadł mi z serca, gdy pani Henderson zadzwoniła dzisiaj rano, by powiadomić mnie, że mogę zabrać Chestera.
– Lubisz jeździć samochodem, co? – pytam, zerkając kątem oka na pupila.
Siedzi w fotelu pasażera na rozłożonym, niebieskim kocyku w kostki i gapi się na mnie, jakby niewerbalnie chciał mi coś przekazać.
Wygląda na nieco zagubionego i może odrobinę wystraszonego, ale niepewnie macha ogonem, gdy wyciągam dłoń i drapię go za uchem.
– Nic się nie bój. Twój nowy właściciel cię pokocha. Wiem, że na ten moment zacząłeś się już do mnie przywiązywać, ale za jakiś czas pewnie zamieszkamy we trójkę, więc nic się nie przejmuj. Poznasz dzisiaj kilka osób. Niektórym z nich nie wszystko styka, może i nie mają każdej klepki na swoim miejscu, ale zobaczysz, będą cię rozpieszczać, bawić się z tobą i drapać po brzuszku zawsze, jak najdzie cię ochota. Sol świetnie gotuje, pewnie nie raz coś ci rzuci... – Śmieję się.
Boże, ja gadam do psa, który i tak nic nie rozumie, myślę. I w tym samym momencie z pyszczka Chestera wydobywa się cichy pomruk, a w kolejnej chwili unosi łapę i kładzie ją na mojej dłoni.
A może jednak rozumie?
– Będziesz miał życie, jak w Madrycie, Chester. Obiecuję – mówię, śmiejąc się, gdy psiak znowu wydaje z siebie bliżej nieokreślony dźwięk i odrobinę bardziej entuzjastycznie macha ogonem.
Piętnaście minut później podjeżdżam pod dom. Otwieram drzwi Chesterowi i zachęcam go, by wysiadł. Niepewnie rusza za mną w stronę wejścia.
– Nadal nie jestem pewien, czy to dobry pomysł – odzywa się tata, spoglądając sceptycznie na czworonoga, który zatrzymuje się kilka kroków od niego.
– Ja też nie, ale czuję, że Ayden się ucieszy. – Uśmiecham się.
– Pies to ogromna odpowiedzialność, szybko się przywiązuje, trzeba poświęcić mu czas... – wymienia, na co przewracam oczami.
– Wiem. Ayden jest odpowiedzialny. Zawsze chciał mieć psa i jestem pewna, że jeśli ja nie postawiłabym go przed faktem dokonanym, a zamierzam zrobić to właśnie dzisiaj na jego kameralnym przyjęciu urodzinowym, to nie zdecydowałby się na niego nigdy – tłumaczę.
Ojciec wzdycha ciężko, przecierając oczy, po czym kuca i wyciąga dłoń do trochę wystraszonego Chestera.
– Cześć, kolego. Jak ci się jechało tą szybką furą? – pyta, wskazując na Mustanga.
Parskam cicho, przypominając sobie reakcję ich wszystkich, gdy kolejnego dnia podjechałam z Aydenem pod dom. Lucas i Lincoln prawie znieśli jajko, przekrzykując się nawzajem, który z nich jako pierwszy będzie mógł usiąść choć na chwilę na miejscu kierowcy i sprawdzić pod stopą, jak pięknie warczy silnik. Mama w pierwszej chwili chyba również miała udar, jak ja, gdy zobaczyłam tę przecudowną replikę. Ojciec był w szoku. Widziałam po jego minie, że chciałby wsiąść i zwyczajnie się przejechać, ale nie pozwoliła mu na to ojcowska duma. Zamiast tego zaczął bombardować nas pytaniami, skąd mój chłopak miał pieniądze na realizację takiej repliki, czy pochodziły one z legalnego źródła, bo przecież Ayden obiecał mu skończyć z wyścigami. Parsknęłam srogo, słysząc to. Bo może i Ay obiecał, że z tym skończy, ale nie wspomniał kiedy. Ojciec kilka razy upewniał się, że jestem zdecydowana przyjąć prezent i ostrzegł Prescotta, że i tak sprawdzi, czy wóz jest w stu procentach legalnie zarejestrowany, ale to wcale nie tak, że mu nie ufa.
Potrząsam głową, wracając na ziemię i uśmiecham się na widok Leonarda, który właśnie drapie zadowolonego Chestera po brzuchu.
– Jak Liam? – pytam.
Mama właśnie jest u niego. Na pewno dzwoniła, choć gdyby wydarzyło się cokolwiek nowego już bym o tym wiedziała.
– Poza tym jednym ruchem palca właściwie bez zmian – odpowiada ojciec z cichym westchnieniem.
– Ten jeden ruch palca dla nas jest czymś niewielkim, ale dla Liama to najpewniej krok milowy w odzyskaniu świadomości – mówię.
Kładę dłoń na jego ramieniu i ściskam lekko, chcąc dodać mi otuchy.
– Twoja wiara jest niezłomna, córciu – szepcze, usiłując ukryć łzy, które właśnie pojawiły się w jego zmęczonych, brązowych oczach.
– Mam jej w sobie tyle, że starczy dla nas wszystkich – przekonuję go z mocą.
Ojciec podnosi się i chowa mnie w żelaznym uścisku, który wyraża więcej, niż jakiekolwiek słowa.
***
– Wiecie, że jak on wejdzie, a my krzykniemy niespodzianka, to się wkurwi – odzywa się Nathaniel. – Znam go od dzieciaka, nie lubi takiego cyrku.
– Wiem, dlatego nie zrobimy tego – odpowiadam, patrząc wymownie na Turków.
– Niszczycielka dobrej zabawy – mamrocze Amir pod nosem, ale ja i tak to słyszę.
– Wiem, że lubisz wkurzać Aydena, zresztą w wzajemnością, ale mamy jedenasty lipca. Są jego urodziny, więc dzisiaj musisz sobie darować. Poza tym nie chcemy, żeby Chester się wystraszył. Już i tak jest zdezorientowany – tłumaczę.
– No dobra... – wzdycha, robiąc minę kilkuletniego dziecka, któremu matka zabroniła wspinać się na konstrukcję małpiego gaju na placu zabaw.
– On i tak wie, że zorganizowaliśmy mu niespodziankę. Robimy to co roku – dodaje Quentin.
– I jak co roku będzie udawał, że jest zaskoczony. – Śmieje się Colin.
– Tym razem jest inaczej, bo w tym roku jest z nami Luna. Jego ulubiony człowiek. – Sol uśmiecha się do mnie z czułością.
Moje serce przyspiesza swój rytm na jej słowa i robi mi się cieplej na duszy.
Kilka chwil później słyszymy charakterystyczny ryk silnika z dolnego poziomu, a ja zdaję sobie sprawę, że trzęsą mi się ręce. Nachodzą mnie wątpliwości, czy aby na pewno dokonałam dobrego wyboru. Pies to nie rzecz, tylko żywe stworzenie i Ayden będzie musiał się nim zająć, oczywiście pomogę mu...
Moje chaotyczne rozmyślania przerywa odgłos kroków. Minutę później do salonu wchodzi Nathaniel z szerokim uśmiechem, a zaraz za nim mój przystojny chłopak.
– Wszystkiego najlepszego. – Sol zjawia się z tortem, a na twarzy bruneta pojawia się ledwo zauważalny uśmiech.
– Dziękuję – mówi i widzę wyraźnie, że próbuje udawać, że niczego się nie spodziewał, ale nie bardzo mu to wychodzi.
Parskam z jego miny.
Czekam cierpliwie, aż każdy podejdzie, żeby go wyściskać i złożyć mu życzenia. Jednocześnie ukradkiem głaszczę Chestera po łbie, wciskając dłoń w niewielki otwór w pudle, który wcześniej wycięłam. Psiak zdaje się nie być jakoś bardzo zestresowany, co przyjmuję jako dobry znak.
– A moja dziewczyna nie złoży mi życzeń? – pyta, spoglądając na mnie ponad ramieniem Kiry.
Chwilę błądzi wzrokiem po mojej twarzy, po czym przenosi go na pudło, w którym trzymam rękę i marszczy brwi. Serce zaczyna tłuc mi się w piersi, gdy wymija zgromadzonych i podchodzi ku mnie.
– Wszystkiego najlepszego – udaje mi się wydusić.
– Rozumiem, że coś tam dla mnie jest, w tym pudle? – Pokazuje na karton, więc kiwam głową.
Biorę głęboki wdech i uchylam wieczko. Chester napina wszystkie mięśnie, gdy duże, czarne oczy Aydena zderzają się z jego brązowymi ślepiami. Jednak trwa to najwyżej kilka sekund. Brunet patrzy to na mnie, to na psa, a ja widzę, jak na jego twarz powoli wypełza bezbrzeżny szok.
– Kupiłaś mi psa? – wykrztusza z niedowierzaniem i jeszcze nie wiem, czy to reakcja pozytywna, czy wręcz przeciwnie.
– Właściwie to adoptowałam. Ze schroniska. Ma jedenaście miesięcy i wabi się Chester. Tak nazwała go poprzednia właścicielka, ale zmarła i nie miał się nim kto zaopiekować dlatego tam trafił. Ale miał szczęśliwe życie, wiadomo, że na początku może być trudno, bo będziecie musieli nauczyć się siebie nawzajem, zaufać sobie...
– Adoptowałaś dla mnie psa – mówi Ayden, przerywając mój słowotok.
– Uhm. – Kiwam głową. – Tylko jeszcze nie wiem, czy to dobrze, czy nie...
Prescott nachyla się do pudełka i bardzo powoli i delikatnie wyciąga rękę w stronę czworonoga. I właśnie w tym momencie dzieje się magia. Chester najpierw z rezerwą wącha jego dłoń, po czym staje na dwóch łapach, jakby oczekiwał, że Ayden weźmie go na ręce, co oczywiście dzieje się już moment później.
– Cześć, przyjacielu – zwraca się cicho do futrzaka, przyciągając go do swojej klatki piersiowej, a ten zaczyna machać ogonem tak szybko, jakby dopiero teraz zorientował się, do czego służy.
Wzruszenie ściska mi gardło, bo uświadamiam sobie, że to naprawdę było przeznaczenie. Chester z rezerwą podchodził do każdego z nas, nawet do mnie, choć znał mnie już jakiś czas, ale to właśnie na Aydena zareagował z takim entuzjazmem, jakby co najmniej znali się całe życie. Tak, jakby już po pierwszych chwilach i spotkania był mu bezgranicznie oddany.
Chester liże Aydena po twarzy, co wywołuje śmiech u wszystkich zgromadzonych, łącznie z samym zainteresowanym. I potem dzieje się kolejna magia. Moja własna.
Brunet kuca przede mną, a Chester układa się wygodnie na jego kolanach. Chłopak drapie go po karku, ale wzrok utkwiony ma we mnie. Przez chwilę błądzi spojrzeniem po mojej twarzy, jakby chciał wyryć sobie w pamięci każdy jej szczegół. Następnie na moment pochyla głowę i kręci nią powoli na boki, po czym na powrót ją unosi. Aż wstrzymuję oddech. W czarnych oczach Aydena lśnią łzy. Widzę, jak bardzo walczy ze sobą, by się nie odwrócić. Zamiast tego pozwala mi patrzeć, jak emocje wypełniają go do granic.
Ja również pozwalam sobie na wzruszenie. Słone krople spływają po moich policzkach, mocząc koszulkę, ale mało mnie to w tym momencie obchodzi. To nic, że za plecami Aydena są nasi przyjaciele. My zachowujemy się tak, jakbyśmy byli sami. Patrzymy na siebie i nie musimy nic mówić. Nasze spojrzenia robią to za nas. W oczach Prescotta widzę miłość. Tak szczerą i bezgraniczną, że niemal boli. I choć w pomieszczeniu panuje cisza, jego spojrzenie krzyczy, jak bardzo mnie kocha. I jestem pewna, że moje wyraża dokładnie to samo.
***
Trzy miesiące później.
Jeden. Dwa. Trzy. Liczę w myślach kolejne kroki, ale zupełnie nie mogę się skupić.
Miałam naprawdę cholernie ciężki tydzień. W domu panuje nerwowa atmosfera. Mama miała wczoraj załamanie. Płakała tak bardzo i tak głośno, że przez chwilę byłam pewna, że nie uda nam się jej uspokoić. Odnoszę wrażenie, że ona już całkowicie straciła nadzieję i się poddała. Liam wciąż się nie obudził. Lekarzom skończyły się pomysły, bo jego stan ogólny jest dobry, jego mózg żyje, a odruchy są prawidłowe. Nikt nie wie, dlaczego nadal nie odzyskał świadomości. Konsultowaliśmy go z wieloma specjalistami. Tata zatrudnił najlepszego fizjoterapeutę. Próbowaliśmy nawet hipnozy. Wszystko na nic.
Trzymam się już chyba resztkami sił. I dzięki Bogu za Aydena, Kirę i Nathaniela. Robią wszystko, bym nie zwariowała. Pomagają nawet u mnie w domu. Choć ten pierwszy ostatnio znika na całe noce, co odrobinę mnie niepokoi. Staram się nie świrować, bo przecież ostatnim razem też podejrzewałam nie wiadomo co, a okazało się, że szykował dla mnie Eleanor. Jednak nie ukrywam, że zwyczajnie się o niego martwię. W ostatnich dniach, gdy jest ze mną, mam wrażenie, że jest tylko fizycznie. Coś zaprząta jego myśli, lecz gdy go o to pytam, zbywa mnie.
Wzdycham, siadając na zimnym parkiecie i wypijam duszkiem pół butelki wody. Przecieram oczy, po czym wstaję i ruszam w górę, po schodach, żeby wziąć prysznic, bo z dalszych ćwiczeń już i tak nic nie będzie.
Wychodzę na korytarz akurat w momencie, gdy tata wyłania się z salonu. Zatrzymuje się i spogląda na mnie podejrzliwie, jakby chciał ocenić, czy wszystko ze mną w porządku.
– Właśnie miałem do ciebie zejść. Masz chwilę? – pyta.
– Mam, a co jest? – odpowiadam pytaniem.
Drapie się po włosach i odchrząkuje.
– Chciałbym z tobą porozmawiać – mówi wreszcie, uśmiechając się lekko.
– W porządku. Daj mi tylko piętnaście minut. Wezmę prysznic. – Z tymi słowami znikam za drzwiami łazienki.
I rzeczywiście piętnaście minut później wchodzę do swojego pokoju, w którym zostaję ojca, rozwalonego w moim fotelu. Przegląda jakąś książkę, a gdy mnie dostrzega, odkłada ją na regał i wlepia we mnie parę swoich brązowych oczu.
– O czym chciałeś ze mną pogadać? – Siadam na łóżku, naprzeciwko niego i choć bardzo tego nie chcę i tak zaczynam się denerwować
Ojciec, który z poważną miną informuje, że chce rozmawiać, nigdy nie zwiastuje niczego dobrego.
– Córciu... – zaczyna niepewnie.
Oho. Córciu.
– Masz dopiero dziewiętnaście lat, a przeszłaś w swoim życiu tak wiele złego... – kontynuuje. – Najpierw wypadek, później... – urywa, szukając odpowiednich słów, a ja cała się spinam. – Później to wszystko, co spotkało cię ze strony... – znowu urywa.
– To wszystko, co zrobił mi Kevin – kończę za niego, bo ja, w przeciwieństwie do nich, nie boję się wymawiać imienia tego skurwysyna.
Ten psychopata złamał mnie na każdy możliwy sposób i wiem, po prostu jestem pewna, że przyjdzie taki dzień, że sprawiedliwość go dopadnie. Zemsta i karma to niesamowicie cierpliwe suki. Potrafią czekać latami na odpowiedni moment, by dopaść i ukarać człowieka, który na to zasłużył. I jestem pewna, że i na Stanforda przyjdzie odpowiedni czas.
– Jesteś najsilniejszą osobą, jaką znam, Luno. Chcę, żebyś wiedziała, że siła nosi twoje imię. Siła to ty, Lu. Nigdy o tym nie zapominaj – mówi z mocą, aż przechodzą mnie ciarki.
– Dlaczego mi to mówisz, tato? Dokąd zmierza ta rozmowa? – pytam drżącym głosem.
Jego emocje zaczynają mi się udzielać. Widzę coś w jego oczach, ale nie umiem tego nazwać. Mam jednak pewność, że pod tą otoczką kryje się jakaś sprawa, o której ojciec nie może mi powiedzieć, dlatego błądzi naokoło. Zachowuje się tak, jakby chciał mi coś przekazać, ale nie może zrobić tego wprost. I to mnie niepokoi.
– Niezależnie od tego, co się jeszcze wydarzy, musisz pamiętać, że po tym, co cię spotkało już nic nie będzie w stanie cię złamać. Poradzisz sobie ze wszystkim. Ominiesz każdą przeszkodę, rozbijesz każdy mur. Spotkało cię tyle zła. Dwukrotnie walczyłaś o życie i wygrałaś. Jesteś z tytanu, Luna. Stałaś się kuloodporna. Już nic nie jest w stanie cię złamać, rozumiesz? – powtarza, zamykając moje dłonie w swoich, a przez moje ciało przetacza się kolejna fala gęsiej skórki.
Czuję strach.
– Co się dzieje, tato? – pytam, spoglądając mu głęboko w oczy, jakbym chciała zajrzeć do jego myśli.
– Ayden w najbliższym czasie odda wszystkie dowody odpowiednim służbom. Rozmawiał o tym ze mną. Będę go wspierał – wyznaje, a ja aż wstrzymuję oddech.
– Przecież to chyba dobrze, prawda? Dlaczego mówiąc mi to brzmisz tak, jakbyś się martwił.
– Bo wraz z przekazaniem dowodów może rozpętać się piekło. Przesłuchania, zeznania, coś może pójść nie tak i poufne informacje mogą trafić w nieodpowiednie ręce. Ktoś może ucierpieć... – urywa i odchrząkuję, a mnie znowu przechodzi dreszcz niepokoju. To nieprzyjemne uczucie, które kiełkuje gdzieś w moich trzewiach. – Po prostu musimy być przygotowani na każdą ewentualność. Zapewniam cię, Lu, że nawet jeśli rozpęta się piekło, ja nie pozwolę ci spłonąć.
Z tymi słowami porywa mnie w swoje ramiona i przytula mocno, a ja potrzebuję chwili, by ogarnąć umysłem to, co powiedział.
Dlaczego Ayden nic nie wspomniał o swoich zamiarach? Dlaczego zwierzył się mojemu ojcu, a mnie nie pisnął nawet słowem? Staram się zapanować nad oddechem, ale jestem tak zdenerwowana, że chyba mi nie wychodzi.
– Dziękuję – udaje mi się wydusić, gdy ojciec wreszcie się odsuwa, całuje mnie w czubek głowy i opuszcza pokój.
Wstaję na równe nogi i zaczynam nerwowo krążyć po pokoju. Kładę dłoń na klatce piersiowej, bo przez cały czas czuję w tym miejscu ciężkość. Nie potrafię pozbierać myśli. Coś się w nich formuje, ale nie jestem w stanie złapać się żadnej z nich. Wiem, że czuję strach. Wiem też, że mam złe przeczucia, a intuicję mam raczej dobrą. Bo przecież ojciec nie przyszedłby do mnie i nie wyskoczył ze swoim wyznaniem, gdyby nie nadchodziło nic złego.
I właśnie wtedy do mnie dociera.
Jeśli Ayden odda dowody policji, Ramirez będzie chciał się zemścić. Zabije go. Wynajmie kogoś, kto pozbędzie się Aydena i całej reszty. Przecież to pierdolona mafia. Nigdy nie wiadomo, co się wydarzy, a przecież każdy wie, że oni nie mają żadnych skrupułów. Ramirez doskonale zdaje sobie sprawe, kto ma to wszystko, na czym mu zależy, więc domyśli się, że ta sama osoba dostarczyła to w ręce policji. Gość ma kontakty, zemści się nawet z więzienia, o ile tam trafi.
Na samą myśl, że Aydenowi mogłoby się coś stać, robi mi się niedobrze. Prescott może i jest jednym z najbardziej inteligentnych ludzi, jakich w życiu poznałam, ale akurat to jest najgłupsza rzecz, na jaką mógł wpaść. Czy on w ogóle pomyślał, co się może wydarzyć? Że naraża siebie oraz wszystkich, którzy z nim w tym są?
Nie mogę na to pozwolić.
Ubieram się w mgnieniu oka. Wyciągam z szafy niewielki, czarny plecak, a w kolejnej chwili wystukuję wiadomość na numer doskonale znanego mi człowieka, który w dziesięć sekund znalazłam w przeglądarce, a następnie opuszczam pokój.
Serce wali mi jak oszalałe, gdy ubieram buty w holu.
– Wychodzę! – krzyczę i nie czekając na odpowiedź, wybiegam z domu, wsiadam do Mustanga i wyjeżdżam z podjazdu.
***
Parking na bazie świeci pustkami, gdy kilka minut po trzynastej zatrzymuję samochód nieopodal głównego wejścia. Wiem mniej więcej kto gdzie aktualnie się znajduje, więc będzie mi łatwiej zabrać to, po co tu przyjechałam.
Otwieram drzwi i wchodzę do kuchni, z której ruszam korytarzem prosto do salonu, mając nadzieję, że nikogo w nim nie zastanę. Na moje szczęście nie ma żywej duszy. Przechodzę przez pomieszczenie i znikam w kolejnym labiryncie korytarzy, aż docieram do sypialni Aydena. Chwilę jeszcze nasłuchuję kroków, a gdy dociera do mnie jedynie cisza, podchodzę do szafy i przesuwam ją.
Ayden otwierał przy mnie sejf wielokrotnie, więc doskonale pamiętam kod, tak samo, jak wiem, że klucz, który jest też jest potrzebny, by otworzyć skrytkę, znajduje się pod jedną z desek w podłodze. Sięgam po niego, wkładam w odpowiednie miejsce w sejfie, wpisuję kod, a sekundę później do moich uszu dociera charakterystyczne piknięcie.
Ayden cię znienawidzi.
Ta myśl pojawia się w mojej głowie znienacka i od razu powoduje wystąpienie gęsiej skórki na całym ciele. Trudno. Jestem gotowa podjąć to ryzyko. Niech mnie nienawidzi, ale będzie żywy. To jest dla mnie najważniejsze. Żeby zarówno on, jak i każda ważna dla mnie osoba była bezpieczna.
Uchylam drzwiczki sejfu, a moim oczom ukazuje się sporo pieniędzy, teczka podpisana imieniem psychopaty Stanforda i kilka innych rzeczy. Sięgam po twardy dysk i wrzucam go na dno plecaka, tak samo, jak kilka teczek, które kojarzę, że są związane właśnie z tą sprawą. Nigdzie jednak nie dostrzegam pendrive'ów.
– Kurwa... – wymyka mi się z ust.
Pocieram skronie, usiłując przypomnieć sobie, czy Ayden wspominał, jakoby miał gdzieś jeszcze miejsce, w którym mógłby trzymać te dowody. Niestety, nic, oprócz depozytu w banku nie przychodzi mi do głowy.
– Kurwa mać – powtarzam, przeglądając każdą z rzeczy w sejfie.
Przecież pamiętam, że tego było o wiele, wiele więcej.
Wzdycham przeciągle, zaciskając usta w wąską kreskę, po czym zamykam dokładnie skrytkę, chowam klucz i zasuwam szafę.
Trudno. Widocznie to będzie musiało mi wystarczyć. Będę się modlić, żeby wystarczyło.
Wychodzę z pokoju, cicho zamykając za sobą drzwi. Szybkim krokiem pokonuję drogę powrotną, a serce w mojej piersi na moment się zatrzymuje, gdy w drzwiach od kuchni zderzam się z Colinem.
– Chryste. – Kładę dłoń na klatce piersiowej. – Ale mnie przestraszyłeś.
Blondyn w zdziwieniu spogląda na mnie ze zmarszczonymi brwiami. Nie jest zaskoczony, jak wjechałam przez bramę, bo dostałam dostęp już jakiś czas temu. Zakładam, że dziwi go moja obecność, skoro nie ma ani Aydena ani żadnego z chłopaków czy Valentiny, bo to właśnie z nimi spędzam tu czas.
– Luna? – rzuca pytającym tonem i posyła mi nieco powściągliwy uśmiech, który powoduje, że w jego piegowatych policzkach pojawiają się dwa dołeczki. – Przyjechałaś do Aydena? Pojechał z Chesterem na Coronado, pobiegać.
– Uhm, tak, wiem – jąkam się, nie umiejąc ukryć zakłopotania. Szlag. – Wiem. Przyjechałam po ładowarkę – wymyślam na poczekaniu, wskazując na plecak, żeby dać mu do zrozumienia, że mam ją właśnie w nim.
– Po ładowarkę? – powtarza za mną. – Rozumiem. Przyjedziesz wieczorem? – pyta, uśmiechając się już nieco bardziej przyjaźnie. – Zagramy w Fifę.
– Jasne, będę – potakuję.
– To super. Do zobaczenia. Wracam do roboty, bo Delgado urwie mi łeb. – Śmieje się, więc i ja parskam cicho.
– Do zobaczenia – odpowiadam, po czym wymijam go i znikam na parkingu.
Dopiero, gdy wsiadam do Eleanor, pozwalam sobie odetchnąć. Kładę dłonie na kierownicy i ściskam ją mocniej, by zapanować nad ich drżeniem. Dokładnie trzy minuty później, gdy udaje mi się nad sobą zapanować, wyjeżdżam z bazy.
Jesteś kretynką, Luna.
Mknę stanówką w stronę Chula Vista, bo nie bardzo wiem, co ze sobą zrobić. Czekam na wiadomość od starego Stanforda, a z każdą upływającą godziną denerwuję się bardziej. Wiem, że tym, co zrobiłam, prawdopodobnie doszczętnie zniszczyłam zaufanie Aydena do mnie. Będzie wściekły. Będzie wrzeszczeć, a ja będę musiała stawić temu czoła. Na samą myśl mam mdłości, serce w mojej piersi tłucze się jak oszalałe, a ręce drżą tak bardzo, że za moment nie będę umiała zapanować nad samochodem, ale wiem też, że podjęłam słuszną decyzję. Nie dam im zrobić krzywdy. Prędzej sama się podłożę, niż pozwolę na to, aby ktokolwiek z ludzi, których kocham, ucierpiał.
Moje rozmyślania przerywa dzwoniąca komórka.
Zerkam na wyświetlacz i już wiem, kto to. Zjeżdżam na pobocze, biorę głęboki wdech, a następnie przesuwam ikonkę z zieloną słuchawką i przykładam telefon do ucha.
– Czyli moja wiadomość dotarła – odzywam się pierwsza.
Westchnięcie po drugiej stronie przyprawia mnie o dreszcz irytacji.
– Skontaktowałem się z Ramirezem i przekazałem mu twoją propozycję. Do pół godziny powinnaś dostać wiadomość z adresem miejsca, w którym spotkasz się z kimś z jego ludzi – mówi.
Więc to nie będzie on.
Przymykam oczy, bo dźwięk jego głosu przyprawia mnie o mdłości. Nigdy nie zapomnę tego, co spotkało mnie z ich strony. I mam szczerą nadzieję, że kiedyś zarówno on, jak i jego patologiczny syn zgniją w więzieniu.
– W porządku – odpowiadam.
Przez chwilę czekam, czy będzie miał mi coś jeszcze do powiedzenia, ale po drugiej stronie słuchawki zapada cisza, aż muszę sprawdzić, czy połączenie wciąż trwa.
– Luno. – Mężczyzna wreszcie przerywa niezręczne milczenie. – Jeszcze możesz się z tego wycofać. Jeszcze możesz zrezygnować. Zastanów się. To bardzo niebezpieczni ludzie...
Ukrócam jego wypowiedź głośnym prychnięciem.
– Och, daruj sobie to pouczające pieprzenie, Theodorze – cedzę przez zaciśnięte zęby. – Już nic gorszego, niż to, co spotkało mnie ze strony twojego chorego psychicznie syna nie może mnie spotkać. To właśnie ty i on okazaliście się być dla mnie najbardziej niebezpieczni. Kevin sprowadził mnie na samo dno. Byłam w piekle, Theodorze, ale podniosłam się. I teraz jestem silniejsza, niż możesz sobie nawet wyobrazić. Stałam się kuloodporna. Teraz już nic nie jest w stanie mnie złamać. A ty powinieneś się cieszyć, że nie skończyłeś w więzieniu klepiąc zdrowaśki za duszę zmarłego syna – wyrzucam z siebie z prędkością karabinu maszynowego, po czym, nie czekając na jakąkolwiek reakcję, przerywam połączenie.
Odrzucam komórkę na siedzenie obok, zdając sobie sprawę, że moja lewa dłoń miażdży kierownicę. Biorę szybkie, urywane oddechy, usiłując się uspokoić. Jak ten stary gnój śmiał rościć sobie prawo do mówienia mi takich rzeczy? Teraz się o mnie martwi? Teraz obchodzi go moje bezpieczeństwo? A gdzie był wcześniej, rok temu, gdy wysłał Kevina, by zmienił moje życie w koszmar?
Pierdolony skurwiel.
***
Dochodzi siedemnasta, gdy bębniąc paznokciami o kierownicę, siedzę w samochodzie nieopodal starego wiaduktu kolejowego. Dostałam wiadomość z lokalizacją i dokładną godziną, ale wciąż nikt się nie zjawił. Zdążyłam już zostać zbombardowana wiadomościami od Aydena, Kiry i ojca. I nawet w tym momencie widzę na wyświetlaczu połączenie przychodzące od mojego chłopaka. Kolejne. Więc zakładam, że musiał już się dowiedzieć, co zrobiłam.
W końcu decyduję się wyłączyć telefon. Chowam go do schowka i wychodzę z samochodu. Wyciągam paczkę papierosów i odpalam jednego.
Powiedziałam Stanfordowi, że stałam się kuloodporna i teraz już nic nie jest w stanie mnie złamać, ale prawda jest taka, że w tym momencie jestem posrana ze strachu. Byłam pewna, że spotkam się ze starym Stanfordem, a fakt, że będzie to jednak ktoś inny mocno mnie zaskoczył. Nie wiem, czego mogę się spodziewać. Nikt przecież nie wie, gdzie jestem i w jakim celu tu przyjechałam. W razie jakichkolwiek kłopotów będę zupełnie sama. Czy Ramirez jest na tyle bezwzględny, by zrobić mi krzywdę?
Oczywiście, że jest.
– I zastanawiasz się nad tym dopiero teraz, idiotko? – mówię na głos, gasząc peta butem i odpalając kolejną fajkę.
Moja dłoń drży, gdy unoszę zapalniczkę, by odpalić papierosa.
Wyraźnie zaznaczyłam swoje warunki. Ja oddaję im dowody, a oni dają nam spokój i zapominamy o całej sprawie. Czy jestem naiwna? Zdecydowanie, ale już nie zmienię swojej decyzji, ani nie wykonam jakiegokolwiek ruchu, bo właśnie widzę zmierzające w moją stronę dwa samochody. Czarny, terenowy Mercedes z przyciemnionymi szybami oraz Van, w tym samym kolorze, co jadący na przodzie wóz.
Przełykam nerwowo ślinę, czując, jak gwałtownie przyspieszył mi puls. Ciśnienie najprawdopodobniej będę mieć koło dwustu. Przyciskam plecak mocniej do swojej piersi, czekając na człowieka, któremu mam go przekazać. I choć wewnątrz strach usiłuje przejąć nade mną kontrolę, z zewnątrz staram się wyglądać na twardą. Prostuję się, wyzywająco unosząc podbródek i odchrząkuję. Mam szczerą nadzieję, że wyglądam na pewną siebie, i że wcale nie widać, jak bardzo się boję.
Drzwi Mercedesa otwierają się, a ja chyba wstrzymuję oddech. I gdy widzę człowieka, który wysiada z terenówki, mój żołądek się kurczy, a płuca jakby zalegają gęstą masą. Ostatkiem samokontroli powstrzymuję się, by nie rozszerzyć ust z szoku.
Maximus Davidson. Łysy, mierzący dwa metry wzrostu, ozdobiony tatuażami od stóp do głów, z wielką blizną na policzku. Pierdolony Max, największy wróg mojego faceta.
Przywódca gangu Keres.
Jestem pieprzoną kretynką.
– Witaj, Luno. Jak się masz? – odzywa się, zatrzymując jedynie trzy kroki ode mnie.
Jest ogromny. Sprawia wrażenie, jakby samym dotknięciem mógł zrobić krzywdę. I nawet jego przydupas, który staje tuż za nim z widocznym pistoletem, włożonym za pasek, nie robi na mnie takiego wrażenia, jak właśnie on.
Ponownie przełykam ślinę. Chciałabym wyglądać tak, jakby w ogóle nie obchodził mnie fakt, że to właśnie on stanął przede mną, ale już wiem, że mi nie wyszło. Mam w oczach strach i widzę wyraźnie, że Maxowi bardzo się ten widok podoba.
– Pewnie chcesz wiedzieć, co tu robię? – odzywa się, kiedy ja wciąż nic nie mówię. – Otóż, już śpieszę z wyjaśnieniami. A muszę ci powiedzieć, że ja nie zwykłem nikomu nic wyjaśniać. Doceń to, kwiatuszku. – Puszcza mi oczko, a ja czuję, jak odbija mi się obiadem z przed tygodnia.
Chyba będę rzygać...
– Niesamowite poświęcenie – prycham.
Wykrzywia kącik ust w niemrawym uśmiechu, a coś w jego lodowato błękitnych oczach błyska złowrogo.
Mój instynkt samozachowawczy zaczyna wrzeszczeć, żebym zaczęła uciekać, ale doskonale zdaję sobie sprawę, że znalazłam się w zajebiście złej sytuacji i nie mam jak uciec.
Co ja sobie, kurwa, myślałam?
– Delgado, Prescott, Gahan, Hall, te dwa ciapate pojeby – wymienia – i ktokolwiek tam jeszcze z nimi trzyma, są sprytni. Powiedziałbym nawet, że są też całkiem mądrzy i potrafią dobrze się ustawić, ale nie nie mają tej jednej cechy, której akurat mnie nie brakuje. Cierpliwość, kwiatuszku. Jestem zajebiście cierpliwym człowiekiem. Czekałem pierdolone dwa lata, aż będę mógł pomścić brata i wiesz co? Doczekałem się. – Śmieje się, szczerząc swoje równiutkie zęby w nieco psychopatycznym uśmiechu.
– Chyba nie rozumiem. – Kręcę głową.
– Myślisz, że tylko twój chłoptaś jest kuty na cztery nogi? Kwiatuszku, Ramirez nie jest głupi. Ten facet doskonale wiedział, co się dzieje, ale nie miał czasu zajmować sobie głowy takimi pionkami, jak banda Delgado. Dopiero jak Stanfordowie dali dupy, ostro się wkurwił. A że też potrafi węszyć i ma od tego odpowiednich ludzi, dowiedział się o mnie. Słyszał co nie co i postanowił zawrzeć ze mną umowę. Ja dostarczę mu materiały, których szuka od lat, a on mi pomoże dobrać się do dupy Gahanowi i całej reszcie jebanych Dell Bellator. Świetnie, że sama do mnie przyszłaś i nie musiałem kombinować. Co prawda miałem nadzieję, że najpierw będę mógł zająć się tą rudą kurwą, z którą prowadza się Gahan, ale dupa Prescotta też jest okej – prycha, spluwając pod nogi.
Czuję, jaka cała krew odpływa mi z twarzy. Jak on nazwał Kirę?
Niewiele myśląc, biorę zamach, wykorzystując nauki chłopaków i uderzam go z całej siły w mordę. Złość, jaka we mnie buzuje, pozbawia mnie racjonalnego myślenia. Nikt nie będzie obrażał mojej przyjaciółki.
Davidson chwyta się za policzek, ale nie sądzę, by moje uderzenie zrobiło na nim jakiekolwiek wrażenie. Co prawda nieco się zachwiał i ma ślad, ale nie wygląda, jakby go bolało. Albo świetnie udaje. Za to ja chyba złamałam rękę. Masuję pięść, spoglądając niepewnie w jego niebieskie oczy. Widzę, że udaje rozbawionego, czym stara się maskować czającą się na twarzy złość.
– Nigdy więcej nie waż się obrażać mojej przyjaciółki – syczę, podnosząc z ziemi plecak, który mi wypadł. – I ona nie jest ruda, daltonisto. Jej włosy są, kurwa, czerwone.
Ręka okropnie mnie boli.
– Masz jaja, kwiatuszku – cmoka z uznaniem, pocierając czerwony policzek.
– Jeszcze raz nazwiesz mnie kwiatuszkiem, a przysięgam, że zerwę jakiegoś i wsadzę ci go w dupę – cedzę przez zaciśnięte zęby. – W tym plecaku jest to, czego szuka Ramirez. Nie wiem, jaką ty miałeś z nim umowę, ale ja miałam taką, że gość dostaje materiały i daje nam spokój. Więc bierz ten plecak i wypierdalaj. – Rzucam nim w niego, a on sprawnie łapie go w locie. – Najpierw do Thiago, a później z San Diego.
To mówiąc, odwracam się z zamiarem wejścia do samochodu. Chcę jak najszybciej stąd odjechać, jak najdalej od tego człowieka. Powiedzieć, że się boję, to jak nic nie powiedzieć. Davidson ma w oczach szaleństwo. Nie wiem, co planuje, ale nie trzeba być geniuszem, by zdawać sobie sprawę, że to nic dobrego. Słyszałam, co powiedział. Dotarło to do mnie, mimo że w pierwszej chwili jego wypowiedź zagłuszyła mi złość o to, jak nazwał Kirę.
– Nie tak prędko, kwiatuszku. – Szarpie mnie za ramię, aż cała sztywnieję. – Twoja umowa z Thiago jest nieważna. Od początku była. Dziwię się, że jeszcze to do ciebie nie dotarło. Teraz zabawimy się na moich zasadach – znowu się uśmiecha.
Nim zdążę mrugnąć, wyciąga broń, bierze zamach i...
Nastaje ciemność.
***
Gdy odzyskuję przytomność, pierwszą rzeczą, którą rejestruję, jest nieznośne łupanie w skroni. Moja głowa pulsuje tępym bólem. Czuję zapach własnej, zaschniętej krwi, gdy na przemian otwieram i zamykam usta, chcąc przełknąć suchość w gardle, ale w przełyku mam chyba papier ścierny. Uchylam powieki, zamykam i na powrót uchylam, by przyzwyczaić wzrok do ciemności.
Jesteśmy wciąż w samochodzie, który porusza się w bliżej nieokreślonym dla mnie kierunku.
Próbuję się poruszyć, ale moje ciało jest dziwnie odrętwiałe, a wokół moich nadgarstków jest chyba jakiś sznurek. Rejestruję obok ruch. Przechylam głowę o kilka centymetrów i dostrzegam człowieka na wózku inwalidzkim. Jest ciemno i nie jestem w stanie dostrzec rysów jego twarzy. Nachyla się do przodu i rozmawia z kierowcą i drugim mężczyzną, który siedzi na siedzeniu obok.
Gdzie oni mnie wywożą?
Wyostrzam słuch, ale i tak docierają do mnie tylko pojedyncze słowa, przerywane co jakiś czas głośnym rechotem. Postanawiam leżeć w bezruchu, by nie zorientowali się, że odzyskałam świadomość. Może powiedzą cokolwiek, co pozwoli mi oszacować, gdzie się znajdujemy i dokąd zmierzamy.
Dzwoni komórka typa na wózku. Odszukuje ją w kieszeni kurtki, zerka na ekran, po czym odbiera.
– Tak – odpowiada komuś po drugiej stronie. – Właśnie dojeżdżamy do San Ysidro.
Jego głos jest bardzo niski, zachrypnięty i sprawia wrażenie, jakby wypowiadanie poszczególnych słów sprawiało mu niebywałą trudność.
– Nadal słodko śpi – odzywa się po chwili i przechyla głowę, by na mnie spojrzeć, więc natychmiast zaciskam powieki. – Za kilka minut będziemy na miejscu. Zadzwoń, gdzie trzeba. Czas rozpocząć przedstawienie.
Z tymi słowami rozłącza się i chowa komórkę. I mimo że moje powieki są mocno zaciśnięte, czuję, że na mnie patrzy. Parska pod nosem, jakby rozbawiło go to, o czym właśnie pomyślał.
– Zemsta jeszcze nigdy nie smakowała tak dobrze. – Cmoka pod nosem.
W kolejnej chwili słyszę, że zwolnił hamulec w swoim fotelu na kółkach. Uchylam delikatnie jedno oko, bo chcę sprawdzić, co robi, ale niewiele dostrzegam w ciemności.
Jestem zdezorientowana, przestraszona i kompletnie nie wiem, co mnie czeka, ani co planują. I jeśli myślałam, że dobrze robię, wcielając mój plan w życie, teraz już wiem, w jak ogromnym byłam błędzie.
Mężczyzna sięga po coś, po czym powoli podjeżdża w moją stronę. Paraliżuje mnie strach, gdy w jego dłoni majaczy mi strzykawka. Gdybym mogła się odsunąć, pewnie instynktownie bym to zrobiła, ale moje plecy już i tak są przyciśnięte do tylnych drzwi Vana.
W kolejnej sekundzie nieznajomy łapie moje związane ręce i unosi rękaw bluzy, a następnie wbija mi igłę w skórę, nim zdążę wydobyć z siebie jakikolwiek dźwięk.
Otwieram szeroko usta, chcąc zaprotestować, ale mój umysł ponownie spowija ciemność.
***
Gdy na powrót odzyskuję przytomność, czuję zapach stęchlizny, kurzu i czegoś, co przypomina smród obszczanych żuli, którzy zawsze żebrzą o drobne pod Walmartem. Szarpię rękami, natychmiast tego żałując. Moje nadgarstki wciąż są związane, tyle że tym razem dodatkowo mam ręce nad głową, przymocowane do czegoś, co skutecznie blokuje moje ruchy. Wszystko mnie boli. Ciało mam tak zdrętwiałe, że nie wiem, czy odróżniam, która kończyna jest którą.
Powoli uchylam powieki, a słabe światło jarzeniówek rani moje źrenice.
Gdzie ja, do cholery, jestem?
Powoli rozglądam się po dużym pomieszczeniu, usiłując oszacować, gdzie mogę przebywać. Jednak nic tutaj niczego mi nie przypomina. Przerażenie chwyta mnie za serce, gdy zaczynam wyraźniej odbierać to, co dzieje się wokół mnie. Tuż obok, po mojej prawej, stoi jakiś facet z pistoletem. Kawałek dalej jest kilku kolejnych uzbrojonych mężczyzn, a tuż przy żelaznych, dużych drzwiach stoi Max wraz z człowiekiem, który towarzyszył mi w Vanie.
– Gdzie ja jestem? – mój chrapliwy, zmęczony głos jest tak cichy, że kompletnie nikt nie reaguje na moje słowa.
Instynktownie znowu się szarpię, a gruba lina boleśnie wbija mi się w skórę. Z sykiem wciągam powietrze w płuca, czując jednocześnie nadchodzący atak paniki. Zaczynam się trząść na całym ciele i choć naprawdę chciałabym zgrywać twardą, nie umiem powstrzymać cisnących się do oczy łez. Wreszcie wybucham głośnym szlochem, co zwraca uwagę głównych zainteresowanych.
Ayden, tak bardzo cię przepraszam. Jestem kompletną kretynką. Popełniłam błąd. Niewybaczalny błąd.
W mojej głowie pojawiają się twarze rodziców. Jezu Chryste, pewnie umierają ze strachu, bo nie daję znaku życia. Na pewno wszyscy odchodzą od zmysłów. A co, jeśli ci ludzie mnie zabiją? Mama tego nie wytrzyma...
Od razu, gdy te myśli pojawiają się w mojej głowie, wybucham jeszcze większym, bardziej histerycznym płaczem.
– Nie płacz, kwiatuszku. – Max zatrzymuje się dwa metry przede mną.
Wyciąga dłoń, w której trzyma chusteczkę i wyciera mi buzię, a ja instynktownie szarpię głową z pogardą.
– Nie dotykaj mnie – cedzę, łamiącym się głosem.
– Ale po co ta agresja? – pyta jego towarzysz.
Dopiero teraz jestem w stanie dokładniej mu się przyjrzeć. Również jest łysy. Jego twarz zdobią liczne blizny, powiedziałabym nawet, że jest ona nieco zdeformowana. Spoglądam w jego oczy. Są lodowato błękitne i przerażające. W kolejnej chwili przenoszę wzrok na Maxa, patrząc dokładnie w jego tęczówki. Są identyczne, jak u jego towarzysza.
I właśnie do mnie dociera. Moje serce na moment jakby się zatrzymuje. Z trudem przełykam ślinę, która smakuje jak papier ścierny. Jest mi tak cholernie duszno, że mam ochotę zacząć wrzeszczeć, żeby ktoś otworzył choć jedno, pieprzone okno.
– Ethan? – jąkam się.
Mój głos brzmi nienaturalnie.
Kąciki ust nieznajomego wykrzywiają się w uśmiechu pełnym satysfakcji i wyższości.
Ethan Davidson. Jest tutaj. Przede mną. Ma na twarzy drwiący uśmiech i patrzy na mnie z taką pogardą, jakbym była jedynie nędznym karaluchem. Powinien być martwy. Przecież Quentin go zatłukł. Zabił na oczach dziesiątek osób, którzy przyszli obejrzeć wyścig. Powinien gryźć ziemię od spodu, ale on tutaj jest. Nie jest wytworem mojej wyobraźni, choć zdaję sobie sprawę, jak bardzo zmęczona i przerażona jestem. Jest tutaj. Żywy i prawdziwy.
Ja pierdolę.
– We własnej osobie – mówi gardłowo. – Nie powiem, że miło mi cię poznać, ale z całą pewnością cieszę się, że tu jesteś. Długo czekałem na moment, w który będę mógł zemścić się na Gahanie i całej tej popierdolonej bandzie. Quentin zrobił ze mnie kalekę. Myśli, że mnie zabił, ale on zrobił coś o wiele gorszego. Uczynił mnie martwym za życia. Bo co to jest za życie na... tym. – Wskazuje na wózek, nie kryjąc wściekłości. – Mój brat uratował mnie tamtej nocy, choć wszyscy myśleli, że umarłem. Miałem nawet pogrzeb – parska. – Długo walczyłem. Dwa lata zajęło mi dojście do względnej sprawności, choć chodził nie będę już nigdy. I właśnie dlatego Gahan mi za to zapłaci. Wszyscy zapłacicie.
– Quentin nie tknąłby cię nawet palcem, gdybyś nie skrzywdził Vanessy! – podnoszę głos, napinając wszystkie mięśnie, czego od razu żałuję.
Ból w skroniach nasila się od tego niespodziewanego wysiłku.
– Ta mała dziwka sama się prosiła. Biegała za mną, jak taka suka, bo myślała, że w ten sposób zmusi Prescotta do tego, by się nią zainteresował. Chciała go wkurwić, wykorzystując mnie do tego, a ze mną nie pogrywa się w taki sposób. Dostała to, na co zasłużyła i wy również to dostaniecie.
– Jesteście chorzy – krzyczę, znowu się szarpiąc, choć doskonale wiem, że to na nic. – Wypuście mnie! Wypuście mnie, a Ayden was oszczędzi. Jestem pewna, że już mnie szukają. On was zabije – wrzeszczę, aż zdzieram gardło do krwi.
Bracia zaczynają się śmiać, przyglądając się mi z politowaniem, gdy raz za razem szarpię rękoma i głową. Czuję słone łzy na policzkach, które moczą podłogę. Po chwili coś ciepłego i gęstego kapie mi na czoło. Unoszę głowę, usiłując jednocześnie uspokoić oddech i powstrzymać mdłości. Całe dłonie i nadgarstki mam we krwi, ale przez wybuch adrenaliny w ogóle nie czuję w tym momencie bólu.
– Wypuście mnie – mówię cicho. – Wypuście mnie, błagam – zmieniam narrację.
Już im nie wygrażam, teraz proszę, łkając cicho. Mam w sobie tyle strachu i skrajnych uczuć, że czuję się tak, jakbym miała jakieś rozdwojenie jaźni.
– Nie możemy tego zrobić, kwiatuszku. – Max kręci głową, przypatrując mi się ze zgrozą. – Ekipa Delgado wyrządziła mnie, mojemu bratu oraz moim ludziom wiele zła. Dlatego każdy z nich poniesie konsekwencje i zapłaci za każdą krzywdę. Nie ty miałaś być pierwsza, ale skoro już się napatoczyłaś – parska wrednie. – Dopilnuję, by Ayden widział twoje cierpienie. Dopilnuję, by obserwował, jak powoli umierasz, a ja i Ethan będziemy na to patrzeć z taką przyjemnością, o jakiej się tobie nawet nie śniło – syczy, pochylając się w moją stronę. – Może nawet trochę się zabawimy – dodaje, oblizując usta.
Coś boleśnie ściska mnie w trzewiach i przetacza się w górę przełyku. Moment później wymiotuję prosto pod ich nogi, walcząc łapczywie o każdy wdech.
– Ty głupia suko – warczy Ethan, odsuwając się.
Patrzy na mnie, oddychając szybko, ze złości. Spluwa z pogardą pod moje nogi, po czym bierze zamach i uderza mnie w twarz. Z mojego nosa natychmiast bucha krew.
Oni mnie zabiją. Zabiją mnie, ale wcześniej sprawią, że sama będę pragnęła śmierci. Dlaczego znowu muszę przez to przechodzić? Dlaczego to sobie zrobiłam? Dlaczego jestem taką głupią idiotką? Chciałam ratować bliskich, kolejny raz, a tylko pogorszyłam wszystko.
Nim zdołam pomyśleć o czymkolwiek jeszcze, pada kolejny cios, tym razem w brzuch. Krztuszę się z bólu, który przetacza się przez moje ciało ostrymi falami. Po kolejnym ciosie już nic do mnie nie dociera. Bo choć wokół panuje gwar, ja tego nie słyszę. Wszystko tak jakby nagle ucichło. Zamarło. Czas się zatrzymał. A może to ja umarłam?
***
Ktoś przykłada mi do twarzy chusteczkę nasączoną jakimś płynem, co powoduje, że odzyskuję przytomność, gwałtownie otwierając oczy. Przez opuchliznę niewiele widzę, obraz mam zamglony. Gdy kilka minut później udaje mi się nieco odzyskać jasność umysłu nie jestem pewna, czy czuję ból na całym ciele, czy nie czuję kompletnie nic.
Jakiś grubas podchodzi ku mnie, a ja instynktownie kulę się w sobie, oczekując kolejnego ciosu, ale on jedynie podsuwa mi pod moje rozcięte usta butelkę z wodą. Przechyla ją, a ja biorę łapczywie kilka sporych łyków.
– Dziękuję – wysapuję chrapliwie, na co ten jedynie kiwa głową.
Czy ja właśnie podziękowałam jednemu z moich oprawców?
Nigdzie nie widzę Ethana i Maxa, ale i tak jest tutaj mnóstwo jego ludzi. Nie jestem przekonana, czy są potrzebni do jednej, bezradnej dziewczyny, która w dodatku padłaby jak długa na ziemię, gdyby tylko ktoś zdecydował się ją wyswobodzić.
Przymykam powieki, nasłuchując jakichkolwiek dźwięków z zewnątrz. Staram się nie skupiać na dźwięku, które wydają z siebie stare lampy, na odgłosie szurających o podłogę buciorów gangsterów, czy na odgłosie przejeżdżającego gdzieś w oddali pociągu...
Pociąg? Nie, cholera, to metro. To pieprzone metro.
Gwałtownie otwieram oczy, wytężając wzrok. I rzeczywiście, na ścianach zwisają stare, zardzewiałe tabliczki, informujące o wysokim napięciu, i że nie wolno wchodzić tu nikomu, kto nie jest upoważniony.
Przypominam sobie rozmowę Ethana w samochodzie. Wyraźnie mówił do kogoś, że zbliżamy się do San Ysidro.
Jesteśmy na granicy z Tijuaną! Przy starej stacji metra. Trzymają mnie w pieprzonej rozdzielni.
Gdy do mojej głowy napływają te wszystkie gorączkowe myśli, czuję się tak, jakby pomimo całego mojego zmęczenia i bólu, spowodowanego każdym ciosem, jaki mi zadano, natchniono mnie nową energią i siłą. Siłą do walki.
– Możesz zawołać Maxa? – pytam postawnego faceta, który siedzi na rozwalającym się krześle tuż obok mnie i chyba gra w pasjansa na komórce.
Unosi na mnie znudzone spojrzenie i wzdycha.
– Szef nie może teraz podejść – odpowiada spokojnie, co wywołuje we mnie złość.
– Max! – krzyczę. – Davidson, weź swój pieprzony tyłek i przyjdź tutaj! – wrzeszczę i naprawdę nie wiem, jakim cudem znalazłam w sobie siłę na taki wysiłek, skoro gardło mam zdarte i wysuszone na wiór.
– Maximus! – krzyczę znowu.
Mężczyzna wreszcie reaguje na moje wołania i wychodzi z kanciapy, mierząc mnie złowrogim spojrzeniem.
– Jeszcze raz zwrócisz się do mnie w ten sposób, a utnę ci język – grozi, chwytając mocno mój podbródek.
Szarpie nim, drugą dłoń kładąc na mojej szyi i zbliża twarz ku mojej.
– Zamierzacie mnie zabić – mówię, szarpiąc ręką, bo odruchowo chcę sięgnąć do szyi, by zdjąć jego ohydną łapę. – Więc jeśli i tak za kilka godzin będę martwa, nie sądzisz, że zasłużyłam na ostatni telefon? – pytam, łapczywie chwytając każdy wdech, gdy łysy skurwiel wzmacnia uścisk.
– Ty się chyba z chujem przez ścianę macałaś – parska mi w twarz. – Myślisz, że jestem głupi? Myślisz, że pozwolę na to, byś zdradziła im naszą lokalizację?
Z trudem przełykam ślinę, mrugając kilkakrotnie, gdy obraz zaczyna mi się nieco zamazywać. Muszę się rozpłakać, co nie jest wcale takie trudne. Łzy same cisną mi się do oczy na samą myśl o tym, co właśnie czują rodzice, Ayden, Kira i wszyscy ważni dla mnie ludzie. Zjebałam to. Zjebałam po całości i muszę choć spróbować jakoś to naprawić. Muszę pomóc im trafić na mój trop, bo tego, że już mnie szukają, potrząsając całym San Diego, jestem akurat pewna.
– Nie mam, kurwa, zielonego pojęcia, gdzie jesteśmy – bronię się, a pierwsze łzy suną po moich policzkach, mocząc przy tym jego dłonie. – Chcę się tylko pożegnać, błagam, pozwól mi. Wiem, że jesteś bezwzględny i pragniesz zemsty, sama chciałabym się zemścić, gdyby ktoś skrzywdził mi brata – urywam, bo właśnie do mnie dociera, że przecież to oni są odpowiedzialni za to, co stało się z Liamem.
Przymykam oczy, biorąc bardziej swobodny, jednak szarpany oddech, ponieważ Max własnie zwalnia ucisk i odsuwa się ode mnie na odległość ramion.
– Pozwól mi się pożegnać – powtarzam, pociągając nosem. – Ja nie miałam nic wspólnego z tym, co spotkało Ethana. Ayden też nie przyłożył do tego ręki.
Zaschnięta krew powoduje, że mam problem z przepływem powietrza.
– W porządku. Znaj moją litość. Możesz wykonać jeden telefon. Masz dokładnie minutę. Tylko ostrzegam, jeden fałszywy ruch, a Horazio cię zastrzeli. – Wskazuje na faceta, który wcześniej siedział na stołku.
Teraz wstał. Patrzę, jak wyciąga Walthera zza paska i celuje mi w głowę.
Przełykam ślinę, usiłując zdusić rosnący we mnie strach. Czy można bać się jeszcze bardziej, skoro odnoszę wrażenie, że mój poziom przerażenia już i tak wyszedł poza skalę? Widok mierzącego we mnie faceta udowadnia mi, że zdecydowanie można.
– Chcę porozmawiać z Aydenem – odzywam się cicho, niepewnie.
I gdy już jestem przekonana, że zaraz znowu dostanę w twarz, a z ust przywódcy Keres potoczy się w moją stronę cały potok przekleństw, ten uśmiecha się tylko i wyciąga komórkę z kieszeni.
– Myślę, że to dobry plan. Słyszeć, jak skomli, żebyśmy cię oszczędzili – szydzi, wybierając numer. – Prawdę mówiąc już do mnie dzwonił, ale nie miałem ochoty z nim gadać.
Włącza opcję głośnomówiącą i przysuwa smartfon do mojej buzi. Jeden sygnał. Drugi. Trzeci.
– Davidson, pierdolony kutasie, jeśli Lunie spadnie z głowy choć jeden włos, zajebię cię, zrozumiałeś, skurwielu? – wyrzuca z siebie mój chłopak właściwie na jednym wdechu.
Słyszę, jak bardzo jest wściekły. Słyszę przerażenie w jego głosie, bo znam go na tyle dobrze, by to wyłapać. Jest tak bardzo wkurwiony, że jestem w stanie niemal poczuć tę złość w każdym centymetrze mojej duszy.
– Ayden. Ayden. Ayden. – cmoka Max, kręcąc głową.
Jest ewidentnie rozbawiony. I bardzo, ale to bardzo pewny siebie.
– Twój kwiatuszek chciałby się z tobą pożegnać. – Daje mi znak, że mam mówić.
– Ayden – odzywam się słabo.
– Luna, maluchu, nic ci nie zrobili? Powiedz, że jesteś cała i zdrowa – brunet przerwał mi. – Znajdę cię, Lu. Uratuję cię...
Oby tylko nie było za późno.
– Ayden, zaczekaj – proszę go, ucinając lawinę jego słów. Mam jedynie minutę i czas ucieka nieubłaganie. – Jest w porządku. Tylko trochę mnie poobijali, ale czuję się dobrze – kłamię gładko. – Ayden, przepraszam. Popełniłam błąd, zjebałam to wszystko...
– To nic, maluchu. To naprawdę nic, nie jestem na ciebie zły.
– Ayden! – podnoszę głos, bo chcę, by dał mi skończyć, zanim minie moja minuta. – Przepraszam cię za wszystko. Bardzo cię kocham. Zawsze będę cię kochać. Bardzo żałuję, że nie dane było nam zrealizować punktu dziewiętnastego z mojej listy marzeń. Pamiętasz, co mi wtedy obiecałeś? Szkoda, że nie będziesz mógł zabrać mnie w tamto miejsce – mówię, modląc się w duchu, by zrozumiał moją aluzję.
Po drugiej stronie słuchawki zapada cisza. I przez chwilę odnoszę nawet wrażenie, że słyszę dudnienie serca Aydena.
– Kwiatuszku, kończy wam się czas. – Davidson uśmiecha się złośliwie.
– Znajdę cię, Luna. – Słyszę twardy, pełen determinacji głos ciemnookiego.
– Tylko weź ze sobą zmiotkę i czarny worek, żebyś mógł pozbierać to, co zostanie z twojej ślicznej dziewczyny. Nie martw się, Prescott. Dobrze się nią zajmiemy. Najpierw pokażę jej taki raj, jakiego ty nie umiałbyś jej pokazać nawet we własnych wyobrażeniach, a potem razem zwiedzimy piekło. Gahan będzie następny, a później każdy z was po kolei – obiecuje niskim, chrapliwym głosem, pełnym nienawiści i gniewu.
– Już jesteś martwy! – wrzeszczy mój chłopak, ale nie dane mu jest dodać nic więcej, bo Davidson przerywa połączenie, nie odrywając swojego psychopatycznego wzroku od mojej przestraszonej twarzy.
Łzy strumieniami spływają po moich policzkach. Mój oddech przyspiesza niebezpiecznie i zaczynam się hiperwentylować. Ból nadchodzi nagle. Zarówno ten psychiczny jak i fizyczny. Ogarnia mnie całą, wypełniając każdą cząsteczkę w moim ciele. Pozostaje mi się modlić, by się udało, bo to była moja jedyna szansa. I mieć nadzieję, że jeśli Ayden zrozumiał, zdąży, zanim Max spełni swoją obietnicę.
– To co, kwiatuszku? Zaczynamy zabawę? – pyta, zacierając ręce. – Ale najpierw załatwię jeszcze jedną, ostatnią sprawę, a ty sobie pośpisz.
To mówiąc, bierze zamach, kolejny już raz pozbawiając mnie świadomości.
***
Ayden
– Ayden. – Głos Ismaela dociera do mnie jakby z daleka. – Prescott, kurwa, skup się, człowieku! – Delgado mocno potrząsa mnie za ramiona, zmuszając, bym na niego spojrzał.
Kręcę głową, otrząsając się z chwilowego zawieszenia, spowodowanego takim poziomem wściekłości, jakiego jeszcze w życiu nie czułem. Do tego dochodzi absolutne przerażenie. Rezonujący w moim żołądku strach pulsuje w rytm atakujących moją klatkę piersiową, szybkich uderzeń serca.
Ponownie potrząsam głową i w końcu udaje mi się wypchnąć powietrze z płuc i wziąć głęboki, szarpany oddech.
– Colin, namierzyłeś ją? – pytam blondyna, ale jedno jego przepraszające spojrzenie jest dla mnie wystarczającą odpowiedzią.
– Rozmowa trwała za krótko. – Lopez bezradnie rozkłada ramiona.
– Kurwa! – wrzeszczę na całe gardło, kopiąc z całej siły w stolik kawowy, który chwieje się, a następnie przewraca.
Szklany blat rozbija się na betonowej podłodze, robiąc przy tym mnóstwo huku.
Myśl, Ayden. Kurwa myśl! – krzyczę na siebie w głowie.
– Gdzie ona jest? – Z głębi korytarza słychać znajomy głos. – Puszczaj mnie, kurwa, bo upierdolę ci te ręce! – Czerwonowłosa wpada do salonu, a Kemal bezskutecznie próbuje ją zatrzymać.
– Quentin, zabierz stąd Kirę. Natychmiast – syczy Ismael, posyłając mu mordercze spojrzenie.
– Ayden, co jest grane? Gdzie jest Luna. Przecież widzę, do ciężkiej kurwy, że coś się stało. Masz strach w oczach. Masz w nich tak kurewskie przerażenie, że nawet nie próbuj ściemniać, że nic się nie dzieje – wyrzuca z siebie na jednym wdechu, wygrażając mi palcem, gdy Que łapie ją pod boki i ciągnie w stronę drzwi.
Czerwony łeb ma rację. Jestem posrany ze strachu. Jeśli Lunie coś się stanie...
– Luna zniknęła, ale znajdziemy ją. Nic jej nie będzie, obiecuję. Ale musisz się uspokoić i nam nie przeszkadzać – Nathaniel jak zwykle próbuje załagodzić sytuację, składając obietnicę, której przecież nie wiadomo, czy będziemy w stanie dotrzymać.
– Nie przeszkadzać? – prycha Kira tak bezczelnie, że nawet ja czuję się urażony. – Nie jestem ślepa, Nate. Wszyscy wyglądacie teraz jak dzieci we mgle. Cokolwiek się wydarzyło, ktokolwiek jej to zrobił, nie obchodzi mnie to. Jeśli coś jej się stanie, to wy mi za to zapłacicie! – krzyczy. – Będę was torturować, jednego po drugim, a wasze wrzaski będzie słychać do samej, pierdolonej granicy z Meksykiem – odgraża się.
Sprawia wrażenie, jakby ze strachu sama nie wiedziała, co mówi. Widzę pierwsze łzy w jej oczach, gdy Quentinowi wreszcie udaje się wziąć ją na ręce i wyprowadzić z pomieszczenia.
Odwracam się w kierunku chłopaków i przymykam oczy.
...będzie was słychać do samej, pierdolonej granicy z Meksykiem. Grzmią mi w głowie słowa Kiry.
Bardzo żałuję, że nie dane było nam zrealizować punktu dziewiętnastego z mojej listy marzeń. Pamiętasz, co mi wtedy obiecałeś? Szkoda, że nie będziesz mógł zabrać mnie w tamto miejsce. Słowa Luny odbijają się od ścian mojego umysłu chwilę później. I właśnie wtedy staję, jak wryty.
Prostuję się i unoszę głowę, sięgając pamięcią do dnia, gdy razem z Lu czytaliśmy jej listę marzeń.
– Punkt dziewiętnasty: oświadczyny w metrze – mówię do siebie, co powoduje, że moi towarzysze spoglądają na mnie, jakbym był upośledzony.
– Co ty tam pierdolisz, pod nosem? – pyta Kemal, marszcząc brwi.
– Lista marzeń Luny – odpowiadam, patrząc na nich tak, jakbym trafił szóstkę w totka. – Słyszeliście, co powiedziała? Kilka miesięcy temu czytaliśmy razem jej listę. I tam był punkt dziewiętnasty, oświadczyny w metrze. Zażartowałem, że zabiorę ją na opuszczoną stację na granicy z Tijuaną, i że zrobimy imprezę w rozdzielni tuż obok – tłumaczę.
– Sugerujesz? – zaczyna Delgado, na co kiwam głową.
– Luna podała nam lokalizację, licząc na to, że zrozumiem – mówię, nie potrafiąc powstrzymać uśmiechu.
Ta lista marzeń wydaje mi się teraz pieprzonym cudem.
Moja mądra dziewczynka.
– To panowie, bierzemy się do pracy – zarządza Delgado. – Jedziemy po nią, ale wcześniej musimy ustalić parę rzeczy – mówi. – Pokażemy tym skurwielom, że z nami się nie zadziera.
Wzdycham, pocierając nieogolone policzki. Jeszcze nie mogę odetchnąć z ulgą. Nie, dopóki nie będę mieć pewności, że ona jest bezpieczna. Jednak teraz, gdy już wiem, gdzie ona jest, czuję się odrobinę pewniej.
Informuję chłopaków, że muszę wyjść na pięć minut i opuszczam pomieszczenie. Chowam się w głębi parkingu i biorę kolejny, szarpany oddech. Wyciągam komórkę i wpisuję numer Luny. Znam go, kurwa, na pamięć.
Przez jeden, krótki moment się waham, ale już sekundę później dociera do mnie, że każda decyzja, którą byłem zmuszony podjąć, choć kurewsko ciężka, była słuszna. Ta również jest. Jest najlepsza dla nas wszystkich.
Przykładam telefon do ucha, wiedząc, że odpowie mi jedynie automatyczna sekretarka.
Mój głos tak cholernie drży, gdy wypowiadam kolejne słowa. Umieram ze strachu, a jednocześnie jestem wściekły, że to potoczyło się właśnie tak.
Jestem taki żałosny...
Cała ta sytuacja pokrzyżowała mi plany, ale nie mam czasu tego roztrząsać. Teraz liczy się tylko to, żeby uratować Lunę.
Gdy kończę nagrywać wiadomość do zielonookiej, wybieram z listy kontaktów odpowiedni numer. Mój rozmówca odbiera już po drugim sygnale.
– Wszystko się zjebało – mówię, parskając gorzko. – I teraz trzeba zmienić plan. Musimy to przyspieszyć.
Po drugiej stronie zapada chwilowe milczenie, jakby mężczyzna musiał przetworzyć to, co ode mnie usłyszał.
– Daj mi pięć minut – odzywa się wreszcie. – Za pięć minut zadzwonię i podam ci wszystkie wytyczne, a ty powiesz mi, co się wydarzyło. Teraz muszę rozpocząć procedurę.
Kiwam głową, choć on nie może tego zobaczyć i rozłączam się.
Zaciskam powieki, bo właśnie do mnie dociera, że nie ma już odwrotu.
– Jadę po ciebie, maluchu. Uratuję cię – składam głośno swoją obietnicę, by nabrała mocy.
Uratuję ją, choćbym sam miał zginąć.
***
Ze świstem wciągam powietrze w płuca, szeroko otwierając oczy, gdy na moją głowę wylewa się wiadro zimnej wody. Oddycham szybko, łapczywie chwytając każdy wdech.
– Możemy zaczynać, kwiatuszku. Trochę mi się zeszło, ale już jestem. – Głos Maxa przedziera się przez warstwę odrętwienia, które czuję w umyśle.
Odnoszę wrażenie, że mam jakąś mgłę mózgową, bo gdy wyostrza mi się obraz i widzę to, co się wokół dzieje i tak mam wrażenie, że niewiele do mnie dociera.
Chce mi się pić i jestem potwornie śpiąca. Najchętniej zamknęłabym oczy, żeby więcej ich nie otworzyć. Kompletnie nie mam czucia w rękach. Nogi też mam zdrętwiałe. Czuję opuchliznę na buzi i smród zaschniętej krwi.
Nie wiem, jak długo ponownie byłam nieprzytomna, ale chyba wciąż mamy noc. Tak bardzo chciałabym, żeby to wszystko już się skończyło. Żeby wpadli tu moi chłopcy i mnie uratowali. Jednak spokój na twarzy Maxa jest niezmącony, a to oznacza, że Ayden nie zrozumiał mojej aluzji i mnie nie uratują.
Mam nadzieję, że chociaż szybko umrę.
– Wyglądasz strasznie niewyraźnie – sarka mój oprawca, owijając sobie bandaże wokół dłoni. – Pewnie zaschło ci w ustach, co? Bo nic nie mówisz.
Rozchylam wargi, chcąc mu powiedzieć, żeby spierdalał, ale nie jestem w stanie wydobyć z siebie nawet cichutkiego jęku. Patrzę na niego beznamiętnie, zastanawiając się, od czego zacznie.
Czy najpierw mnie pobije? A może wykorzysta? Co jeszcze mnie czeka? Moje powieki opadają. Nicość ponownie zmierza w moją stronę, by porwać mnie w odmęty otchłani. Zaraz znowu zemdleję, a być może tym razem już czeka na mnie śmierć...
Wtem słyszę jakiś harmider na zewnątrz, więc zmuszam się, by otworzyć oczy. Widzę, jak Max prostuje się w napięciu i zerka w stronę drzwi. Daje jakiś znak mężczyźnie, który wcześniej siedział obok na krześle, a ten natychmiast wstaje i przykłada mi lufę pistoletu do głowy.
– Sprawdźcie okolicę wokół budynku – zarządza do dwóch rosłych osiłków, którzy właśnie wyłonili się z kanciapy.
Mój puls przyspiesza gwałtownie, a nadzieja na nowo ogarnia moje serce. Wzrost adrenaliny powoduje, że nagle mam w sobie więcej energii.
Mija kilka minut. Max nasłuchuje, przywołując gestem resztę ludzi, którzy wyłaniają się z kanciapy. Jest ich ośmiu, może dziewięciu, nie mam pewności, biorąc pod uwagę stan mojego umysłu. A jeśli liczyć tych dwóch, co wyszli i pewnie paru, którzy zostali na zewnątrz, będzie ich około dwudziestu. Mam szczerą nadzieję, że chłopcy sobie z nimi poradzą, i że nikt nie ucierpi.
Wtem na zewnątrz rozlega się potężny huk, a już moment później zaczynają docierać do mnie głuche odgłosy strzelaniny. Dreszcz przebiega wzdłuż mojego kręgosłupa, gdy dociera do mnie, co to oznacza. To Ayden i chłopcy. Teraz już mam pewność, że naprawdę mnie znaleźli.
Adrenalina pomieszana ze strachem powoduje, że znowu chce mi się wymiotować. Max przenosi na mnie swoje wściekłe spojrzenie dokładnie w chwili, gdy w budynku gasną wszystkie światła i zapada zupełna cisza. Krew szumi mi w uszach i biorę szybkie urywane oddechy, gdy Horacio, bo tak ma na imię człowiek Davidsona, dociska pistolet mocniej do mojej głowy.
– Co jest, kurwa?! – krzyczy Max.
Zaczynam liczyć sekundy.
Wdech. Wydech.
Wdech. Wydech.
Oddychaj.
Dokładnie trzydzieści trzy sekundy później drzwi rozdzielni otwierają się z głośnym hukiem. Padają kolejne strzały. Słyszę świst kul, latających w pomieszczeniu i z przerażenia zaczynam płakać. Światło zapala się dokładnie w momencie, gdy znowu nastaje cisza.
Mrugam kilkakrotnie, przyzwyczajają oczy do ponownego zetknięcia z jasnością. Opuchlizna wcale mi w tym nie pomaga.
Tuż przy drzwiach stoi Ayden, jedną ręką trzymając Maxa za szyję, drugą przykładając mu broń do głowy. Na ziemi leży kilka trupów, ale na szczęście szybko szacuję, że nie jest to nikt z naszych. Nathaniel mierzy w jakiegoś zbira od Maxa, tak samo jak Amir, Kemal, Quentin i CJ. Connor stoi najbliżej mnie.
Widzę jeszcze dwóch mężczyzn, o wyraźnych hiszpańskich rysach, których nigdy wcześniej nie poznałam, ale zdecydowanie są po naszej stronie. Kilka metrów ode mnie stoi Delgado, mierząc w kierunku Horacio. Ma na twarzy mrożący krew w żyłach spokój i opanowanie. I mam wrażenie, że byłby w stanie zabić samym tym morderczym spojrzeniem, którym omiata wszystkich wokół.
Każdy w tym pomieszczeniu mierzy teraz do kogoś.
Przenoszę wzrok z powrotem na miłość mojego życia. Łzy napływają mi do oczu, gdy patrzy na mnie w ten sposób. Już wie, że okłamałam go mówiąc, że wszystko ze mną w porządku, i że poobijali mnie tylko trochę. Zaciska mocniej rękę na szyi Maxa a ten parska chrapliwie.
– Nie macie żadnych szans, panowie – charczy Davidson. – Myślicie, że jesteście sprytni, bo udało wam się nas znaleźć, ale nie dość sprytni, by nas pokonać. Zaraz będzie tu reszta moich ludzi. Więc dobrze wam radzę, opuście broń, a dopilnuję, by każdy z was zginął szybko. Zadbam nawet o to, by twoja dziewczyna dłużej nie cierpiała, a wierz mi, miałem wobec niej inny plan.
– Stul pysk, skurwysynu – cedzi Ayden z takim jadem, że przeszywa mnie dreszcz.
– Macie ostatnią szansę. Delgado, powiedz swoim ludziom, żeby skończyli ten cyrk. W przeciwnym razie sprowadzę was na samo dno piekła – odgraża się przywódca Keres, ale Ismael zdaje się mieć go kompletnie w dupie.
Patrzy intensywnie to na mnie, to na mężczyznę, który trzyma mnie na muszce. Horacio jakby wyczuwa, że coś się święci, bo porusza się niespokojnie, po chwili przesuwając lufę pistoletu na moją szyję.
– Jeśli się zbliżysz, przestrzelę jej gardło – mówi, głos mu drży, tak samo, jak jego dłoń.
– Rzuć broń. – Głos Delgado jest chłodny, opanowany i cholernie niepokojący.
– Jeśli do mnie strzelisz, ona zginie – ostrzega wspólnik Davidsona, na co lewy kącik ust Ismaela unosi się powoli w drwiącym uśmieszku.
– To się nie wydarzy – odpowiada spokojnie. – A wiesz dlaczego? Bo właduję ci kulkę w rdzeń kręgowy u podstawy czaszki. Sparaliżuje ci dolną część ciała. Nie zdążysz nawet poruszyć tym palcem – urywa na moment, pozwalając typowi przyswoić to, co powiedział. – A potem umrzesz – dodaje. – Wierzysz mi?
Patrzę na skupioną twarz Delgado i wiem, że nie żartuje.
Horacio zaczyna się śmiać. I jest to śmiech tak bezczelny, że irytuje nawet mnie, choć myślałam, że strach to jedyne, co czuję. Mężczyzna kręci głową, wciąż rozbawiony, a mój żołądek ponownie się buntuje i mam ochotę zwymiotować, bo to wszystko, to dla mnie zbyt wiele. Dosłownie kilka sekund później człowiek Davidsona, który dociska lufę do mojej szyi otwiera usta, by coś powiedzieć, ale zanim wydobywa się z nicha jakikolwiek dźwięk, rozlega się huk wystrzału. Odruchowo szarpię rękami, jakbym instynktownie chciała zasłonić twarz dłońmi, ale ból w miejscu, gdzie w skórę wrzynają mi się liny, przypomina mi, że jestem związana. Zamykam oczy, gdy krew oraz resztki mózgu Horacio obryzgują mi buzię. Żółć podchodzi mi do gardła.
CJ dopada do mnie, przecinając więzy. Osuwam się w jego ramiona, czując, jak dreszcze przetaczają się przez moje ciało z powodu tej nagłej zmiany pozycji. Napływająca na powrót do kończyn krew zdaje się parzyć mnie od środka.
Czas zwalnia, gdy patrzę na Aydena, który z dogłębnym szokiem w oczach spogląda na okratowany korytarz z górnego poziomu. Mrugam szybko, bo zaczynam chyba mieć omamy, ale nie. Czerwona kropka na jego czole wcale nie znika. Podążam za jego spojrzeniem i widzę Ethana, mierzącego do niego ze snajperki.
– Albo jestem pierdolnięty i mam omamy, albo widzę gnoja, który powinien być dwa metry pod ziemią, ale jest żywy – odzywa się mój chłopak.
– Nie masz omamów – Max wykorzystuje jego chwilową dezorientację i wyswobadza się z jego uścisku, śpiewnym krokiem odchodząc kilka metrów w tył.
Delgado natychmiast do niego celuje.
– Cześć, skurwysyny – Ethan podnosi ton, abyśmy lepiej mogli go słyszeć.
Echo jego słów niesie się po całym pomieszczeniu.
– Jak... co... Jakim, kurwa cudem? – wykrztusza CJ, gapiąc się w to samo miejsce, co wszyscy.
Twarz Quentina wykrzywia taka wściekłość, że aż sama mam ochotę skulić się w sobie.
– Chętnie opowiedziałbym wam całą historię, ale nie mamy czasu – starszy Davidson prycha kpiąco. – Zanim was wszystkim zajebiemy i zakopiemy ciala, trochę minie, a chcemy się wyrobić przed świtem, więc skończmy ten cyrk.
I wtedy dzieje się kolejna rzecz, której absolutnie się nie spodziewałam. A już na pewno nie spodziewał się nikt ze zgromadzonych tutaj. Ani z naszej, ani z ich strony. W oddali słychać wycie syren policyjnych. Max zatrzymuje się w pół kroku, a Ayden, wciąż trzymany na muszce, wykorzystuje ten moment ich nieuwagi, patrzy mi prosto w oczy i mówi bezgłośne Kocham cię. Coś boleśnie ściska mnie w sercu. Jego wzrok przepełniony jest bólem, czego nawet nie chcę próbować zrozumieć. Następnie przenosi spojrzenie na trzymającego mnie CJ. Chwilę po prostu na siebie patrzą, rozmawiając bez słów. W kolejnej chwili Ayden kiwa głową, na co Connor reaguje błyskawicznie. Bierze mnie na ręce, uchyla się i biegnie w stronę tylnych drzwi, jakby wcześniej zdążyli ustalić taki plan wydarzeń. Światło ponownie gaśnie, ale zanim to następuje, zdążam dostrzec, jak Ayden postrzelony pada na ziemię.
Wrzask rozrywa mi gardło. Szarpię się, wyrywam i krzyczę imię ukochanego. Kopię nogami, ale CJ trzyma mnie mocno, nie przestając biec. Nie mam pojęcia, skąd u mnie nagle taka siła, ale wiem, że chcę tam wrócić. Do Aydena. Do miłości mojego życia.
Wybiegamy z rozdzielni, a mnie oślepiają światła policyjnych samochodów. Przez moment nie wiem, co się dzieje. Connor również zdaje się być w szoku. Zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że niedawno wyszedł z więzienia. Wokół jest mnóstwo policji. Dostrzegam też mężczyzn w kominiarkach, którzy z pewnością należą do służb specjalnych.
Ktoś do nas podchodzi, jakiś mężczyzna w mundurze i mówi do mnie, ale nie rozumiem ani słowa. Patrzę na budynek, z którego słychać odgłosy strzelaniny. CJ pyta mnie, czy jestem w stanie samodzielnie ustać na nogach, ale ja nie potrafię nawet kiwnąć głową. Gapię się na drzwi rozdzielni, dopóki ktoś nie podchodzi i nie kładzie dłoni na moich policzkach. Otrząsam się, usiłując podnieść rękę, by pozbyć się niechcianego dotyku, ale nie umiem nią poruszyć. Dopiero para wpatrzonych we mnie czekoladowych, zapłakanych oczu sprawia, że wracam na ziemię.
– Tata? – wykrztuszam cicho.
Ojciec natychmiast przejmuje mnie od CJa. Wybucham płaczem, wtulając się w jego bezpieczne ramiona. Nie mam pojęcia, co on tu robi, jak się dowiedział. Nie chcę sobie nawet wyobrażać, jak wściekły musi na mnie być, ale tak cholernie cieszę się, że go widzę.
– Tak się bałem, córciu – mówi, obsypując pocałunkami moją głowę.
Niesie mnie w stronę karetki, gdzie czekają już ratownicy. Z tego miejsca doskonale widać frontowe wejście do budynku. Gdzieś tam, pięćdziesiąt metrów ode mnie, mój Ayden walczy o życie.
– Jesteś w stanie siedzieć? – pyta ratowniczka, spoglądając na mnie z troską, na co potakuję nieznacznie.
Nie odrywam spojrzenia od wejścia. Widzę, jak policjanci z grupy antyterrorystycznej wkraczają do budynku, a strzelanina przybiera na sile. Na moment zamykam oczy, a w mojej głowie natychmiast pojawia się obraz padającego na ziemię Aydena. Szloch wstrząsnął moim ciałem. Jestem tak przerażona. Jeśli coś mu się stanie, nie przeżyję tego.
– Czujesz to? – pyta kobieta, dotykając nasączonymi czymś wacikami moich dłoni.
Chcę skupić się na tym, co robi, a co sprawia, że piecze mnie skóra. Czuję mrowienie w obu dłoniach, gdy blondynka przemywa mi rany.
– Tak. – Kiwam głową.
Tata stoi obok. W jego brązowych tęczówkach najwyraźniej widzę ulgę, choć strach wciąż również się w nich czai.
Znowu go zawiodłam...
Sanitariuszka pomaga mi zdjąć bluzę, a następnie robi wstępne oględziny reszty mojego ciała. Dostaję zastrzyk, którego w ogóle nie czuję. I nie wiem, czy to szok, strach, a może już zwyczajnie całkowicie odrętwiałam.
I gdy kobieta zbliża wacik do mojej twarzy, by opatrzyć rany, odchylam głowę, przenosząc spojrzenie z powrotem na wielkie, metalowe drzwi, które zaraz się otwierają. Wstrzymuję oddech, widząc Nathaniela. Porusza się o własnych siłach, a to dobry znak. Gdy dostrzegam kolejną sylwetkę, aż wstaję, chwiejąc się. Ojciec podtrzymuje mnie w pasie, mówiąc coś, ale kompletnie nie docierają do mnie jego słowa.
To Delgado. Tuż za Nathanielem idzie Delgado.
CJ wyszedł razem ze mną, Colina w ogóle z nimi nie było, podejrzewam, że to on jakoś zdalnie migał tym światłem. Więc w środku pozostało czterech moich chłopaków. Z czego jeden absolutnie najważniejszy.
Policja wyprowadza właśnie kilku członków Keres. Wreszcie dostrzegam znajomą sylwetkę. Mrużę oczy, bo nie jestem pewna, czy dobrze widzę. I naprawdę chciałabym się mylić.
Z mojego gardła wyrwał się jakiś bliżej nieokreślony dźwięk. Nie wiem, czy to szloch, pisk, a może krzyk? Albo wszystko na raz.
To Amir. Cały we krwi. Coś we mnie umiera, gdy jest już naprawdę niedaleko i jestem w stanie wyraźnie zobaczyć to, co wyłapałam już wcześniej, ale mój mózg nie chciał przyjąć tego do wiadomości.
Turek niesie na rękach swojego brata. Ręce Kemala zwisają bezwładnie. Jego oczy są szeroko otwarte. Są martwe.
Nie. To nie może być prawda. To tylko moja wyobraźnia, która płata mi figla. Wymyśliłam sobie to. Wymyśliłam, prawda?
– Kemal... – szepczę cicho.
Nogi odmawiają mi posłuszeństwa, gdy Nathaniel podchodzi, by mnie przytulić. Osuwam się w jego ramiona, łkając cicho.
– Wiem, Lu. Wiem... – Głaszcze moje włosy, a jego oczy lśnią od łez.
Dzwoni komórka ojca, co na moment odrywa moją uwagę od tego, co dzieje się z ciałem naszego przyjaciela.
Tata odchodzi kilka kroków, odbierając telefon. To na pewno mama, która pewnie już zdążyła odejść od zmysłów.
– Co z Aydenem? – pytam Nate'a.
– Nie wiem. – Kręci głową. – Zrobiło się ciemno, rozpętało się piekło. Padały strzały za strzałami. Ubezpieczałem Quentina, żeby mógł uciec. Wszyscy będziemy musieli złożyć zeznania, nie mogliśmy pozwolić, żeby wpadł w ręce policji – tłumaczy.
– Postrzelili go – szlocham. – Widziałam, jak pada na ziemię, gdy CJ wyprowadzał mnie z rozdzielni.
– Dostał w ramię, Luna. Ayden jest twardym skurczybykiem. Na pewno zaraz stamtąd wyjdzie – przekonuje mnie.
Spoglądam ponad ramieniem przyjaciela i widzę, jak Delgado obejmuje płaczącego Amira. Nie. On nie płacze. On wyje, a ten widok łamie mi serce na tysiące kawałków.
– Jak do tego doszło? – pytam, łamiącym się głosem i wskazuje na braci.
Martwe ciało Kemala leży na ziemi w oczekiwaniu, aż ktoś należycie się nim zajmie. Dziura w jego czole jest przerażająca.
Nie mogę uwierzyć, że jeszcze dwa dni temu graliśmy wszyscy na konsoli, zaśmiewając się do łez. A teraz... a teraz on nie żyje.
Znowu wybucham płaczem, ściskając mocno materiał bluzy Nathaniela.
– To moja wina – chlipię.
– Nie, Luna. To nie jest twoja wina. Oni i tak znaleźliby powód, by dobrać nam się do dupy. Planowali porwać Kirę, ale ty pierwsza wpadłaś im w ręce. To banda psychicznych skurwysynów. Max przez dwa lata ukrywał fakt, że Ethan żyje. Planowali zemstę od dawna i prędzej czy później i tak rozpętałoby się piekło – próbuje mnie uspokoić, choć jemu samemu dalece jest do spokoju.
I ma złamane serce. Straciliśmy członka rodziny. Czy może istnieć większy ból?
– Luna. – Ojciec chwyta mnie za ramię. Ma uśmiech na twarzy i łzy w oczach. – Liam się obudził – mówi w tym samym momencie, gdy któryś z antyterrorystów krzyczy coś o ładunku wybuchowym i że rozdzielnia zaraz wybuchnie.
Momentalnie się prostuję, gdy widzę łunę ognia, który pojawił się najpewniej gdzieś z drugiej strony budynku.
– Przerywamy akcję! – słyszę gdzieś z oddali.
– Jak to, kurwa, przerywają akcję? – pytam zdezorientowana. – A co z Aydenem?
Rozglądam się w popłochu, a kłęby dymu i coraz większe płomienie stając się wyraźniejsze. Widzę dezorientację na twarzach przyjaciół. Delgado mówi coś do faceta w mundurze, na co ten odpowiada jedynie kręceniem głową.
– Tam jest mój chłopak! – krzyczę, patrząc uparcie w drzwi. – Adyen Prescott! W środku jest jeszcze Ayden Prescott! Jeszcze on nie wyszedł! – wrzeszczę, wyrywając się do przodu, ale ojciec łapie mnie pod boki i odciaga z powrotem do tyłu.
– Puść mnie, tato. Puszczaj – uderzam go w ręce, nagle odzyskując sprawność w dłoniach.
Adrenalina buzuje w moich żyłach. Strach mnie przygniata, pozbawiając tchu. Gdzieś w oddali słyszę dźwięki wozów strażackich, nad głową leci śmigłowiec, ale ja nie jestem w stanie skupić się na niczym oprócz tego, że w tej pierdolonej ruderze jest mój chłopak, który uparcie nie wychodzi.
Płomienie sięgają już frontowego wejścia. Łzy płyną po moich policzkach, gdy raz za razem wrzeszczę do ojca, żeby mnie puścił. Krzyczę imię mojego ukochanego, szarpiąc się i kręcąc głową, jakbym chciała zakląć rzeczywistość. W końcu słyszymy pierwszy wybuch. Rozdziawiam usta z szoku, zastygając w bezruchu. Następnie odwracam głowę w kierunku ojca i przełykam ślinę. W moje ciało powoli wkrada się otępienie. Nie umiem się poruszyć. Nie potrafię myśleć. Nie chcę oderwać wzroku od oczu mojego ojca, bo boję się, że gdy z powrotem spojrzę w płonący budynek, wszystko stanie się realne. A ja nie chcę uwierzyć w to, co zobaczyłam.
Tam w środku jest mężczyzna, którego kocham i potrzebuję, a którego nie mogę stracić.
– Chester. Chester musi wyjść na spacer. Na pewno jest przerażony, bo jest sam na bazie. A co z mamą? Pewnie bardzo się martwi. Powiedziałeś jej, że ze mną wszystko w porządku? – potok słów wypływa z moich ust.
– Luna. – Ojciec potrząsa mnie za ramiona, ale ja tylko kręcę głową.
– Dzieciaki mają opiekę? Bo mama jest teraz w szpitalu, prawda? Załatwiłeś im opiekę? Nie mogli zostać sami w domu... – gadam dalej, powstrzymując obrazy, które usiłują wedrzeć się do mojego umysłu.
– Lu... – Nate również podejmuje próbę dotarcia do mnie, ale ja nie przestaję mówić randomowych zdań.
Nie potrafię powstrzymać własnego słowotoku. Emocje wypełniają mnie do granic, a ja staram się je odeprzeć. Strach jest najsilniejszy. Chciałabym poczuć choć iskierkę nadziei, chociaż słaby promień światła, ale nic z tego. Moje serce jest jak z ołowiu.
– Ja... – zacinam się, spoglądając w szare oczy mojego najlepszego przyjaciela, który staje naprzeciw mnie. – Ja nie mogę go stracić... – wykrztuszam cicho, ledwo mnie słychać.
– Wiem.
Ojciec przekazuje mnie w objęcia przyjaciela, a ten dociska mnie mocno do swojego torsu.
– Nie mogę go stracić – powtarzam i znowu próbuję się wyrwać do przodu, ale Nathaniel mi nie pozwala.
Zaciskam pięści, zgrzytając zębami z wściekłości, bo Hall szarpie się ze mną, zamiast mnie puścić i pozwolić pobiec do budynku.
Tam jest Ayden. On mnie potrzebuje. Muszę mu pomóc.
– Pojedziemy teraz do szpitala, dobrze? – proponuje.
– Nigdzie nie jadę. Zaczekam tutaj, aż wyprowadzą Aydena – nie zgadzam się, znowu się szarpiąc.
– Tutaj w niczym nie pomożemy, a Liam nas teraz potrzebuje – Nate nie daje za wygraną, usiłując zmusić mnie bym na niego spojrzała.
Patrzę w płomienie, starając się zagłuszyć narastającą panikę, ale to na nic bo ona przejmuje nade mną kontrolę. W mojej głowie pojawia się obraz mojego chłopaka, który właśnie być może walczy o życie, ale natychmiast zmuszam się, by wyprzeć go ze świadomości.
– Ayden też mnie potrzebuje – protestuję i znowu podejmuję próbę strzepnięcia rąk przyjaciela ze swojej talii, ale na marne.
Jest o wiele silniejszy, a ja słabnę z każdą minutą.
– Policja na pewno znajdzie Aydena. Delgado poinformuje nas, gdy coś będą wiedzieć. Jeśli tu zostaniemy, będziemy jedynie przeszkadzać, a ciebie i tak musi obejrzeć lekarz. W porządku?
– Nie. Nic nie jest, kurwa, w porządku. Muszę tu zostać. Muszę tam pójść – wskazuję gorączkowo na płonący budynek.
– Luna! – Jego załamany głos jest odzwierciedleniem tego, co czuję w sercu.
Dociera do nas kolejny wybuch, który przyprawia mnie o dreszcz przerażenia. Na kilka sekund cała zamieram w bezruchu.
Po chwili miotam się znowu. Uderzam w jego ręce, kopię nogami, gdy unosi mnie bez trudu i zaczyna posuwać się w stronę samochodu mojego ojca.
– Puść mnie! Nie mogę go zostawić – krzyczę na całe gardło. – Nie mogę go stracić!
– Ja też! – Nate również podnosi głos, wrzucając mnie na tylne siedzenie auta. Jego pełen rozpaczy krzyk, że tracę siły do walki. – Ja też nie chcę go stracić. Też jestem przerażony, do ciężkiej kurwy. Ale jeśli tu zostaniemy, patrząc na całe to pobojowisko, to tylko wszystko pogorszy.
– Chcę tu być, gdy go stamtąd wyprowadzą – mówię słabo, bo chyba opadam z sił.
Ukrywam twarz w dłoniach, płacząc cicho, gdy Nate siada obok mnie, a ojciec odpala silnik i wyjeżdża z terenu ogarniętego chaosem.
Nie mogę go stracić...
***
Krążę po korytarzu na tyle, na ile pozwala mi moja sprawność. Kira chodzi za mną krok w krok, jakby się bała, że zaraz się przewrócę.
Zostałam już przebadana i opatrzona. Mama i tata są w środku, rozmawiają z lekarzem, natomiast u Liama w pokoju przebywa Valentina. Mój brat jest bardzo słaby, właściwie nie jest w stanie mówić, jakby jego mózg zapomniał o tej umiejętności, ale reaguje prawidłowo na każdy bodziec, a gdy lekarz wcześniej zadawał mu pytania, mrugnięciem odpowiadał tak i nie, więc doskonale rozumie, co dzieje się wokół. Ja nie zamierzam go dzisiaj odwiedzać. Nie chcę, by widział mnie w tym stanie. To byłby dla niego tylko niepotrzebny stres. A wyglądam naprawdę koszmarnie.
Spoglądam na Isabell. Siedzi z twarzą ukrytą w dłoniach. Również czeka na wieści o swoim synu. Tata postanowił przywieźć ją tutaj, żeby nie była sama, choć nie rozumiem po co narażać ją na taki stres, skoro lada moment Ayden wróci do nas cały i zdrowy.
Nathaniel co rusz wisi na telefonie. Rozmawiał z Delgado już trzy razy i za każdym razem słyszałam to samo. Że wciąż nic nie wiadomo. Wiem jedynie, że pożar został opanowany. Wiem również, że Max przebywa już w areszcie, choć nie wiadomo, o stało się z Ethanem.
– Może jednak usiądziesz. Jesteś strasznie słaba, Lu. Proszę, usiądź – odzywa się moja przyjaciółka, kładąc dłoń na moim ramieniu.
– Nie dam rady siedzieć, Ki. Nie, kiedy nie mam pieprzonego pojęcia, co z Aydenem. Mija trzecia godzina, a oni nadal o niczym nas nie informują. Boję się, Kira. Tak cholernie się boję – wyrzucam z siebie.
Męczy mnie poczucie winy. Męczy mnie strach i niepewność. I jest mi tak cholernie, niemożliwie przykro. Kemal nie żyje. Nie wiadomo, co z moim chłopakiem. Wszystko się tak bardzo popierdoliło, że nawet fakt, iż mój brat wreszcie się obudził, nie wyzwala we mnie ani odrobiny radości.
Moi rodzice właśnie wychodzą z gabinetu. Patrzę na nich przelotnie. Uśmiech na twarzy mojej matki gaśnie od razu, gdy na mnie spogląda. Podchodzi, by mnie przytulić, ale ja się odsuwam. Ona nie może mnie przytulić. Bo jeśli to zrobi, rozsypię się, jak domek z kart.
Szum automatycznych drzwi od oddziału zwraca uwagę wszystkich. Widzę postawnego mężczyznę w garniturze, który zmierza w naszą stronę. Wygląda poważnie i wzbudza respekt.
Moi rodzice stają obok razem z Kirą, natomiast Isabelle podjeżdża na swoim wózku i zajmuje miejsce po mojej lewej. Tylko Nathaniel nie rusza się spod ściany, wpatrując się w plecy faceta, który z całą pewnością jest z policji.
Przełykam nerwowo ślinę. Patrzę na mężczyznę i nie muszę o nic pytać, by wiedzieć, co za chwilę padnie z jego ust. I gdy wreszcie wypowiada pierwsze słowa, ja zdaję się ich nie słyszeć.
– Hudson Martinez, Federalne Biuro Śledcze. – Pokazuje odznakę. – Isabelle Prescott? – zwraca się do matki Aydena, na co ta kiwa głową, mając w oczach absolutne przerażenie.
– Na terenie starej rozdzielni znaleźliśmy zwłoki. Odnalezione ciało to poszukiwany od trzech godzin Ayden Prescott. Bardzo mi przykro.
Mój świat zamiera. Zamiera, po czym zaczyna się trząść, a następnie kruszy się, kawałek po kawałku, wreszcie rozsypując się tuż pod moimi stopami.
Ciszę, jaka zapanowała po słowach agenta, przecina głośny, ogłuszający krzyk matki Aydena.
Na korytarzu wybucha gwar, ale wszystkie głosy docierają do mnie, jak spod wody. Przenoszę wzrok na Nathaniela, który właśnie zgina się wpół, jakby nie mógł znieść ogromu swojego cierpienia.
Upadam na kolana, zatykając uszy dłonią. Ktoś coś do mnie mówi, ktoś inny próbuje mnie podnieść, ale nie reaguję.
Nic nie czuję.
Dlaczego nic nie czuję?
Czy to dlatego, że właśnie wyrwano mi serce?
Nie mam już serca. Nie mam też duszy.
Nic już nie mam.
***
Tydzień później.
Minął tydzień. Pieprzone siedem dni. Pierdolone sto sześćdziesiąt osiem godzin. A ja wciąż nie chciałam usłyszeć prawdy. Miałam dosyć słuchania tego, że muszę jakoś żyć dalej. Pragnęłam po prostu... Zresztą sama już nie wiedziałam, czego pragnę. Jednak w tej nowej rzeczywistości, pełnej niewiadomych było coś, co wiedziałam na pewno. Wiedziałam, że wszystko się skończyło. Bo choć żyłam, w środku stałam się martwa.
Ze stanu absolutnego zawieszenia wyrywa mnie odgłos pukania do drzwi. Moment później otwierają się one z cichym skrzypieniem i widzę moją rodzicielkę.
– Jesteś gotowa? – pyta.
– Nie. – Kręcąc głową.
Mimo to wstaję, poprawiając czarną, prostą sukienkę. Wychodzę z pomieszczenia, a mama chwyta mnie pod ramię, chcąc dać mi odrobinę wsparcia i razem ruszamy do samochodu, gdzie czeka już na nas ojciec.
Dobrze, że jestem na prochach, bo bez nich chyba bym tego nie zniosła.
Dwadzieścia minut później jesteśmy już w kościele. Na środku stoi trumna i czarno biała fotografia Aydena. Kawałek dalej stoi drugie zdjęcie. Kemala. I choć jego prochy Amir zabrał do Turcji, by pochować go w rodzinnym mieście na tym samym cmentarzu, na którym spoczywają jego rodzice, chłopcy i tak chcieli w jakiś sposób pożegnać go tutaj. Isabell nie miała nic przeciwko.
Po chwili rozpoczyna się msza, a ja z automatu się wyłączam.
I nie wiem ile mija czasu, gdy mama łapie mnie za dłoń i posyła mi pokrzepiający uśmiech.
– Już czas – szepcze.
Kładzie dłoń w dole moich pleców i popycha delikatnie, zmuszając mnie tym samym, żebym wstała. Więc robię to.
Podnoszę się powoli i ruszam w kierunku mównicy.
Nie zapomnij o oddychaniu, powtarzam sobie.
Jestem tak odrętwiała, że w ogóle nie zwracam uwagi na to, że wstrzymuję oddech. Niemal od razu, gdy ta myśl pojawia się w mojej głowie biorę głęboki wdech. Wchodzę na podwyższenie i staję przed mikrofonem. Ponownie wciągam w płuca szarpany wdech.
Zamykam oczy.
Otwieram.
Kolejny wdech.
Zamykam oczy.
Otwieram.
Zamykam.
Otwieram.
Omiatam wzrokiem ludzi zgromadzonych w kościele. Cała nasza rodzina, która siedzi w pierwszej ławce z prawej strony patrzy na mnie z bólem w oczach. Nie mogę tego znieść, więc zawieszam wzrok na kartce z mową pogrzebową, którą kurczowo ściskam w dłoni. Isabelle poprosiła mnie, żebym powiedziała kilka słów, ponieważ byłam najbliżej z jej synem. Moment później zgniatam kartkę w dłoni i biorę kolejny już, poszarpany wdech. Nie umiem się skupić...
– Nie wiem, gdzie teraz jesteś – zaczynam, ale głos grzęźnie mi w gardle.
Przymykam oczy, modląc się w duchu o jeszcze odrobinę siły, by jakoś przetrwać to wszystko.
– Nie wiem, gdzie teraz jesteś, ale chcę myśleć, że gdzieś tutaj, obok mnie – kontynuuję. – Chciałabym wierzyć, że znalazłeś upragniony spokój. Mam ci jeszcze tylko do powiedzenia, a jednocześnie muszę włożyć mnóstwo trudu w to, by w ogóle się odezwać. Więc powiem po prostu...
Odwracam się w kierunku trumny i zawieszam wzrok na dużej, czarno białej fotografii miłości mojego życia. Łzy zaczynają zbierać się pod moimi powiekami, więc mocno zaciskam oczy.
Biorę jeszcze jeden, urywany oddech i wreszcie wyduszam z siebie łamiącym się głosem:
– Burza się skończyła. Huragan ucichł. Możesz przestać biec, Ayden. Już w porządku. Możesz się zatrzymać.
Ciszę, która zapanowała po mojej przemowie, przerywa głośny szloch Isabelle. A kiedy z ust małej Zoe wyrywa się płacz, jest to dla mnie już zbyt wiele.
Oczy zachodzą mi mgłą, a płuca jakby się zaciskają, bo nie umiem zaczerpnąć tchu. Zaczynam się chwiać. Ojciec w ostatniej chwili łapie mnie pod boki, chroniąc przed upadkiem. Osuwam się w jego ramiona. Ostatnie, co rejestruję, nim tracę przytomność, jest jego przepełniony bólem wzrok. Moje cierpienie sprawia mu niemal fizyczny ból. Miłość rodzica do dziecka ma niesamowitą moc. Z jego oczu spływają dwie małe łzy, które spadają na moje blade policzki, a potem jest już tylko ciemność, która otula mnie z każdej strony. Ileż bym dała, by móc się w niej zatracić na zawsze...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top