55.
Mój dziadek zawsze powtarzał, że jeśli spotka się tę prawdziwą miłość, tę na całe życie, to czuje się to całym sobą. I jest to tak silne uczucie pewności, że to właśnie ten człowiek, iż nie jesteśmy w stanie pomylić go z niczym innym. Mawiał, że prawdziwa miłość odbiera rozum, ale dodaje skrzydeł oraz że jeśli ta osoba jest pierwszą myślą, gdy się budzimy i ostatnią, kiedy zasypiamy, nie powinniśmy wypuszczać jej z rąk. Moja babcia zaś, uważała, że jeśli dwoje osób jest sobie przeznaczonych, odnajdzie się prędzej lub później na jakimś etapie życia. Bo przeznaczenia nie da się ani zmienić, ani oszukać.
I teraz, kiedy siedzę obok kogoś, kto z całą pewnością jest miłością mojego życia, ich wierzenia wydają mi się dość utopijne. Bo co z tego, że każda nanocząsteczka mojego ciała, duszy i serca czuje, że to ten człowiek jest właśnie tym na całe życie, skoro te same nanocząsteczki jednocześnie mają pewność, że nie możemy być razem, bo ten związek zwyczajnie nie ma prawa bytu. Zbyt wiele w nas cierpienia i gniewu. Ranimy się nawzajem. Jesteśmy zbyt skrzywdzeni, by to, co jest między nami, mogło przetrwać. Mogłabym wierzyć w to, co powtarzała moja babcia, że skoro jesteśmy sobie pisani, kiedyś odnajdziemy się na nowo, ale no właśnie... Mogłabym, ale nie potrafię. Być może to nie był nasz czas, a może to, iż Ayden jest miłością mojego życia nie jest równoznaczne z tym, że jest mi przeznaczony. A jeden z cytatów ulubionego pisarza dziadka nigdy nie wydawał mi się tak trafny, jak właśnie w tej chwili.
"Najbardziej odczujesz brak jakiejś osoby, kiedy będziesz siedział obok niej i będziesz wiedział, że ona nigdy nie będzie twoja."
Czuję, jak rozpacz rozrywa moje serce, gdy Ayden parkuje na podjeździe i gasi silnik. Odpinam pas i biorę bardzo głęboki, poszarpany wdech. Chcę się rozpłakać, ale powstrzymuję łzy ostatkiem sił. Ściska w dłoni telefon tak mocno, żeby poczuć fizyczny ból, który pozwoli utrzymać mi się na powierzchni. Bo ból, jaki czuję w duszy, sprawia, że zatapiam się w mroku, z którego coraz bardziej nie chcę wracać.
— Dziękuję, że zwróciłeś mi wolność — mówię zachrypniętym od emocji głosem. — To był najpiękniejszy prezent, jaki kiedykolwiek dostałam.
Wreszcie decyduję się spojrzeć chłopakowi w oczy, a to, co w nich dostrzegam, pozbawia mnie tchu. Ogrom emocji. Od złości, po rozczarowanie i... ból. Ayden Prescott również cierpi i wcale nie próbuje tego ukryć.
— Luna — wypowiada miękko moje imię, a mnie przechodzą ciarki. — Chcę, żebyś wiedziała, że nawet jeśli to, co było między nami, jest skończone, ja zawsze będę obok. Zawsze będę cię chronił.
Czuję, jak pod moimi powiekami zaczynają zbierać się łzy. Walczę ze sobą, żeby na dobre się nie rozpłakać. Pragnę wtulić się w jego ramiona i znowu poczuć tę siłę i bezpieczeństwo, ale nie mogę. Z drugiej strony mam ochotę nakrzyczeć na niego, żeby się do mnie nie zbliżał. Żeby trzymał się z daleka, bo jeśli będziemy się widywać, nasze rozstanie będzie jeszcze trudniejsze.
— Dziękuję — powtarzam zamiast tego.
Odwracam głowę i już mam opuścić niebieskiego nissana, ale ciepła dłoń Aydena chwyta moją. Z powrotem przenoszę na niego wzrok i właśnie wtedy Ay robi coś, czego się nie spodziewałam. Całuje mnie. A ja natychmiast oddaję ten pocałunek. Moje ciało reaguje jeszcze zanim mózg zdoła zaprotestować.
Jego miękkie wargi muskają moje usta w delikatny i czuły sposób. Ten pocałunek nacechowany jest wszystkimi negatywnymi emocjami, które się teraz w nas kotłują. Czuć w nim ból oraz złość na to, co nas spotkało. Czuć również tęsknotę, choć nawet jeszcze nie wyszłam z samochodu.
Ten pocałunek, to pożegnanie...
Odrywamy się od siebie dopiero po dłuższej chwili. Zamglonym spojrzeniem po raz ostatni spoglądam w oczy Aydena. Widzę, jak jego klatka piersiowa gwałtownie unosi się i opada. Jego ciemne oczy wyrażają wszystko. Nie musi już dłużej przekonywać mnie, że mu na mnie zależy. W tym momencie czytam z niego, jak z otwartej księgi. Zdejmuje maskę i patrzy mi w oczy całkowicie obnażony. I te wszystkie emocje, które wypisanego są na jego przystojnej twarzy, zwalają z nóg. Ale to nie ma znaczenia. To koniec.
Tak będzie lepiej, prawda?
Prawda?
— Żegnaj, Ayden — szepczę, po czym wychodzę z samochodu, zanim moje zdradzieckie serce sprawi, że wtulę się w ciemnookiego i powiem, że podjęta przeze mnie decyzja była błędem.
Pierwsza łza spływa w dół mojego policzka, kiedy ruszam po żwirowym podjeździe w stronę domu. Słyszę za sobą, że Ayden odpala silnik i wycofuje samochód. Pozwalam kolejnej słonej łzie stoczyć się po rozgrzanej skórze. Czuję, że zaczynam drżeć na całym ciele.
Pokonuję kolejne metry, stopa za stopą, myśląc już jedynie o tym, żeby znaleźć się w pokoju, wziąć tabletki i położyć się do łóżka, pogrążona w bólu i rozpaczy. Jestem wolna, ale wciąż nie czuję ulgi. Marzyłam o tej chwili tak długo, a teraz, kiedy to wreszcie się dzieje, nie umiem się z tego cieszyć. Jestem chora... Potrzebuję pomocy.
Wyczuwam czyjąś obecność, więc unoszę głowę. W ciemności majaczy mi sylwetka. Postać siedząca na schodkach ma burzę loków na głowie, których zarys dostrzegam nawet w tak słabym świetle.
— Co ty tu robisz? — pytam przyjaciółkę, po czym podświetlam ekran komórki, by sprawdzić godzinę. — Dochodzi trzecia w nocy.
Kira zeskakuje ze schodków i staje przede mną.
— Ayden napisał, że możesz mnie potrzebować — odpowiada, a w jej głosie pobrzmiewa zmartwienie.
— Ayden do ciebie napisał? — powtarzam za nią, na co kiwa głową.
— Czyli już po wszystkim? — pyta czerwono włosa.
Patrzę na nią dłuższą chwilę, czując w gardle rosnącą gulę. Łzy gromadzą się pod moimi powiekami, a ja nie wiem, jak mam poradzić sobie z bólem, który właśnie ogarnia mnie od stóp po czubek głowy.
— Jestem wolna, Ki — mówię, biorą poszarpany wdech. — Kevin nie ma już nade mną żadnej władzy.
— Więc dlaczego płaczesz? — Przyjaciółka ściera kciukiem łzę, która wydostała się z mojego oka.
Czuję, jak tama pęka. Już nie wstrzymuję płaczu. Pozwalam, by szloch wydobył się z moich ust.
— To koniec — wykrztuszam. — Między mną i Aydenem. To koniec — powtarzam, po czym wybucham histerycznym płaczem, wtulając się w drobne ramiona dziewczyny.
***
Kiedy się budzę, zastaję Kirę rozwaloną w poprzek łóżka. Uśmiecham się mimowolnie i powoli, tak, żeby jej nie obudzić, gramolę się z pościeli i sięgam po komórkę. Dochodzi dziewiąta. Ja mam ferie zimowe, a Ki egzaminy, więc możemy pozwolić sobie na takie lenistwo. Zresztą, nawet gdyby dzisiaj był normalny dzień szkolny i tak bym do niej nie poszła. Za dużo się wczoraj wydarzyło. I jeszcze ta dzisiejsza data... Zbyt wiele emocji wciąż ciąży mi na duszy. Mam w sobie prawdziwy huragan. I on nie słabnie ani trochę, choć jestem już wolna.
Kurwa, jak to brzmi... Jestem wolna? Czy w ogóle można nazywać się wolnym po czymś tak traumatycznym?
— Jak się czujesz? — Słyszę za sobą akurat w chwili, gdy wysypuję sobie na dłoń ostatnią tabletkę.
Zaczynam odczuwać lekką panikę na myśl, że nie mam więcej pigułek. I muszę załatwić tę receptę najszybciej, jak będzie to możliwe. Może kiedy rodzice wyjdą z małą na kontrolę? Mogłabym poprosić mamę, ale ona od razu zorientuje się, że łykam diazepam jak cukierki i że prawdopodobnie jestem od niego uzależniona...
— W porządku — odpowiadam po dłuższej chwili.
Ki unosi się i podpiera głowę na ręce zgiętej w łokciu. Przygląda mi się uważnie, aż w końcu również schodzi z łóżka i siada na krześle obok mojej toaletki.
— Nie wyglądasz, jakby było w porządku. — Wzdycha.
Irytacja ogarnia mnie na słowa przyjaciółki. Nie jest. Nic, kurwa, nie jest w porządku. Choć staram się z całych sił jakoś pchać ten wózek zwany życiem. Staram się każdego, pieprzonego dnia o to, żeby się nie poddać. A naprawdę jestem od tego już tylko o krok. Bo nie mam siły. Jestem tak bardzo skrzywdzona, że wolę utonąć w tym bólu i zejść na samo dno, niż walczyć o to, by odzyskać choć cząstkę dawnej siebie. Brakuje mi sił... Jestem tym wszystkim wyczerpana. A jedynej osobie, przy której naprawdę czułam, jakbym mogła pozbierać się do kupy, jedynej, która mogła mnie naprawdę uratować, musiałam wczoraj powiedzieć żegnaj. Nasza relacja nie miała żadnej przyszłości. Zależało mu na mnie? Łagodne uczucie w porównaniu z miłością. I nie, nie oczekiwałam od niego tego wyznania, nie wymagałam tego, choć pragnęłam z całego serca. Jednak jeśli on nigdy nie będzie w stanie mnie pokochać, nie miałam prawa trwać w tej relacji i pozbawić Aydena możliwości poznania, co to jest miłość. Gdybym nie zakończyła tej relacji, nie umiałabym patrzeć na siebie w lustrze. Nie mogłabym znieść również jego wzroku. Pełnego poczucia winy i współczucia. Już wczoraj patrzył na mnie w ten sposób. Wiem, że mu na mnie zależy i zdaję sobie sprawę, że być może zraniłam go, ale jednocześnie mam pewność, że tak będzie lepiej. I dla niego i dla mnie.
— Przez ponad pół roku trwałam w przemocowym związku, zaszłam w ciążę i straciłam ją jeszcze zanim dobrze oswoiłam się z myślą, że noszę pod sercem dziecko. Wokół mnie cierpią i umierają ludzie, bo jakiś psychopata urządził sobie polowanie na teczkę z dowodami, która zaginęła sześć lat temu, a wczoraj zakończyłam relację z chłopakiem, którego kocham tak mocno, że to aż boli. Mam ochotę strzelić sobie w łeb, bo tonę w bólu i nie mam już kompletnie siły na to, żeby walczyć. Więc nie, Ki, nic nie jest, kurwa, w porządku — wyrzucam z siebie na jednym wdechu, po czym ciężko opadam na krawędź łóżka.
Przymykam oczy i ukrywam twarz w dłoniach, usiłując unormować oddech.
Moja przyjaciółka bez słowa wstaje, zamyka drzwi na klucz, po czym otwiera okno na oścież. Następnie wyciąga z torby paczkę papierosów i podsuwa mi ją pod nos. Spoglądam na jej wyciągniętą dłoń i wyjmuję fajkę. Obydwie podchodzimy do okna i odpalamy kiepy.
— Potrzebujesz terapii — stwierdza czerwono włosa. — Musisz jak najszybciej znaleźć się pod opieką specjalisty, bo sama sobie z tym nie poradzisz.
Zaciągam się mocno i powoli wypuszczam dym z ust.
— Wiem — mówię.
— Więc kiedy zamierzasz zadzwonić do doktor Morrison? — pyta, patrząc mi w oczy w sposób tak nieustępliwy, że pewnie gdyby nie fakt, iż znamy się od kołyski, pewnie zrobiłoby to na mnie wrażenie.
— Nigdy — odpowiadam hardo.
— Lu...
— Żadna Lu — przerywam jej, gasząc peta w słoiczku. — Wiem, jak wygląda proces przepracowywania traumy. Już raz byłam w tym miejscu, tuż po wypadku i nie zamierzam znowu przez to przechodzić. Myślisz, że to takie proste opowiadać ze szczegółami co się wydarzyło? Nazywać to, co czułam w danym momencie? Myślisz, że będę potrafiła opowiedzieć doktor Morrison, jak Kevin mnie skrzywdził? Nie. Nie dam rady, Kira. Chcę jedynie, żeby on zniknął z mojego życia. Tylko tyle. Nie będzie żadnej terapii. Nie będzie procesu ani rozmowy z rodzicami. To, co się wydarzyło, zostaje w kręgu tych osób, które już o tym wiedzą. Nikt więcej się nie dowie i nikt nie będzie ponownie rozkładał mojej psychiki na czynniki pierwsze.
— Skarbie, rozumiem, że nie chcesz o tym rozmawiać, ale może za jakiś czas to się zmieni. Masz nas, ale nasza pomoc może być niewystarczająca. Proszę cię, przemyśl raz jeszcze pomysł o powrocie na sesje z doktor Margot. — Ki nie daje za wygraną, ale ja pozostaję nieugięta.
Już i tak wystarczająco dostałam po dupie od losu. Nie zamierzam dokładać sobie jeszcze tym. Może sobie poradzę, choć podejrzewam, że nie. Ale przynajmniej spróbuję. I tak nie mam już nic do stracenia...
***
— Będziemy za jakieś dwie godziny — mówi mama, zakładając marynarkę.
Mała Lydia jest już gotowa do wyjścia na kontrolę i smacznie śpi sobie w nosidełku. Akurat, kiedy patrzę na jej małe ciałko, do domu wchodzi tata, żeby zabrać już małą do samochodu.
— Gotowi? — zwraca się do Laury.
— Prawie. — Przewraca oczami. — Lucas! — krzyczy. — Chodź już, bo przez ciebie się spóźnimy. Chyba że wolisz jechać autobusem do Briana?
Jak na komendę mój brat pojawia się u szczytu schodów i zbiega na dół.
— No przecież idę — mówi.
— Luna, jak bliźniaki wrócą do domu powiedz im, że obiad mają w piekarniku. Niech sobie podgrzeją. No dobra, możemy jechać. Trzymaj kciuki za promyczka.
— Bądź dzielna, maluchu. — Nachylam się i składam delikatny pocałunek na jej czółku.
Macham rodzince na pożegnanie, a sama wracam do pokoju. Czuję się jak totalny flak, ale mimo to zamierzam zająć czymś głowę. Może powtórzę arytmetykę? Albo posprzątam, byleby tylko uciszyć ten galop myśli. Przynajmniej na pięć minut. Wiele bym oddała, żeby tylko, choć na chwilę, bolało mniej. Żeby przez moment czuć ulgę i zagłuszyć tęsknotę za człowiekiem, którego przecież sama wyrzuciłam ze swojego życia.
Ciekawe co robi? Czy myśli o mnie? Bo ja o nim nieustannie. Jest w każdej godzinie, minucie i sekundzie...
Po dłuższej chwili zastanowienie wystukuję szybkiego smsa do Liama z zapytaniem, kiedy będzie, bo może obejrzelibyśmy razem jakiś film. I nie muszę długo czekać na odpowiedź, bo niemal od razu przychodzi wiadomość zwrotna, że za pół godziny przyjedzie z pizzą.
Wzdycham, chowam komórkę do kieszeni i ruszam do gabinetu mamy, żeby wreszcie wypisać sobie tę nieszczęsną receptę. Wiem, że to jest złe. Wiem, że mama prędzej czy później zorientuje się, co robię za jej plecami, ale w tej chwili mnie to nie obchodzi. W tej chwili interesuje mnie tylko to, jak czuję się, kiedy biorę te prochy. Jestem po nich zbyt odrętwiała, by z pełną mocą poczuć poziom tragedii, jaka wydarzyła się w moim życiu w ostatnich miesiącach.
***
— Pieprzyć arytmetykę — mamroczę pod nosem i chowam przybory z powrotem do szuflady.
Niedawno wróciłam z apteki i od razu w drodze do domu wzięłam dwie tabletki. I chyba znowu przesadziłam, bo czuję, że moja głowa nie chce ze mną współpracować.
Akurat w chwili, gdy mam wychodzić z pokoju, żeby pójść po coś ciepłego do picia, słyszę parkujący na podjeździe samochód. Marszczę brwi, stając w progu mojej sypialni i spoglądam wyczekująco na drzwi wejściowe. Moment później otwierają się one z rozmachem, a do środka wpada Kevin.
Automatycznie cofam się o kilka kroków. W jego oczach szaleje furia, gdy spogląda na mnie wzrokiem pełnym nienawiści i pogardy. Strach ogarnia mnie całą, gdy zbliża się, zmuszając mnie tym samym do zrobienia kolejnych kilku kroków w tył. Na jego twarzy widoczny jest ślad po uderzeniu z otwartej dłoni i podejrzewam, że musiał zostawić go jego ojciec. Wcale nie jest mi go żal i pewnie zaśmiałabym mu się w twarz gdyby nie to, że jestem w domu sama, a z postawy nieproszonego gościa wyczytuję, że tym razem naprawdę przyszedł, żeby mnie zabić. Kevin mimo ostrzeżeń Aydena zjawił się tutaj. A to oznacza tylko jedno: ten psychopata nie ma już nic do stracenia. Prescott sprawił, że stracił nade mną władzę, a on przyszedł, żeby się zemścić.
— Wiesz, że jeśli zrobisz mi krzywdę, Ayden pośle was do diabła? — Decyduję się odezwać.
Mam zamiar grać na zwłokę. Liam za chwilę powinien wrócić. Jednocześnie staram się ukradkiem rozejrzeć za czymś, czym mogłabym się obronić, ale nic takiego nie dostrzegam. Panika zaciska na moim gardle coraz ciaśniejszy supeł, gdy Stanford robi kolejny krok w moją stronę.
— Nic obchodzi mnie, co zrobi ten skurwysyn. Ty należysz do mnie i nic ani nikt tego nie zmieni.
Akurat w chwili, gdy bierze zamach, słyszę kolejny samochód wjeżdżający pod nasz dom. Sekundę później ciężka pięść Kevina zderza się z moją twarzą, a ja upadam, uderzając głową o krawędź krzesła, co mnie otumania. Nie tracę przytomności, ale ogarnia mnie niemoc i nie umiem się podnieść. Blondyn chwyta mnie za koszulkę i gdy jestem już niemal pewna, że padnie kolejny cios, ktoś odciąga go ode mnie i z całych sił wypycha na korytarz.
Mrugam kilkukrotnie, żeby pozbyć się mroczków sprzed oczu. Dopiero po chwili dostrzegam Aydena, który właśnie siada na klatce piersiowej Kevina i zadaje mu serię ciosów prosto w twarz.
— Mówiłem ci, pierdolony kutasie, że masz się do niej nie zbliżać. Ostrzegałem, ale jak zwykle mnie nie posłuchałeś. Teraz będziesz cierpiał, chuju. Będziesz błagał o śmierć! — wrzeszczy, ogarnięty furią, a ja zdaję sobie sprawę, że nie poznaję jego głosu.
Wreszcie udaje mi się chwycić krawędzi biurka. Podciągam się i wstaję. Boli mnie głowa, a z nosa leci krew. Przez zamglone spojrzenie obserwuję, jak Ayden obkłada Kevina. Chcę krzyczeć, że już dosyć, bo jeszcze chwila i go zabije, ale z jakiegoś powodu z moich ust nie padają żadne słowa. Staję w progu, podtrzymując się futryny. Nie dbam o to, że na podłodze jest pełno krwi. Częściowo mojej, ale w głównej mierze mojego byłego chłopaka. Wiem, że zaraz wrócą rodzice i że muszę coś zrobić, by nie zastali takiego pobojowiska. Zaczną zadawać pytania, a tego chciałabym uniknąć, jednak widok cierpiącego Kevina napawa mnie taką satysfakcją, że nie umiem zdobyć się na jakąkolwiek reakcję.
— Co się tutaj dzieje?! — krzyk mojej matki wyrywa mnie z zawieszenia.
Jak w zwolnionym tempie przenoszę na nią wzrok. Nawet Ayden na moment powstrzymuje się od ciosów i również spogląda na stojących w progu rodziców.
— Leslie, Lincoln zabierzcie małą i Lucasa na górę. Już — mówi ostro mój ojciec do bliźniaków, którzy właśnie zjawiają się za ich plecami.
Moje rodzeństwo posłusznie wykonuje polecenie Leonarda. Przechodzą obok nas z szokiem wymalowanym na twarzach i mogłabym przysiąc, że w spojrzeniu Lucasa dostrzegam cień satysfakcji.
Chcę się odezwać, jakoś to wytłumaczyć albo wymyślić jakiekolwiek sensowne kłamstwo, ale nie potrafię wydusić z siebie żadnego słowa. Nie wiem czy to przez szok, czy przez uderzenie, ale mam w głowie totalną pustkę. Zaczynam czuć się tak, jakbym obserwowała całe zajście z boku, a głosy mojej matki raz po raz pytającej, co to ma znaczyć, docierają do mnie jak spod wody.
— Ayden, już w porządku, zejdź z niego. Porozmawiajmy — odzywa się ojciec.
Unosi ręce w górę i robi krok w stronę bruneta. Ciemnooki wciąż siedzi na półprzytomnym Stanfordzie, dysząc ciężko. Kostki na jego zgiętych w pięści dłoniach są popękane i całe we krwi. Jego wzrok wyraża czystą żądzę mordu.
— Co jest, kurwa? — słyszę głos Liama, który właśnie z impetem wpada do holu, wymijając rodziców.
Zaraz za nim wbiega Nathaniel. I jedno spojrzenie na moją twarz wystarcza, żeby zrozumieli, co się właśnie wydarzyło. Mojemu bratu nie trzeba już nic więcej. Dopada do Aydena i odpycha go na bok, po czym sam łapie Kevina za materiał koszuli, unosi do góry i popycha na ścianę. Nim zdążę mrugnąć, obkładają go już we trzech.
Ojciec wreszcie otrząsa się z szoku i dopada do chłopaków. Najpierw odciąga Liama.
— Przestańcie! Przestańcie, do jasnej cholery, zanim go zabijecie! — wrzeszczy na całe gardło.
Dla mnie ten obrazek to już zbyt wiele. Siadam pod ścianą i kulę się, zatykając uszy. Zaczynam oddychać coraz szybciej, a uczucie ciężkości na klatce piersiowej sprawia, że każdy wdech zaczyna powodować ból. Chwytam się za szyję, chcąc ściągnąć z niej jakiś niewidzialny supeł, ale to na nic. Nie mogę oddychać.
— Luna? — głos mojej matki ledwo przedziera się do moich uszu.
Krzyki cichną. Nathaniel puszcza Kevina, a on nieprzytomny upada na ziemię z głośnym łoskotem. Liam przestaje szarpać się z tatą. Wszystkie pary oczu teraz zwracają się w moim kierunku.
— Mała?
Przymykam oczy, słysząc to słowo. Ten głos. Wciąż rozpaczliwie próbuję złapać oddech.
— Hej, maleńka. Już wszystko jest dobrze. Jestem tutaj — Ayden kuca przede mną i chwyta moje dłonie w swoje. — Otwórz oczy — prosi — Spójrz na mnie, mała. Obiecałem ci, że będę cię chronił i oto jestem. Kevin nigdy więcej cię nie skrzywdzi.
Powoli otwieram oczy i spoglądam na jego twarz. Jest cała we krwi Kevina. Czuję łzy pod powiekami, więc pozwalam im spłynąć. Szloch rozrywa moje gardło i w tej samej chwili, w której odbijam się od ściany, by wtulić się w Aydena, on porywa mnie w swoje ramiona.
Zaczynam płakać spazmatycznie. Choć nie, to nie jest płacz. To wycie. Dopiero teraz do mnie dociera, jak bardzo przerażona jestem.
Trzymam się kurczowo Aydena, a on gładzi moje włosy, szepcząc mi do ucha, że jest przy mnie i już nic mi nie grozi.
Patrzę ponad jego ramieniem wprost w oczy rodzicielki. Dostrzegam w nich łzy i już wiem, że wszystko zrozumiała. Tuż obok ojciec razem z Nathanielem dźwigają nieprzytomnego Kevina i zanoszą go do salonu. W momencie, gdy czuję, że jestem w stanie na powrót swobodnie oddychać, odsuwam się od bruneta. Wycieram łzy wierzchem dłoni, ale to jedynie powoduje, że jeszcze bardziej rozmazuję sobie krew po buzi. Próbuję się podnieść, ale kręci mi się w głowie, więc Ayden pomaga mi wstać.
— Muszę iść do łazienki — komunikuję i już mam odejść, ale głos Laury zatrzymuje mnie w miejscu.
— Co tu się wydarzyło? — pyta.
Czy jest sens kłamać?
— Ayden. — W korytarzu zjawia się ojciec. — Zanim wezwiemy karetkę, musisz powiedzieć mi, co się tutaj stało. Dlaczego moja córka ma podbite oko, wygląda jakby przeżyła setkę ataków z rzędu, a ty, Nathaniel i Liam chcieliście zabić Kevina?
Choć stara się być spokojny, ton, w jakim się wypowiada, zdradza ilość targających nim emocji. On również doszedł już do pewnych wniosków. Znowu przenoszę wzrok na mamę i mam ochotę ponownie gorzko się rozpłakać. Po jej policzkach spływają łzy. Nie muszę o nic pytać. Ona wie. Potwierdziła jedynie to wszystko, czego domyślała się już wcześniej. Serce w mojej piersi kolejny raz pęka na widok cierpienia i poczucia winy w jej zielonych tęczówkach. I nie mogę znieść myśli, że to wszystko przeze mnie.
— Myślę, że najwyższy czas powiedzieć całą prawdę, Lu. Koniec z kłamstwami — mówi Ayden cicho, chwytając mój podbródek i zmuszając tym samym, bym spojrzała mu w oczy.
Nie chcę powiedzieć prawdy. Nie potrafię tego zrobić.
Przymykam powieki, bo nagle zaczyna kręcić mi się w głowie. To chyba ten nadmiar emocji, zbyt duża ilość tabletek lub uderzenie. Albo wszystko naraz.
— Ayden ma rację. Musimy powiedzieć rodzicom całą prawdę. I powinniśmy byli zrobić to dawno temu — stwierdza mój brat, zjawiając się obok.
Czuję, że żółć pochodzi mi do gardła. I chyba właśnie nadchodzi ten moment, gdy dociera do mnie, że to naprawdę koniec, a myśl, że rodzice już za chwilę się dowiedzą, napawa mnie strachem, boli, a jednocześnie ulga rozchodzi się ciepłem po całym moim ciele. Otwieram usta, żeby coś powiedzieć, ale nie wydobywa się z nich żaden dźwięk. Nagle zaczynam odczuwać dziwne zmęczenie, a zawroty głowy przybierają na sile. Moment później ogarnia mnie już tylko ciemność.
***
— Ayden! — wykrzykuję, przyjmując gwałtownie pozycję siedzącą.
W popłochu rozglądam się po pomieszczeniu.
— Hej, hej, już spokojnie. Wszystko jest w porządku. Jesteś bezpieczna — mówi Liam, siadając obok mnie na łóżku.
Przymykam oczy i biorę kilka głębszych wdechów. Muszę powstrzymać odruch sięgnięcia po tabletki. Nie chcę, żeby brat wiedział, iż biorę ich tak dużo.
Potrzebuję kilku minut, żeby dotarło do mnie, co się wydarzyło. Orientuję się, że jestem przebrana i umyta. W domu panuje głucha cisza, a na zewnątrz jest już szaro.
— Długo spałam? — pytam zachrypniętym głosem.
— Prawie trzy godziny — odpowiada. — Jak się czujesz?
Patrzę na niego i powoli kręcę głową, usiłując powstrzymać cisnące się do oczu łzy.
— Będziesz zaskoczony jeśli ci powiem, że jak gówno?
Liam parska pod nosem, choć ten uśmiech wcale nie dociera do oczu. Kilka długich minut patrzymy na siebie w milczeniu, rozmawiając bez słów. Nie muszę pytać, by zrozumieć, że atmosferę w domu można byłoby ciąć nożem. Nie muszę pytać, żeby wiedzieć, iż moi rodzice są kompletnie załamani.
— Ojciec całkowicie się posypał — Liam jako pierwszy przerywa ciszę. — A z mamą wcale nie jest lepiej — dodaje, a ja czuję w jego głosie ból.
— Co im powiedziałeś?
— Wszystko. — Wzrusza ramionami. — Nie było sensu kłamać. Nie po tym, co zobaczyli po wejściu do domu. Zresztą, doskonale zdajesz sobie sprawę, że mieli prawo się dowiedzieć. Tak jest lepiej. Dla ciebie zwłaszcza. Trzymanie tego wszystkiego w tajemnicy było zbyt wielkim ciężarem.
Parskam cicho na jego słowa. Lepiej? Dla kogo? Od tej pory już nic nie będzie lepiej.
— Mam nadzieję, że wytłumaczyłeś ojcu, że wcale nie zamierzam wnosić oskarżenia? — dopytuję. — Moim jedynym żądaniem jest to, żeby Kevin trzymał się ode mnie z daleka.
— Powiedziałem, ale sama będziesz musiała jeszcze z nimi porozmawiać. I wiem, że to dla ciebie trudne, ale jesteś to winna zarówno im, jak i sobie. Ayden i Nate zawieźli skurwysyna do kliniki jego matki, niech tam sobie z nim radzą. Oczywiście stary został poinformowany o tym, co się wydarzyło, ale jeśli potrafili zatuszować twoje pobicie, ze zmasakrowanym Kevinem też sobie poradzą.
— A co, jeśli zabiją go po drodze? — Ogarnia mnie nagły strach o Aydena i Nate'a. — Nie chcę, by trafili do więzienia. Wiem, że Kevin zasłużył na śmierć, ale nie chcę ich stracić... Nie mogę stracić Aydena — dodaję szeptem.
— Spokojnie. Tina i Quentin są z nimi. Nic mu nie zrobią. Zresztą, prawdopodobnie już dawno wrócili na bazę. — Uspokaja mnie, choć ja wcale nie czuję się spokojniej. — Tak w ogóle, ojciec pytał też o spalone samochody Stanfordów. Próbował wyciągnąć ode mnie, czy mamy z tym cokolwiek wspólnego.
— Nie wsypałeś nas, prawda? — pytam głupio, choć to oczywiste.
Liam robi minę w stylu: "żartujesz sobie ze mnie?" i wzdycha, kręcąc głową. Poprawiam się nerwowo na pościeli i przecieram zmęczone oczy.
Wiem, że czeka mnie rozmowa z rodzicami i przeraża mnie to do szpiku.
Pukanie powoduje, że oboje odwracamy się w kierunku źródła dźwięku. Moment później drzwi otwierają się. Najpierw wchodzi mama, a zaraz za nią ojciec. Widok ich twarzy pełnych bólu sprawia, że zaczynam się nienawidzić. Oczy Laury są podkrążone, a buzia spuchnięta od płaczu. U ojca nie jest wcale lepiej.
Mama jako pierwsza podchodzi do łóżka. Liam odsuwa się, a ona zajmuje jego miejsce. Przez kilka chwil przygląda mi się. Wreszcie porywa mnie w swoje ramiona i zaczyna płakać. Ściska mnie mocno, jakby się bała, że jeśli mnie puści, zniknę.
— Dlaczego mi nie powiedziałaś? — szepcze łamiącym się głosem. — Powinnaś była mi powiedzieć. Boże, Luna, nawet nie wiesz jaka jestem na siebie wściekła, że zignorowałam wszystkie sygnały. Że wmówiłam sobie, iż moja głowa płata mi figla. Nie pozwalałam dopuścić di siebie myśli, że moje dziecko może przechodzić takie piekło. Córeczko, tak strasznie cię przepraszam...
Wciąż stojący w progu tata ukrywa twarz w dłoniach i wybucha płaczem. Nie mogę na to patrzeć. Nie jestem w stanie oglądać ich w takim stanie. Są tak bardzo załamani. Targa nimi potężne poczucie winy, choć to nie oni mnie skrzywdzili.
— Nie ponosicie odpowiedzialności za to, co zrobił mi Kevin — przekonuję słabym głosem.
— Jak mogłaś pomyśleć, że nasza kariera jest ważniejsza od twojego bezpieczeństwa? — Leonardo wreszcie spogląda na mnie, a to, co widzę w jego oczach, rani mnie do szpiku.
— Chciałam was chronić. Wasz wszystkich — odpowiadam.
— Ale nie kosztem własnego dobra, Luna! — podnosi głos. — Nie kosztem własnego dobra —powtarza, nieco ciszej.
Patrzę na rodziców, kompletnie załamanych i zupełnie nie wiem, co mam powiedzieć, ani co zrobić, by jakoś zabrać od nich część tego bólu. Ja już się przyzwyczaiłam. Przywykłam do ciągłego uczucia destrukcji. Ono towarzyszy mi nieustannie od tamtej nocy, kiedy Ayden po raz pierwszy złamał mi serce. Wypadek i relacja z Kevinem jedynie to odczucie spotęgowały. Cierpienie stało się nieodłącznym elementem mojego życia, ale rodzice? Oni na to nie zasłużyli. Nie miałam prawa obciążać ich tym, co się stało i nie chciałam tego robić. Jednak przypadek zdecydował za mnie i teraz będziemy musieli się z tym zmierzyć. Będzie trudno. Będzie cholernie trudno, ale muszę spróbować. Nie dla siebie. Dla nich.
***
Dwa tygodnie później.
Od kilkunastu dni udaję, że wszystko idzie w dobrym kierunku. Udaję, że czuję się lepiej, choć tak naprawdę utknęłam w próżni. Nic nie jest dobrze i już nigdy nie będzie, ale muszę stwarzać pozory.
Dla nich.
W teorii mam za sobą trzy sesje terapeutyczne. W praktyce nie byłam na ani jednej. Tak długo, jak będę w stanie oszukiwać matkę, że regularnie spotykam się z doktor Morrison, będę to robić. Ona śpi spokojniej, tata też wygląda już lepiej, choć czasem odnoszę wrażenie, że oboje nadal są w szoku. Ja staram się jak mogę, by grać jak najlepiej i podtrzymywać tę ułudę. Chodzę do szkoły i robię wszystko, by zdobyć jak najlepsze wyniki. Wychodzę z Kirą na miasto i często śmieję się głośno z żartów Lucasa. Wróciłam też do robienia codziennego makijażu i ćwiczeń na sali przynajmniej przez godzinę dziennie. Udawanie idzie mi całkiem nieźle.
Kevin wyjechał, ale nawet mimo to ojciec wynajął dla mnie ochroniarza, który trzyma się w bezpiecznej odległości, gdy wychodzę z domu. Do Arnolda, który stał się moim cieniem, też się już przyzwyczaiłam.
Tydzień temu Leonardo zaskoczył wszystkich. Przyjechał Theodore, żeby zapewnić nas, że jego syn opuścił miasto i już więcej się do mnie nie zbliży. Co zrobił ojciec, gdy otworzył mu drzwi? Wymierzył mu prawego sierpowego w ramach dzień dobry. To był tak szokujący widok, że do dzisiaj zastanawiamy się, czy zwyczajnie sobie tego nie wymyśliliśmy...
Z Aydenem się nie widuję. Są takie dni, że kręci się w pobliżu, bo czuję jego obecność, ale nie wchodzi w zasięg mojego wzroku i nie dopuszcza do spotkania. Gdy jadę na bazę, żeby poćwiczyć z Tiną, cudownym przypadkiem nie ma go wtedy na miejscu. Wiem, że schodzi mi z drogi na moją prośbę, bo zdaje sobie sprawę, że kiedy go nie widuję, jest mi odrobinę łatwiej. Odrobinę, bo brak Aydena w moim życiu nigdy nie będzie łatwy. Cholernie za nim tęsknię. Za jego zapachem, głosem, dotykiem. Za jego obecnością... Po prostu.
Więc udawanie weszło mi w nawyk, lecz kiedy nastaje wieczór i kładę się do łóżka nie umiem przestać płakać, a diazepam to mój nowy najlepszy przyjaciel.
Kiedyś uwielbiałam soboty. Teraz traktuję ten dzień jak każdy inny. Małe rzeczy nie sprawiają mi już takiej przyjemności, jak wcześniej. Przeciągam się i spoglądam na zegarek. Dochodzi dziewiąta, więc mam jeszcze sporo czasu, zanim wyjdę z domu, mówiąc, że jadę na terapię. Tak naprawdę znowu przesiedzę w holu budynku całą sesję, a mama będzie spokojna, że jej córka próbuje jakoś na nowo poukładać sobie w głowie, przepracowując traumatyczne wydarzenia.
Idę do kuchni, żeby zrobić sobie kawę i po chwili z kubkiem parującego napoju siadam przy biurku. Śniadanie sobie daruję. Ostatnio i tak nie mam ochoty jeść...
Otwieram laptopa i włączam go. Następnie wyciągam segregator z pracą na zajęcia z literatury. To ostatni moment, żeby powalczyć o dodatkowe punkty. Loguję się na email, chcąc sprawdzić, czy Melanie przesłała mi materiały. Niemal od razu moją uwagę przykuwa migająca wiadomość. Nazwa użytkownika jedynie potęguje uczucie niepokoju. Temida... Marszczę brwi i po chwili wahania klikam w ikonkę. W załączniku są dwa zdjęcia. Z coraz bardziej bijącym sercem otwieram jedno z nich i przysięgam, że cała krew odpływa mi z twarzy. Drżącą dłonią sprawdzam drugie i w tej samej sekundzie robi mi się niedobrze. Z hukiem zatrzaskuję laptopa i z impetem wstaję od biurka. Łapię się za klatkę piersiową i zaczynam chodzić w kółko po pokoju. Panika narasta we mnie z sekundy na sekundę, a ja próbuję zapanować nad oddechem, który grzęźnie mi w gardle. Przymykam oczy i w duchu liczę do dziesięciu, by jakoś się uspokoić.
Czyli to wszystko było na marne?
— Oddychaj, Luna. Po prostu oddychaj — mówię do siebie.
Wreszcie siadam na krawędzi łóżka i otwierając oczy, robię kilka uspokajających wdechów i wydechów. Minuty mijają, a ja trwam w jednej pozycji nie potrafiąc się poruszyć. W moje ciało powoli wkrada się zdrętwienie.
I nie wiem ile mija czasu. Godzina? Może dwie... Zanim wreszcie wstaję i biorę bardzo głęboki wdech. Ogarnia mnie spokój. Spokój tak krystaliczny, jakiego nie czułam od lat. Jakieś takie dziwne uczucie pogodzenia się z tym, co się wydarzyło. Przyjmuję to, co dał mi los. Widocznie tak właśnie miało być. Zamykam oczy, pozwalając, by ulga rozlała się ciepłem po całym moim ciele, a następnie wychodzę z pokoju.
Odszukuję mamę w sypialni na piętrze. Właśnie przewija małą.
— Zbieram się na terapię — zagaduję. W kolejnej chwili robię coś, co zaskakuje nawet mnie. Rzucam się mamie na szyję. — Kocham cię. Ty i tata jesteście najwspanialszymi rodzicami na ziemi. Zasługujecie na cały świat. I proszę, nie obwiniajcie się za błędy, które nie są wasze.
Mama kładzie dłonie na moich ramionach i głęboko zagląda mi w oczy.
— My też cię kochamy, córciu, ale powiedz, dobrze się czujesz? — pyta podejrzliwie.
— Tak. — Uśmiecham się szeroko. — Już dawno nie czułam się tak dobrze. Idę. — Całuję ją w policzek, a następnie małą w czółko i wychodzę z pokoju.
Schodząc po schodach wpadam na Leslie.
— Kocham cię, Leslie — mówię i ją też przytulam. — Jesteś cudowną siostrą i wspaniałą kobietą. Pamiętaj o tym. — Posyłam jej szczery uśmiech, po czym pokonuję ostatnie stopnie zanim zdezorientowana blondynka zdąży jakkolwiek zareagować na moje zachowanie.
Wracam do pokoju po komórkę i paczkę papierosów, a następnie opuszczam dom od strony ogrodu, tak, żeby Arnold za mną nie pojechał. Kieruję się prosto na plażę. Pierwszy kilometr pokonuję biegiem, by mieć pewność, że nikt nie zorientuje się, w którą stronę poszłam.
Czuję w sobie niczym niezmącony spokój i to uczucie jest tak odurzające, że nie mogę w nie uwierzyć.
Po ponad godzinie marszu wreszcie docieram na wzgórze. Siadam tuż nad krawędzią. Przez moment gapię się w przepaść. Granat oceanu jest fascynujący. Z uwielbieniem obserwuję, jak fale rozbijają się o skały. Kocham ten widok. Tak samo jak kocham i jednocześnie nienawidzę tego miejsca...
Zdejmuję bluzę i trampki i układam je równo obok siebie. Następnie wystukuję wiadomość i bez sekundy zawahania wysyłam ją. Zaraz potem wyłączam komórkę i kładę ją na bluzie, po czym odpalam papierosa, przymykam oczy i wystawiam twarz ku słońcu.
Czuję spokój.
Po tylu latach wreszcie znowu czuję spokój...
Ayden.
Odkąd tylko otworzyłem rano oczy, towarzyszy mi jakiś dziwny niepokój. Już w nocy wybudzałem się dosyć często. Nie mam pojęcia, jak określi to uczucie, ale wiem, że jest zajebiście silne.
Staram się nie myśleć za dużo, ale to trudne. Sprawa mojego ojca, Keres siedzący nam na dupie i... Luna.
Wmawiam sobie, że przecież wcale mi jej nie brakuje aż tak bardzo, ale chyba najwyższa pora przestać się okłamywać. Zdecydowanie zbyt często o niej myślę.
Kiedy dostrzegłem wtedy Kevina, jadącego do domu Duncanów, dostałem szału. Nie wiem, co podkusiło mnie w tamtym momencie, by pojechać na ulicę, gdzie mieszka, ale dziękuję za ten impuls. Gdybym się tam nie zjawił, nie wiadomo, co Stanfordowi strzeliłoby to tego zjebanego łba. Na samą myśl, że mógłby znowu położyć na niej swoje brudne łapska, dostaję szału, a kiedy zobaczyłem jej zakrwawioną twarz tamtego dnia, zapragnąłem go zabić. Kutas ma szczęście, że skończyło się to tylko tak i że wyjechał. Choć jestem pewny, że prędzej czy później go zabiję. Zrobię to. Dla Luny zrobię wszystko...
Nadal czuję wkurwienie, że zdecydowała się zakończyć to, co było między nami. Czymkolwiek to było... Jestem na nią wściekły, ale nie mam prawa ingerować w jej decyzję. Muszę to uszanować. Jestem jej to winien. Jednak dałem słowo, że będę ją chronił, dlatego trzymam się z daleka, jednocześnie będąc blisko. Nigdy więcej nie pozwolę jej skrzywdzić.
— Hej, jebany marzycielu, podaj mi ten klucz — głos mojego przyjaciela wyrywa mnie z zamyślenia.
Wysuwam się spod nowego samochodu Quentina, a Nathaniel grzebie w swoim.
— Który? — pytam, usiłując oczyścić głowę z myśli o Lunie.
— Hakowy. Mówiłem ci dwa razy. — Przewraca oczami, jak jakaś panienka, a ja parskam.
Chwytam klucz i rzucam nim po podłodze, a Hall zatrzymuje go butem. Wraca do dokręcania nakrętek, a ja wstaję z zamiarem wymiany oleju. Zanim jednak sięgam do korka, by go odkręcić, telefon w mojej kieszeni wibruje. Wycieram ręce w szmatkę i wyciągam go. Odblokowuję ekran i jestem zdziwiony tym, od kogo dostałem wiadomość. Jakiś taki dziwny dreszcz niepokoju przebiega wzdłuż mojego kręgosłupa. Biorę wdech i klikam w ikonkę.
Od: Lu: When my time comes, forget the wrong that I've done. Help me leave behind some, reasons to be missed... Don't resent me and, when you're feeling empty. Keep me in your memory. Leave out all the rest... Leave out all the rest.
[Kiedy nadejdzie mój czas, zapomnij, co złego zrobiłam. Pomóż mi zostawić za sobą kilka powodów, by ktoś zatęsknił. Nie miej żalu, kiedy czujesz się pusta. Zatrzymaj mnie w pamięci. Pomiń całą resztę... Pomiń całą resztę.]
Gapię się w ekran, zupełnie nic nie rozumiejąc. Czytam raz za razem fragment piosenki Linkin Park, a ten sam niepokój, który czuję od rana, przybiera na sile. Wiem, że coś jest nie tak, ale nie potrafię rozgryźć co. I gdy mój wzrok przesuwa się po tekście po raz kolejny, zaczynam rozumieć.
Przypominam sobie dzień, kiedy podwoziłem Lunę do domu, któregoś popołudnia dwa miesiące temu. Leciało akurat Leave Out All The Rest, a ja chciałem przełączyć na Numb, jednak Luna powstrzymała mnie mówiąc, żebym zostawił, bo to jej ulubiona piosenka. Sekundę później uderza mnie kolejne wspomnienie z dnia, gdy odebrałem ją ze szpitala. Rozmawialiśmy o jakiejś śmiesznej książce. Pamiętam to dokładnie, bo nieźle mnie wtedy wkurzyła:
"Gdybym planowała samobójstwo, wysłałabym do wszystkich najważniejszych dla mnie osób wiadomości, albo przynajmniej do jednej z nich. Nie pisałabym listu, nie nagrywałabym taśm. Tylko jedna, krótka wiadomość, z fragmentem tekstu mojej ulubionej piosenki."
Na ułamek sekundy serce w mojej piersi zatrzymuje się, gdy z pełną mocą dociera do mnie, co to oznacza.
— Co jest? — pyta Nathaniel, przyglądając mi się uważnie, gdy stoję tak, zupełnie nieruchomo. — Stary, co jest? Zrobiłeś się biały, jak kreda.
Wreszcie unoszę głowę i spoglądam mu w oczy. Bez słowa rzucam wszystko i biegnę do samochodu. Nate krzyczy coś za mną, ale go ignoruję. Nie mam czasu niczego mu teraz tłumaczyć. Z piskiem opon wyjeżdżam z parkingu. Niemal dostaję kurwicy, gdy muszę zatrzymać się przed bramą i czekać, aż się otworzy. Uciekają mi cenne minuty, a ja jestem boleśnie świadomy, że w tej sytuacji liczy się każda, pieprzona sekunda.
Wyjeżdżam na stanówkę i dociskam gaz do podłogi. Mój puls jest szybki i nieregularny. Jestem przerażony i z całej siły pragnę się mylić. Kieruję się prosto na ulicę, przy której mieszkają Duncanowie. Wyciągam telefon i wybieram numer Luny, ale nic z tego. Jej komórka jest wyłączona. Staram się skupić na jezdni, żeby nie spowodować wypadku, ale przez ilość emocji i próbę połączenia się, tym razem z Liamem, jest to co najmniej trudne.
— Co tam, Ay? — Lee odbiera już po drugim sygnale.
— Jesteś w domu? — niemal wykrzykuję.
Zachowaj spokój, Prescott. Tylko spokój.
— Nie, jestem poza miastem. Coś się stało? Jakoś dziwnie brzmisz — odpowiada.
Potok przekleństw wypływa z moich ust.
— Nic się nie stało — mówię i nie czekając na nic więcej przerywam połączenie. — Kurwa! — wykrzykuję, uderzając dłonią o kierownicę.
Światło na skrzyżowaniu zmienia się na czerwone, ale ignoruję to. Przejeżdżam z ogromną prędkością przez sam środek, cudem unikając zderzenia z innym wozem. Salwa klaksonów rozlega się zewsząd, ale mam to kompletnie w dupie.
Po rekordowych piętnastu minutach parkuję na podjeździe u Duncanów i niemal w locie wybiegam z samochodu. Wpadam do domu, niemal zderzając się z Laurą.
— Ayden? — Marszczy brwi w zdziwieniu.
Biorę głęboki, poszarpany wdech, nakazując sobie w duchu przybranie obojętnej postawy, choć pani psychiatra, która czyta z ludzi, jak z otwartej księgi, na pewno już się zorientowała w jak wielkich jestem emocjach i że coś złego musiało się wydarzyć.
— Przyjechałem do Luny — mówię, usiłując się uśmiechnąć, ale zamiast tego na moich ustach pojawia się niewyraźny grymas.
Blondynka ponownie marszczy brwi, lustrując mnie od góry do dołu.
— Luna jest na terapii. Powinna wrócić za godzinę — odpowiada, a w jej głosie pobrzmiewa podejrzliwa nutka. — Ayden, czy coś się stało? Mogę ci w czymś pomóc?
— Nie, ja tylko... — ucinam, ponieważ telefon kobiety właśnie zaczyna dzwonić.
— Przepraszam cię na moment, to terapeutka Luny — mówi, po czym naciska zieloną słuchawkę. — Tak, Margot?
Obserwuję ją, kiedy słucha kobiety po drugiej stronie. Widzę, jak grymas zdziwienia pojawia się na jej twarzy, by już po chwili przerodzić się w zaniepokojenie.
— W porządku, dziękuję, że do mnie zadzwoniłaś. — Uśmiecha się nerwowo i przerywa połączenie.
— O co chodzi? — dopytuję.
— Luna nas okłamała. Nie była na ani jednym spotkaniu z terapeutką — odpowiada.
Strach kładzie na mnie swoje łapy, obejmując ciasno. Nic więcej nie mówię, po prostu wybiegam z domu. Podejrzewam, gdzie może być Luna. I zaczynam modlić się w duchu, bym się nie mylił. Wycofuję z podjazdu i ruszam z piskiem, zostawiając za sobą jedynie tumany kurzu. Mięsień w mojej klatce bije tak szybko, że zaczynam odnosić wrażenie, iż zaraz wyskoczy mi z piersi. Jestem totalnie posrany ze strachu, bo choć wolałbym się mylić, podejrzewam, co zastanę, kiedy dotrę na miejsce. Oby tylko nie było za późno.
Wybieram numer przyjaciela, a on odbiera niemal w tej samej chwili. Jeśli moje podejrzenia okażą się słuszne, muszę mieć plan.
— Co się stało, kurwa? Wyjechałeś z bazy jakby się paliło — wykrzykuje.
— Nie zadawaj pytań, Nate. Po prostu weź Glocki i przyjeżdżaj na La Jolla, ja właśnie jestem w drodze.
— Ayden, o czym ty...
— Luna prawdopodobnie chciała się zabić — syczę.
Odrzucam komórkę na bok i dociskam pedał gazu. Czuję, jak cały się trzęsę. Strach to bardzo gówniane uczucie. Odbiera zdrowy rozsądek, pozbawia trzeźwego myślenia, a ja przecież muszę zachować jasność umysłu. Muszę uratować Lunę. Nie mogę znowu przez to przechodzić... Nie dam sobie z tym rady. Nie mogę jej stracić.
Na miejsce docieram w zastraszająco szybkim czasie. Jeszcze zanim wychodzę z samochodu, dostrzegam w oddali jakieś rzeczy. Biegnę co sił w nogach, zatrzymując się przy krawędzi w ostatniej chwili. Od razu rozpoznaję moją bluzę, złożoną w równiutką kostkę, komórkę zielonookiej i czarne conversy. Patrzę w przepaść, ale nie dostrzegam brunetki. Krew odpływa mi z twarzy na samą myśl, że skoczyła, rozbijając się o skały.
Coś ty najlepszego zrobiła, Luna?
Nie zastanawiam się dłużej. Biorę rozpęd i skaczę. Adrenalina i stan nieważkości sprawiają, że przez moment czuję się tak, jakbym znajdował się poza ciałem. W kolejnej sekundzie moje ciało przebija taflę wody. Wynurzam się tylko na moment, by zaczerpnąć powietrza i rozejrzeć się wokół, ale nigdzie nie dostrzegam Luny. Nurkuję pod wodę i usiłuję wyostrzyć swój wzrok, by przebił się przez ciemny granat oceanu. Zanurzam się głębiej. Mijają minuty, a ja wciąż nigdzie nie widzę mojej Lu.
Gdzie jesteś, Luna? Boże, jeśli istniejesz, daj mi jakikolwiek znak.
Wypływam, nabieram powietrza w płuca i na powrót schodzę pod powierzchnię wody. Jestem coraz bardziej wyczerpany. Tym razem zanurzam się głębiej, rozglądając w ciemności aż wreszcie majaczy mi w niewielkiej odległości coś białego. Podpływam bliżej i upewniam się, że to ona. Chwytam ją pod ręce i razem wynurzamy się z wody. Jej ciało jest wiotkie, a twarz pozbawiona życia. Sprawdzam puls od razu, gdy udaje mi się wynieść ją na oddalony nieco brzeg. Nie wyczuwam go... Biorę ją na ręce i ruszam ścieżką do góry, mając nadzieję, że Nathaniel niedługo się zjawi.
Pokonuję ostatnie metry, aż wreszcie docieram do samochodu. Kładę bezwładne ciało dziewczyny na piasku i rozpoczynam reanimację. Dokładnie pamiętam, jak się to robi. Minuty mijają, a ja nie przestaję uciskać, choć myśl, że to na nic, bo jest za późno, próbuje wkraść się do mojej głowy, ale odpycham ją od siebie. Nie wiem, jak długo Lu była pod wodą i nie muszę być lekarzem, by mieć pewność, że potrzebuje specjalistycznej pomocy.
Nagle ogarnia mnie niemoc. Jestem jednocześnie przerażony, spanikowany i wściekły.
Wrzask rozrywa mi bębenki. I potrzebuję chwili, by zdać sobie sprawę, że to ja krzyczę. Moje serce dudni, jak pierdolony pociąg towarowy, uderzając setką uderzeń na minutę.
Nie, nie, nie. Nie rób mi tego, mała. Nie rób mi tego, błagam.
Obraz przed moimi oczami zaczyna się zamazywać. Gorące łzy, które pojawiły się nieproszone, spływają strumieniem po moich zimnych policzkach, kiedy raz za razem uciskam klatkę piersiową Luny, modląc się w duchu, by jej serce zaczęło bić. Panika narasta we mnie z każdą sekundą bardziej, a strach, który odczuwam, jest nie do opanowania.
I kiedy tak patrzę na umierającą dziewczynę, którą reanimuję, a którą rozpaczliwie próbuję ocalić, coś wewnętrznie uderza we mnie tak mocno, że niemal czuję się tak, jakbym spadał w otchłań. Dociera do mnie to, co przez tak długi czas wypierałem. Coś, co przerażało mnie do szpiku. I wciąż przeraża. I zaczynam nienawidzić się za to, że dopiero teraz pozwalam sobie, by nazwać to uczucie. Dopiero w chwili, gdy wiem, iż bezpowrotnie mogę ją stracić. A przecież to ona przywróciła mnie do życia. Jej miłość sprawiła, że moja egzystencja na tym świecie stała się bardziej znośna, a noce mniej niespokojne. Nie chciała niczego w zamian. Pragnęła jedynie, bym również ją pokochał. I gdy wreszcie mam odwagę, by jej to wykrzyczeć, ona nie może mnie usłyszeć.
Nie może mnie usłyszeć, bo umiera. Moja Luna umiera...
— Kocham cię, Luna! — krzyczę z desperacją.
Dwadzieścia osiem. Dwadzieścia dziewięć. Trzydzieści.
Rozchylam jej wargi i dwukrotnie wdycham powietrze w płuca, ale to na nic. Jej klatka piersiowa pozostaje nieruchoma. Jej oczy zamknięte, usta sine, a twarz blada, jak kreda. Wygląda jakby spała, choć...
— Kurwa!
Jeden. Dwa. Trzy. Uciskam dalej.
— Kocham cię, Lu, słyszysz? Kocham cię! Nie możesz umrzeć. Nie możesz umrzeć, bo jestem pierdolonym kretynem i nie zdążyłem ci tego powiedzieć. Nie zostawiaj mnie. Nie zostawiaj...
Mój płacz miesza się z krzykiem.
Słyszę charakterystyczny ryk silnika. Nathaniel zatrzymuje się tuż obok, a kiedy wychodzi z samochodu, staje jak wryty. Patrzy na mnie ze zgrozą, a jego stopy wyglądają, jakby wrosły w ziemię.
— Zabierzmy ją do kliniki Evelyn Stanford. Przyłożę jej Glocka do łba i nie będzie miała wyjścia, będzie musiała ją ratować...
— Chodź, pomogę ci włożyć ją do samochodu — mówi Nate, nie komentując wzmianki o matce Kevina.
W jego głosie słychać absolutny szok i przerażenie. Układamy Lunę na tylnym siedzeniu. Siadam się w najbardziej wygodnej pozycji i kontynuuję masaż serca. Nadzieja zaczyna umierać we mnie z każdą mijającą minutą. Nate zajmuje miejsce za kierownicą i odpala silnik. Moment później mkniemy już w stronę kliniki. Uciskam klatkę piersiową brunetki, co rusz sprawdzając, czy pojawił się puls, ale nic z tego. Łzy wciąż wypływają z moich oczu, mieszając się z kapiącą ze mnie wodą.
— No dalej, mała. Walcz. Musisz żyć. Kocham cię, słyszysz? Kocham cię jak wariat i zakochałem się w tobie już dawno temu. Myślę, że kochałem cię już tamtej nocy dwa lata temu, kiedy na La Jolla złamałem ci serce. Jestem kretynem, ale musisz mi to wybaczyć. Bałem się przyznać, nawet sam przed sobą, że czuję do ciebie coś więcej. Przysięgam, że naprawię swój błąd, tylko mnie nie zostawiaj. Nie możesz mnie zostawić, słyszysz? Nie możesz... — wyrzucam z siebie z prędkością karabinu maszynowego.
Uciskam dalej, jak mantrę powtarzając w duchu, że ona nie może umrzeć. Jak tylko dojdzie do siebie, już nigdy nie wypuszczę jej z rąk. Już nigdy nie pozwolę jej odejść...
Boże, jeśli ją stracę, jeśli jej nie uratujesz, przysięgam, że spalę ten świat. Zabrałeś mi już ojca. Jeśli zabierzesz mi także Lunę, nie pozostanie po tym świecie nawet kamień na kamieniu...
***
Misie moje, wiem, że są tutaj osoby, które czytają Hurricane, ale nie obserwują mnie na profilu. Chciałabym Was prosić o kliknięcie follow. Dla Was to tylko krótka chwila, a dla mnie coś wielkiego. Im będzie Was tu więcej, tym szybciej pozwoli mi to rozwinąć skrzydła i się rozwijać. To dla mnie naprawdę bardzo ważne. Z góry dziękuję <3
Co do rozdziału, to znowu musiałam uciąć końcówkę, bo pisałam i pisałam i końca nie było widać. Dodaję go bez poprawek, więc jeśli zauważycie jakieś małe błędy, to nie zwracajcie uwagi, kiedyś na pewno to ogarnę, a po prostu nie chcę, żebyście dłużej czekali, a ja sama jestem już piekielnie zmęczona. Ten tydzień to dla mnie prawdziwy rollercoaster...
Na koniec jeszcze dodam, że do końca pierwszej części pozostało już naprawdę niewiele. 2/3 rozdziały i epilog, także widać już metę, moi drodzy.
Mam nadzieję, że rozdział przypadł Wam do gustu i że nie zawiodłam. Kocham Was mocno i do następnego. Wasza Lea <3
Instagram — learevoy
Tik Tok — Lea Revoy
Twitter — LeaRevoy
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top