54.

Ayden.

   Kiedy docieramy na miejsce jest po czternastej. Z zebranych przez nas informacji wynika, że Philip Tower wciąż jest tutaj dyrektorem i jeśli będziemy mieć fart, znajduje się w tym momencie w budynku. Nie mam pojęcia, czy uda nam się z nim spotkać. Podejrzewam, że skoro nie byliśmy umówieni, nie będą chcieli nas wpuścić do jego gabinetu, ale zamierzam zrobić wszystko, żeby się z nim zobaczyć.

   Colin krąży w okolicy banku, upewniając się, że nikt nas nie śledził. Wolę dmuchać na zimne. W wypadku tak poważnych i niebezpiecznych materiałów musimy być maksymalnie ostrożni.

   Wchodzimy przez duże wahadłowe drzwi do holu. W środku roi się od ludzi. Omiatam wzrokiem całe wnętrze, robiąc szybkie rozeznanie. Przechodzimy do kolejnego pomieszczenia, mijając punkt informacyjny. Rozglądam się po sali, aż wreszcie dostrzegam stanowisko z konsultantem, który akurat nie przyjmuje żadnego klienta. Podchodzę do biurka i odchrząkuję. Zerkam na plakietkę z imieniem. Caden Jones czytam w myślach. W tej samej chwili, w której mam się odezwać, mężczyzna unosi na mnie wzrok i marszczy brwi, lustrując zarówno mnie, jak i Nathaniela podejrzliwym spojrzeniem. No tak... Wyglądamy, jakbyśmy się urwali z zakładu karnego. Zwłaszcza Hall, u którego tatuaże zajmują każdą wolną powierzchnię skóry, która nie jest zakryta warstwą ubrań. Zawieszona na jego ramieniu czarna torba, również nie pomaga.

   — W czym mogę pomóc? — odzywa się, poprawiając okulary na nosie.

   Ton jego głosu, choć oficjalny, nie jest ani trochę przyjazny, co natychmiast wprawia mnie w irytację. 

   — Chciałbym się widzieć z dyrektorem — odpowiadam, używając dokładnie takiego samego tonu.

   Brwi Jonesa wędrują wysoko do góry, kiedy słyszy moją odpowiedź.

   — Słucham? — Patrzy na mnie ze zdziwieniem. — Czy był pan umówiony?

   — Nie, ale jestem przekonany, że gdy dowie się kto przyszedł, będzie chciał się ze mną widzieć.

   Z ust pracownika wyrywa się niekontrolowane parsknięcie. Typ ewidentnie ma nas za jakiś margines społeczny. Sposób w jaki na nas patrzy i z nami rozmawia, zdradza wszystko. Mam ochotę zedrzeć mu z japy ten ledwo hamowany uśmieszek i muszę użyć całej swojej silnej woli, by tego nie zrobić. Nathaniel natomiast, jak zresztą zwykle, stoi obok i wygląda jak pierdolona oaza spokoju. 

   — W normalnej sytuacji pokierowałbym pana do sekretarki, ale myślę, że nie ma to najmniejszego sensu. Czego, ktoś taki jak wy, miałby chcieć od dyrektora Towera? — rzuca prześmiewczo i podnosi się ze swojego miejsca. — Chłopcy, nikt wam nie powiedział, że do kogoś takiego, jak pan Tower trzeba się umawiać? Nic tutaj nie wskóracie. Idźcie już, bo wystraszycie wszystkich klientów — dodaje, spoglądając sugestywnie na mojego przyjaciela.

   Nate jedynie uśmiecha się półgębkiem. W obecnej sytuacji tym bardziej nie rozumiem jego spokoju. Zależy mi na tym, by wreszcie mieć wszystkie materiały już w swoich rękach. Nie leciałem tylu kilometrów, kupując bilet na ostatnią chwilę za miliony monet tylko po to, żeby wrócić z niczym. Kurwa... 

   — Gdzie znajdę biuro Philipa Towera? — pytam, zaciskając zęby i przybliżam się do mężczyzny.

   W jego oczach błyska niepokój. Cofa się, potykając o krzesło obrotowe, robiąc przy tym harmider, co powoduje, że mnóstwo par oczu właśnie skupia się na naszej trójce.

   — Ochrona! — wykrzykuje znienacka, zaskakując i mnie i Halla.

   O ty chuju...

   Chwytam go za brzegi marynarki, ale zanim zdołam wykonać jakikolwiek ruch, Nathaniel odciąga mnie na bok. Kątem oka dostrzegam, że biegnie w naszą stronę dwóch ochroniarzy, więc szykuję się do kontrataku. Nie muszę jednak reagować w żaden sposób, bo do naszych uszu dociera donośny głos.

   — Co się tutaj dzieje?

   Spoglądam na siwego mężczyznę, który dostojnym krokiem zmierza w naszym kierunku, jednocześnie gestem dłoni odwołując ochronę. Na pierwszy rzut oka wygląda na jakieś siedemdziesiąt lat. Prezentuje się elegancko i ma w swojej postawie coś, co wzbudza w człowieku szacunek.

   — Witam, panie Tower. Nazywam się Ayden. Ayden Prescott — wyrzucam z siebie na jednym wdechu, jakbym się bał, że nie zdążę się przedstawić. — Przepraszamy za to zamieszanie. Ja tylko...

   — Ayden Prescott — powtarza za mną, a coś w jego głosie się zmienia. Staje przede mną i lustruje moją twarz, po czym uśmiecha się tajemniczo. — Trochę ci się zeszło. — Rozbawiony klepie mnie  w ramię.

   — Do pewnych decyzji trzeba dojrzeć — mówię z jakąś dziwną nerwowością w głosie.

   Patrzę w brązowe oczy mężczyzny i nie mogę oprzeć się wrażeniu, że skądś go znam. Może to niedorzeczne, ale naprawdę wydaje mi się, jakbym już kiedyś go widział. Albo zwyczajnie kogoś mi przypomina. W ostatnim czasie nie najlepiej u mnie z percepcją, więc może coś sobie uroiłem.

   — No dobrze, panowie. Chodźcie do mojego gabinetu. — Wskazuje dłonią kierunek i rusza przodem.

   Nie umyka mojej uwadze, że wcale nie poprosił mnie o żaden dokument. Co więcej, zachowuje się tak, jakby mnie znał. Spoglądam przelotnie na Nathaniela, ale on jedynie wzrusza ramionami i idzie za Towerem. 

   Wzdycham, pocierając zmęczone powieki i również podążam w kierunku, który wskazał dyrektor.

   — Siadajcie — mówi, przepuszczając nas przodem, po czym zamyka za nami drzwi.

   Nate zajmuje miejsce w fotelu, przed dużym biurkiem, a ja staję obok, przyglądając się temu, co robi mężczyzna. 

   — Nie poprosi mnie pan o dowód? — pytam, obserwując, jak podchodzi do wysokiego regału i otwiera środkową szafkę.

   Naszym oczom ukazuje się niewielki sejf. Philip wpisuje szyfr, po czym przykłada kciuk. Dociera do nas charakterystyczne piknięcie, a w następnej chwili drzwiczki się otwierają. Dyrektor przez moment przekłada rzeczy, by już sekundę później wyciągnąć niewielką kopertę. Wreszcie zamyka sejf i drzwiczki półki i odwraca się w naszą stronę, uśmiechając się w jakiś taki dziwny sposób, którego nie umiem nazwać.

   — Nie potrzebuję dowodu. Doskonale wiem, kim jesteś. Zresztą, wyglądasz jak kopia Oscara, tylko dwadzieścia lat młodsza. — Śmieje się krótko. — Mam nadzieję, że zdajecie sobie sprawę z czym macie do czynienia, chłopcy? — poważnieje.

   — Oczywiście — potwierdzam.

   Podaje mi kopertę, a ja od razu ją otwieram, wyciągając niewielki, czarny kluczyk.

   — Wiem mniej więcej, co znajduje się w skrytce. Znałem dobrze twojego ojca i rozmawiałem z nim o tym wielokrotnie. Mam nadzieję, że wiesz, co robisz i że ci się uda. Życzę wam powodzenia. Bądźcie ostrożni i pamiętajcie, że zło czai się za każdym rogiem. Moja asystentka zaprowadzi was we właściwe miejsce. Uważajcie na siebie — mówi, po czym wyciąga dłoń w stronę Nate'a i ściska ją i powtarza tę czynność ze mną.

   — Dziękuję za wszystko — uśmiecham się, a Tower odwzajemnia gest.

   Moment później idziemy już za niską blondynką w stronę boksów, gdzie znajdują się skrytki od f do j. Ściskam kluczyk w dłoni, czując coraz większą ekscytację pomieszaną z nutą niepewności i strachu. Już za moment będę miał w swoich rękach coś, przez co cierpi już tak wielu ludzi. Jednak ta bomba może w ciągu godziny zniszczyć zarówno Ramireza jak i Stanforda i całą resztę gangsterów z tego świata. Wystarczy, że zdecyduję się na detonację.

   — To tutaj. — Blondynka zatrzymuje się i wskazuje na drzwi, za którymi znajdują się rzędy z sejfami. — Skrytka F11, rząd 7 — mówi, po czym posyła nam lekki uśmiech i odchodzi.

   Parskam pod nosem, bo nawet tutaj ukryta jest moja data urodzenia.

   Mężczyzna w średnim wieku otwiera drzwi kartą magnetyczną. Wchodzimy do środka i od razu kierujemy się w odpowiednie miejsce. Dokładnie dwadzieścia sekund później wpisuję kod i przekręcam klucz. Z walącym sercem uchylam drzwiczki. Moim oczom ukazuje się stos teczek, kilka dyktafonów i koperty, wypchane najpewniej kasetami i pendrive'ami oraz nieszczęsny twardy dysk z komputera dziennikarza. 

   — Ja pierdolę, ile tego jest — mówi Nathaniel, odbierając ode mnie wszystkie rzeczy.

   Układa zawartość sejfu pod naszymi nogami. Moją uwagę przykuwa teczka podpisana Theodore Stanford i przyjaciele. Dziennikarz przynajmniej miał jakieś poczucie humoru...

   — Skurwysyny już nam się nie wywiną — prycham, nie mogąc się doczekać, aż zapoznam się z wszystkimi dowodami.

   — Dobra, to robimy tak, jak się umawialiśmy. Rozdzielamy to na trzy i lecimy każdy innym samolotem, tak? Mamy bilety? — upewnia się Hall, na co kiwam głową.

   — Tak, zabukowałem je rano. Ja wezmę twardy dysk, dyktafony i teczkę Stanforda, ty weź kasety i połowę pendrive'ów, a resztę zapakuj Colinowi — odpowiadam, po czym wyciągam z torby trzy czarne plecaki i pakuję do jednego swoją część.

   — Colin pisze, że jest czysto i możemy ruszać — oznajmia mój przyjaciel po odczytaniu smsa.

   — To lecimy. Do zobaczenia na bazie. Gdyby cokolwiek było nie tak, informuj, ale myślę, że obędzie się bez niespodzianek. 

   — Też tak myślę, ale jakby coś, wiemy co robić. — Nate unosi kciuk w górę, na co posyłam mu krzywy uśmiech.

   Moment później wychodzimy z banku, przekazujemy Colinowi jego plecak i każdy z nas rusza w swoją stronę.

***

   Późnym wieczorem jesteśmy już na bazie. Część nagrań już zdążyłem odsłuchać. Są na nich między innymi zeznania mechanika, który grzebał przy samochodzie Carmen Ramirez dzień przed jej wypadkiem. Oczywiście facetowi się umarło, cudownym, kurwa, przypadkiem. Jest też kilkanaście nagrań samej Carmen, która opowiada o tym, że boi się męża i chce od niego odejść, ale ten ciągle jej grozi. Opowiada o jego spotkaniach z podejrzanymi ludźmi i sypie nazwiskami jak z rękawa. Kiedy słuchałem jej opowieści, jak podsłuchała rozmowę Thiago ze Stanfordem, kiedy rozmawiali o fabrykowaniu dowodów, nie umiałem powstrzymać uśmiechu. Teczka Theodora również mnie nie zawiodła. Liczne zdjęcia w towarzystwie ludzi, z którymi na pewno wolałby nie być fotografowanym, zeznania dziewczyny, którą molestował Kevin na jednym ze zgrupowań oraz dowody na układy z sędzią stanowym. Sporo tego, a nie przejrzeliśmy nawet 20 procent. To będzie najpiękniejsza zemsta, jakiej dokonam... Pożałują. Każdy z nich. A najbardziej Ramirez i Stanfordowie. 

   — Hej, Del — odzywam się, wkładając łeb w wąską szparę między drzwiami, a framugą. — Masz może jeszcze tego swojego znajomego w Mediolanie?

   Ismael unosi głowę znad dokumentów i posyła mi podejrzliwe spojrzenie. Moment później ściąga okulary i pociera powieki. Niebieskie, zimne światło w jego gabinecie powoduje, że rysy jego twarzy się wyostrzają.

   — Odpowiem ci na to pytanie tylko wtedy, jeśli ty odpowiesz mi na moje. Czego chcesz od Pablo i co znowu, kurwa, kombinujesz, Prescott? — Zakłada ręce na klatce piersiowej, odchyla się na siedzeniu i spogląda na mnie wyczekująco. — Będziesz tak stał w tych drzwiach? — dodaje po chwili.

   — Zaraz ci wszystko opowiem — unoszę ręce w geście poddania i wchodzę do środka, zamykając za sobą drzwi.

   Zajmuję miejsce na przeciwko byłego komandosa i spoglądam na niego, uśmiechając się przebiegle.

   — Za chuj nie podoba mi się twoja mina — stwierdza, ale też się uśmiecha.

   — Potrzebuję małej przysługi...

***

   — Rozmawiałeś z Pablo? — pyta Nate, sadowiąc się po drugiej stronie mojego biurka.

   Włączam laptopa i podłączam go do sieci. Dochodzi północ, więc w Mediolanie będzie trzecia po południu. 

   — Tak. Da znać, jeśli go znajdzie. Nie wiadomo, czy uda nam się to załatwić dzisiaj, ale wolę być przygotowany. 

   Chcę dać Lunie na urodziny wyjątkowy prezent. Wolność. 

   — Wiesz, że Mediolan to ogromne miasto? Pablo jest dobry w te klocki, ale nie jest cudotwórcą.

   — A ja wierzę, że przez wzgląd na Delgado zrobi wszystko, żeby znaleźć starego w ciągu najbliższych godzin. Chcę przynajmniej to mieć już z głowy. Żeby móc skupić się na reszcie — tłumaczę, jednocześnie otwierając Skype na laptopie.

   Nathaniel zawieszane na mnie podejrzliwe spojrzenie, które czuję na sobie nawet w momencie, gdy skupiam się na ekranie komputera, zamiast na jego twarzy, która najpewniej wyraża sceptycyzm.

   — Jakiej reszcie? — pyta wreszcie.

   — Dowiesz się — odpowiadam wymijająco, unosząc na niego wzrok. — W swoim czasie — dodaję po chwili.

   — Ani trochę nie podoba mi się to, co widzę na twojej parszywej mordzie, Prescott. Powiedz mi tylko, czy już mam zacząć się modlić o to, żebyś nie odjebał jakiejś chorej akcji? — Zakłada ręce na klatce piersiowej, a swoim przenikliwym spojrzeniem chyba próbuje zapuścić rentgen w mojej głowie.

   Parskam.

   — Ja w Boga nie wierzę, ale jeśli ma ci to w czymkolwiek ulżyć, to się módl. Choć jeśli rozpęta się piekło, to nawet on nam nie pomoże... — mówię pół żartem pół serio.

   — Pierdolona z ciebie Zosia samosia. — Hall kręci głową, po czym wstaje, chwyta ze stołu paczkę fajek i wychodzi na korytarz żeby zapalić.

   Kilka minut później dołączam do przyjaciela. Trucie się nikotyną to jedyna forma zabicia czasu podczas czekania na wieści od Włocha. Widzę, że jest wkurwiony. Znamy się jak łyse konie. Hall doskonale wie, że mam plan i wkurza go, że nie chcę mu nic powiedzieć. I nie zrobię tego. Jego też muszę chronić. Już żadna ważna dla mnie osoba więcej nie ucierpi.

***

   Z drzemki w trybie czuwania wyrywa mnie odgłos przychodzącego połączenia. Sięgam po komórkę i niemal po omacku przesuwam ikonkę zielonej słuchawki.

   — Macie go? — pytam podniesionym głosem.

   Przecieram rozespane powieki i zerkam na ekran komputera. Dochodzi czwarta rano.

   — Czy dzwoniłbym, gdybyśmy go nie mieli? — odpowiada pytaniem, a jego łamana angielszczyzna brzmi nieco komicznie.

    — Załatwiliście wszystko tak, jak prosiłem?

   Moje pytania chyba irytują Włocha, ponieważ wypuszcza ze swoich ust, prawdopodobnie, potok przekleństw w ojczystym języku.

   — Wszystko jak prosiłeś, a nawet lepiej. — Słyszę i wyczuwam, że się uśmiecha.

   — Dobrze, więc możemy zaczynać — zarządzam.

   Ponownie pocieram zmęczone powieki i przejeżdżam dłonią po nieogolonej twarzy, a następnie biorę kilka kontrolowanych wdechów. Podczas gdy Pablo ogarnia połączenie, odpalam papierosa i biorę kilka szybkich buchów. Po chwili w słuchawce telefonu rozlegają się odgłosy szarpaniny i stłumione krzyki. Echo jakie temu towarzyszy sugeruje, że wszedł właśnie do jakiegoś dużego pomieszczenia. Kurwa, założę się, że stary jest posrany ze strachu.

    Naciskam czerwoną słuchawkę, kiedy Pablo daje mi znak, że możemy zaczynać i klikam ikonkę komunikatora na laptopie, chcąc połączyć się z nimi na video. Odbiera już po drugim sygnale.

   — Witam pana niedowiarka — odzywa się makaroniarz z przebiegłym uśmieszkiem, który czai się w kąciku jego ust. W jego spojrzeniu jest coś, co nazwałbym czymś w rodzaju zapędów psychopatycznych. — To są twoje zguby — dodaje, odwracając kamerę.

   Ku mojemu zaskoczeniu na zardzewiałym krześle obok starego Stanforda siedzi psychopata Kevin. Ma zakneblowane usta i łzy w oczach. Jego ojciec również ma w mordzie kawałek jakiejś szmaty. Gdy unosi wzrok i spogląda w kamerę, którą trzyma przed nim Włoch, w jego oczach błyska czysta furia. Zaczyna się szarpać, ale zostaje natychmiast spacyfikowany przez jednego z czterech wspólników Pablo. 

   — Dzięki, Pablo, wykonaliście zajebistą robotę. A teraz pozwolisz, że porozmawiam z panem Theodorem — mówię z największą pogardą, na jaką  mnie stać. — Możesz już wyjąć naszemu gościowi honorowemu knebel z mordy. 

   — Nie ma problemu, ale jak znowu zacznie się nam odgrażać, Orazio przestrzeli mu dłoń — ostrzega poważnie, na co ja jedynie parskam.

   — Możecie przestrzelić mu nawet obydwie, ale najpierw muszę zamienić z nim kilka słów — blefuję, bo doskonale wiem, jak umawiałem się z kumplem Delgado.

   Ani on ani jego ludzie nie zrobią krzywdy Theodorowi i jego pojebanemu synowi, dopóki nie wydamy im wyraźnego polecenia, że mają to zrobić. Chyba że naprawdę nie będą mieli wyjścia. Jednak te dwa kutasy nie muszą o tym wiedzieć. 

   Pablo wyciąga szarpiącemu się Theodorowi knebel z ust. Widzę wściekłość w jego lodowato błękitnych oczach, która napawa mnie niesamowitą satysfakcją.

   — Wiecie kim jestem? — wykrzykuje Stanford, a jego spojrzenie ciska gromy w Włochów, którzy patrzą na niego z kpiną.

   — Możesz być nawet papieżem, jebany skurwielu. Chuj nas to obchodzi — komentuje Pablo, spluwając mu pod nogi, co spotyka się z salwą śmiechu jego towarzyszy.

   — We Włoszech jesteś nikim, Theo — mówię spokojnie.

   Gdyby spojrzenie mogło zabijać, leżałbym martwy. Staremu zaraz pęknie żyłka. Z całych sił staram się nie patrzeć na Kevina, siedzącego z tyłu. Chcę, żeby miał świadomość, że w tej potyczce jest tylko pionkiem. Robakiem, którego z łatwością mogę rozgnieść butem. Kukiełką własnego ojca i jego szefa mafiosy. Kimś, kto zasłużył na śmierć. I ona go dopadnie. Prędzej czy później...

   — Ayden Prescott — wypowiada z jadem, patrząc pewnie w moje ciemne tęczówki. 

   Nie wiem, co myśli sobie w tym momencie, ale jego spojrzenie nie robi na mnie żadnego wrażenia.

   — We własnej osobie. — Kiwam głową. — Syn człowieka, któremu wraz z Thiago Ramirezem zniszczyliście życie. Człowieka, którego doprowadziliście do śmierci — dodaję z jadem.

   Coś w wyrazie jego twarzy się zmienia. Obserwuję, jak dodaje dwa do dwóch, kiedy intensywnie coś analizuje. Dopiero po chwili rozszerza powieki i już wiem, że właśnie się domyślił, że poznałem już całą prawdę. 

   — Czego chcesz, dzieciaku? Pieniędzy? — pyta ostrożnie, nagle spuszczając z tonu.

   Przez chwilę patrzę mu prosto w oczy, chcąc, żeby miał pewność, że ja naprawdę się go nie boję i że jestem gotów posunąć się do wszystkiego.

   — Chcę sprawiedliwości — odpowiadam wreszcie.

   Stanford parska.

   — Myślisz, że jeśli zabijecie mnie i mojego syna, zwróci to życie twojemu ojcu, Ayden? Naprawdę ci się wydaje, że to rozwiąże wszystkie twoje problemy i że w ten sposób osiągniesz sprawiedliwość? Przecież będą nas szukać...

   — Ale kto powiedział, że ktokolwiek zamierza was zabić? — przerywam mu, uśmiechając się z politowaniem. — Nie powiem, że nie mam ochoty patrzeć jak zdychacie, ale to byłoby zbyt proste.

   — Więc czego chcesz? Dlaczego porwało nas jakiś czterech obdartusów? Jaki cel ma to, co właśnie robisz? Wiesz, że nie zostawię tak tego, prawda? Pożałujesz tego, Ayden — odgraża się, na co ja zaczynam się śmiać.

   W następnej chwili wyciągam dyktafon i puszczam mu nagranie jego rozmowy z Thiago. Prawnik wytrzeszcza oczy i przełyka nerwowo ślinę. Odkładam urządzenie i puszczam kolejne nagranie, tym razem to z jego gabinetu, gdzie rozmawiał z Kevinem. Jego oczy robią się jeszcze większe, a w momencie, gdy otwieram teczkę i zaczynam pokazywać mu zdjęcia, zarówno te z dziwkami jak i z gangsterami, chyba dostaje mikro udaru, bo przysięgam, że jego klatka piersiowa na moment przestaje się unosić. 

   — Nadal uważasz, że pożałuję? — pytam z satysfakcją.

   — Skąd... skąd to masz? — jąka się, już nie tyle wkurwiony, co zwyczajnie przerażony.

   Pozwalam sobie zerknąć kątem oka na młodego, którego mina wyraża więcej, niż tysiąc słów.

   — Śledziliśmy was. Dlaczego? Ponieważ twój syn, pierdolony psychopata, dostał od ciebie zadanie, które spierdolił po całości, bo zamiast szukać tego, co mu kazałeś, postanowił urządzić sobie worek treningowy z Luny Duncan. I, cóż, tak się składa, że popełnił błąd. Ogromny błąd. On skrzywdził Lunę, więc teraz będzie musiał liczyć się z konsekwencjami.

   — Ale co zamierzasz z tym wszystkim zrobić? Czego chcesz? Czego od nas oczekujesz? — wyrzuca z siebie z prędkością karabinu maszynowego, a mi się chce śmiać.

   Theodore Stanford. Twardy, dostojny, nie chylący czoła przed nikim. Właśnie wygląda jak małe, bezbronne dziecko, które zgubiło matkę w galerii handlowej. A przerażenie w oczach Kevina daje mi jeszcze większy stan euforii. Biedaczysko, jeszcze nie wie, co go czeka...

   — Już ci wyjaśniam — mówię, odchylając się w fotelu. Odpalam papierosa, milcząc jeszcze kilka chwil, bo chcę, żeby ta cisza wzbudziła w nich jeszcze większy dyskomfort. — Jak już się domyślasz, oprócz materiałów, które zgromadziłem po drodze, stałem się szczęśliwym posiadaczem dowodów, których odzyskanie zlecił ci Ramirez, co z kolei ty zleciłeś twojemu synowi, który swoją drogą jest kompletnym debilem. Tak więc, mam zarówno twardy dysk, jak i dyktafony z zeznaniami Carmen, mechanika, sekretarki oraz wasze prywatne rozmowy. Tak, Carmen stała się wtyczką, bo chciała uwolnić się od męża tyrana, kiedy zaszła w ciąże. Thiago się o tym dowiedział i dlatego zginęła, jednak zdążyła przekazać wszystko dziennikarzowi. Zrobiłeś mu samobójstwo Theo, o tym też już wiemy. Mam też kontakty do dostawców Ramireza, wiem też jak to się stało, że zaginął kontener z bronią cztery lata temu i wiele, wiele więcej. Mam też wystarczająco dużo dowodów, żeby pogrążyć twojego syna...

   — Czego chcesz? — powtarza mężczyzna, a ja już nie wiem, czy jest przestraszony, wkurwiony, czy może zwyczajnie chce mu się ryczeć.

   Nie mam pojęcia, ale wiem, że podobne emocje, co jego ojcu, towarzyszą właśnie Kevinowi. 

   — Twój syn naćpał Lunę i wbrew jej woli nagrał ją podczas zbliżenia. Zapłacił też dwóm obleśnym typom, by pozowali z nieprzytomną Duncan do zdjęć, którymi później ją szantażował — wypluwam z siebie z pogardą, bo na samą myśl znowu czuję obezwładniającą wściekłość. — Masz dopilnować, żeby wszystkie te zdjęcia i nagrania zostały zniszczone. Po drugie, i to jest kwestia, która absolutnie nie podlega dyskusji, twój syn ma wyjechać z miasta...

   — Chyba sobie żartujesz...

   — Po trzecie — podnoszę głos, ucinając jego wypowiedź — dopilnujesz, żeby już nigdy więcej się do niej nie zbliżył nawet na kilometr. W przeciwnym razie odpowiednie materiały trafią w odpowiednie miejsce. Po czwarte, jeśli spróbujecie w jakikolwiek sposób znowu odzyskać twardy dysk, również wszystko trafi do służb. Nie myśl sobie, że się nie zabezpieczyłem. Zdążyłem sporządzić kopie. Jeśli cokolwiek mi się stanie, wtajemniczone przeze mnie osoby będą wiedziały, co robić — blefuję.

   Mam nieco inny plan. I zrealizuję go, ale wcześniej muszę zapewnić Lunie bezpieczeństwo. Muszę mieć pewność, że jest wolna i że już nic jej nie grozi.

   — Jeszcze nie wiem, jak to zrobię, ale pożałujesz tego, Prescott — cedzi, więc ja zaczynam się śmiać.

   Będziesz smażył się w piekle, skurwielu, i każda z osób, które w jakikolwiek sposób skrzywdziły ludzi, którzy są dla mnie ważni.

   — Nie marnuj energii na groźby bez pokrycia. — Wstaję. — Ah, byłbym zapomniał, twój syn prędzej czy później poniesie konsekwencje tego, co zrobił Lunie.

   — Co ty pierdolisz, gówniarzu? Jakie konsekwencje? Przed chwilą powiedziałeś, że nic nie zrobisz, jeśli będziemy trzymać się od was z daleka — rzuca się, a ja zaczynam kręcić głową.

   — Nie. Powiedziałem, że jeśli Kevin zbliży się do Luny, albo jeśli coś mi się stanie, wszystko trafi w odpowiednie miejsce.

   — To jeden chuj — wrzeszczy Stary Stanford, na co ja parskam ponownie.

   — Nie, Theo. Twoje myślenie jest błędne. —  Śmieję się. — Pablo, dzięki za wszystko. Teraz to ja jestem twoim dłużnikiem. Twoim ludziom też jestem wdzięczny. Gdybyście czegokolwiek potrzebowali, masz mój numer. 

   Prawnik wciąż na mnie spogląda. Takiego jadu i wściekłości w stosunku do mojej osoby nie widziałem już dawno w oczach drugiego człowieka. 

   — Nie ma sprawy. Delgado uratował mi życie. Nie mógłbym odmówić ani jemu, ani jego ludziom — odpowiada Włoch i daje znak Orazio, żeby odwiązał zakładników.

   Zasuwam krzesło i odchrząkuję.

   — Naciesz się życiem, Kevin — zwracam się do Stanforda, co powoduje, że wszystkie pary oczu zwracają się w moją stronę. 

   Blondyn wbija we mnie swój wystraszony wzrok, a ja właśnie zabijam go swoim, usiłując zachować spokój, choć w środku cały aż się gotuję z emocji.

   — Czy ty próbujesz grozić mojemu synowi? — pyta stary, ale kompletnie go ignoruję.

   — Naciesz się życiem — powtarzam, patrząc prosto w niebieskie tęczówki chłopaka.  — Korzystaj z niego, póki możesz, bo zamierzam cię zabić — dodaję poważnie, po czym rozłączam czat.

   Odpalam papierosa i zaciągam się mocno. 

   To są twoje ostatnie tygodnie, jebany skurwieluSkrzywdziłeś nieodpowiednią osobę. Skrzywdziłeś moją Lu...

   — Może jednak gdzieś razem wyskoczymy? — pyta Kira.

   Przykładam komórkę do drugiego ucha, szperając jednocześnie w szufladzie w poszukiwaniu notatek z historii. 

   — Już nie jesteś na mnie zła? — pytam zaczepnie.

   Co prawda dzwoniłam do niej jeszcze tego samego dnia wieczorem, żeby ją przerosić za swoje słowa, ale niesmak pozostał tak czy siak. Czasami bywam naprawdę do dupy przyjaciółką. A Kira za każdym razem mi wybacza...

   — Nie. Już przyzwyczaiłam się do tego, że kiedy cierpisz, straszna z ciebie suka — parska, na co i ja się uśmiecham.

   Choć dzisiaj ani trochę nie jest mi śmiechu. Jest dwudziesty ósmy marca i czuję już całą sobą, że zbliża się ta data. Czuje to każda mikrokomórka w moim ciele. Każda najmniejsza cząstka duszy, serca i umysłu. I wszystko to sprawia, że już teraz zaczynam zatapiać się w bólu. Ilekroć do mojego umysłu usiłują wkradać się te wyniszczające wspomnienia, odpycham je, ale wiem, że z każdą godziną będzie to coraz trudniejsze. 

   — Nie mam ochoty nigdzie dzisiaj wychodzić, Ki. Wybacz. Innym razem — mówię.

   — Obydwie dobrze wiemy, dlaczego chcę cię wyciągnąć z domu tak samo jak wiemy, dlaczego odmawiasz. Lu, musisz wyjść do ludzi. Liam mówi, że oprócz wyjścia do szkoły w ogóle nie opuszczasz pokoju. To teraz, kiedy są ferie wiosenne zaszyjesz się w nim już na dobre. Nie chcę żebyś do końca zwariowała, a sama wiesz, że już nie dużo ci brakuje. 

   Parskam cicho na jej słowa.

   — Na to już trochę za późno, Ki. Zwariowałam dawno temu — stwierdzam gorzko. — Ugh, w końcu znalazłam te przeklęte notatki — mówię, wyciągając fioletowy segregator.

   Wracam do biurka i sadowię się wygodnie. Otwieram laptopa i rozkładam się z wszystkimi potrzebnymi rzeczami.

   — Dlaczego zmieniasz temat? — pyta czerwono włosa z ledwie wyczuwalną pretensją w głosie.

   — Dlaczego nie chcesz dać mi spokoju, kiedy cię o to proszę? — odbijam pałeczkę i choć jej nie widzę, wiem, że właśnie przewraca oczami.

   Usiłuję zająć się czymś, co oderwie moje myśli od całego tego syfu, w którym tkwię po uszy. Kevin i te pieprzone dowody. Ayden i jego kłamstwa. I wspomnienia wypadku, który odebrał mi tak wiele. Teraz już przynajmniej wiem, że moje spotkanie ze Stanfordem w ośrodku rehabilitacyjnym nie było następstwem tego, co wydarzyło się dwa lata temu, dwudziestego dziewiątego marca. Jednak to nic nie zmienia. Nie sprawia, że boli mniej. A ja jestem na etapie, że nie wiem już, co dalej. Z jednej strony czuję się tak, jakbym była całkowicie pusta w środku i wypruta emocjonalnie, a z drugiej odnoszę wrażenie, że czuję za dużo i to mnie przeraża. Chciałabym poczuć ulgę. Choć na chwilę. Czy to kiedykolwiek jeszcze będzie możliwe? Czy uda mi się jeszcze kiedykolwiek normalnie żyć? Czy jeszcze kiedykolwiek będę potrafiła być szczęśliwa? Nie znam odpowiedzi na te pytania, ale w głębi duszy mam pewność, że już nic nigdy nie będzie dobrze. A gdzieś z tyłu głowy odzywa się cichutki głosik, który powtarza mi, że wie, co powinnam zrobić, żeby to wszystko się skończyło... 

   — Nie znam bardziej upartej osoby od ciebie, Luna. Nie znam też nikogo bardziej irytującego, ale kocham cię i właśnie dlatego będę u ciebie za dwie godziny, a teraz muszę kończyć, bo mam drugi telefon. Masz być gotowa o ósmej. Nie interesuje mnie co założysz. Możesz wyjść nawet owinięta w koc, ale ja cię i tak wyciągnę z domu, panno Duncan. Cześć.

   Rozłącza się, zanim zdołam zaprotestować po raz kolejny. Wzdycham i odkładam komórkę na szafkę. W kolejnej chwili sięgam do szuflady i spomiędzy gratów wygrzebuję opakowanie Diazepamu. Jeśli chcę funkcjonować w miarę normalnie, potrzebuję wspomagaczy. Zaglądam do pudełka i z przerażeniem odkrywam, że zostały mi tylko dwie pigułki. Wyciągam jedną i połykam bez popijania, jednocześnie układając w głowie plan, na którego pacjenta mojej mamy, wypisać sobie receptę tym razem...

***

   Po ósmej jestem już gotowa. Nie mam pojęcia co zaplanowała Kira, więc postanowiłam się ani szczególnie nie stroić, ani nie wyglądać też jakbym przez ostatni tydzień nie miała gdzie mieszkać.

   I choć wszystkie czynności, które musiałam wykonać, żeby wyglądać względnie dobrze sprawiły mi niebywałą trudność i były dla mnie po prostu męczące, postanowiłam wykrzesać z siebie jeszcze trochę siły i energii. Kira to wariatka jeśli chodzi o moje dobro i próbę ratowania mnie. Nie odpuściłaby mi tak łatwo. Gdybym zaczęła się z nią sprzeczać i się jej stawiać, pewnie znowu byśmy się pokłóciły, a tego nie chciałam. 

   Staję przed lustrem i wzdycham kolejny raz. Założyłam zwyczajne czarne spodnie z przetarciami, biały top i tego samego koloru sneakersy oraz jeansową kurtkę. Włosy zebrałam w niedbałego koka na czubku głowy. Do tego absolutne minimum makijażu. Korektor pod oczy, tusz na rzęsach i podkreślone brwi. Naprawdę na nic więcej mnie dzisiaj nie stać...

   Akurat gdy pociągam usta bezbarwną pomadką, słyszę parkujący na podjeździe samochód. Marszczę brwi, bo ten ryk silnika poznam wszędzie. Moje serce przyspiesza mimowolnie. Muszę użyć całej swojej silnej woli, żeby nie otworzyć drzwi i nie wyjrzeć na korytarz. Całe moje ciało reaguje w momencie, kiedy do mózgu trafia informacja kto przyjechał. 

   Uspokój się, idiotko — karcę się w myślach. 

   Ayden przyjechał pewnie do Liama. Albo po Liama. Zresztą, kurde, jakie to ma w ogóle znaczenie? Ja czekam na Kirę. I nie wyjdę z sypialni, dopóki ona nie przyjdzie. Może akurat w tym czasie Prescott zniknie w pokoju mojego starszego brata? Cokolwiek, bylebym na niego nie wpadła. Już dawno przestałam ufać samej sobie. Bo choć czuję się przez niego zraniona i choć jestem na niego wściekła, to wciąż cholernie tęsknię. Nie da się tak szybko zapomnieć o osobie, która była i w pewien sposób nadal jest naszym wszystkim i którą kocha się mocniej, niż kogokolwiek i cokolwiek na tej ziemi. 

   — Dobry wieczór, Leonardo. — Słyszę i niemal natychmiast czuję, jak miękną mi kolana. — Przyjechałem po Lunę.

   Co?

   Od razu, kiedy dociera do mnie sens jego słów, naciskam klamkę i wychodzę na korytarz. I kiedy dostrzegam Aydena, dreszcz przebiega po całym moim ciele, a na skórę wypełza gęsia skórka. 

   O kurwa, jak on dobrze wygląda.

   Ma na sobie czarne bojówki, Jordany w tym samym kolorze i białą koszulę, której rękawy podwinął do łokci a dwa guziki pod szyją zostawił rozpięte. Jego włosy są idealnie ułożone. Przesuwam wzrokiem powoli w górę jego sylwetki, aż docieram do oczu. I kiedy wreszcie w nie spoglądam, powala mnie ogrom malujących się w nich emocji. Nie wiem co powiedzieć, ani jak zareagować, ale jest coś, czego jestem pewna. Zabiję Kirę Goldman... 

   — Co ty tu robisz? — pytam, zerkając kątem oka na ojca, który przygląda się nam z wyraźnym zaciekawieniem. 

   — Przyjechałem zabrać cię na randkę — mówi, a ja niemal krztuszę się własną śliną.

   Słucham? O czym on pieprzy? Jaka randka?

   — Podwójną randkę. — Słyszę za sobą, więc odwracam się w kierunku schodów.

   Zbiega po nich mój brat, który głupkowato się uśmiecha. Jego też zabiję.

   — Czy wy się wszyscy dobrze czujecie? — pytam głupio, na co zostaję zgromiona wzrokiem przez Lee.

   Ayden też obdarza mnie spojrzeniem w stylu nie rób scen, a ja właśnie biję się z myślami. Z jednej strony ojciec, który obserwuje nas z boku. Nie chcę, by cokolwiek podejrzewał, albo żeby się martwił. Z drugiej strony mój mózg i zdrowy rozsądek, które wiedzą, że absolutnie nie powinnam nigdzie wychodzić z Aydenem Prescottem i głupie, naiwne i zdradzieckie serce, które pragnie tego tak mocno, że bije właśnie tysiącem uderzeń na minutę, powodując, że kręci mi się w głowie.

   — Chodź już, bo spóźnimy się na seans — pospiesza mnie brat i łapie moją dłoń, ciągnąc w kierunku drzwi.

   Odwracam się raz jeszcze, żeby spojrzeć na ojca, ale on już się odwraca. Jednak zanim znika mi z pola widzenia, dostrzegam jego dziwny uśmieszek i to, jak kręci głową. Co to miało być? Czy wszyscy się przeciwko mnie dzisiaj zmówili?

   — Co to ma, kurwa, niby znaczyć? — cedzę, kiedy stoję już obok niebieskiego nissana czarnookiego. — Liam, czy ty się z chujami na łby pozamieniałeś?

   — Ja ci tylko wyświadczam przysługę, moja droga. Bawcie się dobrze — mówi, po czym wsiada do swojego samochodu i odjeżdża, zostawiając mnie z mnóstwem pytań i otwartą buzią.

   — Będziesz tak stać, czy wsiądziesz do tego samochodu? — Głos Aydena wyrywa mnie z chwilowego zawieszenia.

   Odwracam się powoli w jego stronę i mam ochotę rzucić w niego kamieniem, kiedy zauważam ten typowy, arogancki Aydenowy uśmieszek. Choć skłamałabym mówiąc, że w połączeniu z kilkudniowym zarostem, który zdobi jego twarz, nie dodaje mu plus milion do atrakcyjności. 

   I kiedy tak na niego patrzę, wszystkie negatywne emocje gdzieś ze mnie ulatują i wiem, że to sprawka mojego pieprzonego serca. Mam ochotę zasadzić sobie mentalnego kopniaka prosto między oczy. Co ja wyprawiam? Co on ze mną wyprawia? 

   — Będziecie smażyć się w piekle. Ty, Kira i mój brat zdrajca — fukam, na co Ay parska.

   — A ty razem z nami. Myślisz, że nie zauważyłem w jaki sposób patrzyłaś na mnie, gdy wyszłaś z pokoju? — pyta z uniesioną brwią, a kącik jego ust wykrzywia się w dwuznacznym półuśmiechu.

   — Myślę, że powinieneś zapisać się do okulisty — mamroczę zakłopotana.

   W następnej chwili po prostu wsiadam do samochodu, od razu zapinając pas. Dociskam się do drzwi najbardziej, jak tylko potrafię, byleby zredukować ryzyko, że moja skóra zetknie się ze skórą Aydena, bo wtedy już przepadnę na dobre. 

   Ayden zajmuje miejsce za kierownicą, a kilka minut później suniemy już wybrzeżem, kierując się w stronę peryferii. 

   — Dokąd jedziemy? — przerywam ciszę.

   — Mam dla ciebie niespodziankę, ale najpierw wstąpimy do In-N-Out Burger, okej?

   — Niespodziankę? Nie lubię niespodzianek... — mówię.

   Czuję się podekscytowana, co usiłuję zdusić, przypominając sobie powód, dlaczego nasza relacja przestała działać. Nie powinno mnie tu być. Nie powinnam się z nim spotykać. Powinniśmy o siebie zapomnieć. Tylko że serce nie jest w stanie zapomnieć osoby, którą wybrało. Ja sama tego nie potrafię. Chciałabym zapomnieć, bo tak byłoby mi łatwiej, ale prawda jest taka, że podejmowałam tych prób setki od lat i wciąż mi się nie udało. Bo kocham go. I kochałam go nawet wtedy, kiedy mnie ranił. Za każdym razem, gdy łamał mi serce, ono biło dla niego jeszcze mocniej. I to się chyba nie zmieni już nigdy. 

   — Ta ci się spodoba — oznajmia przekornie.

   Kilka minut później siedzimy już w ogródku przy knajpie, jedząc w milczeniu burgery, które popijamy colą. Nie rozmawiamy. Nie dlatego, że nie mamy o czym. Nie da się tak po prostu przejść do porządku dziennego nad tym, co się między nami wydarzyło i po tym wszystkim, czego się dowiedziałam.

   — Nigdy nie chciałem cię skrzywdzić. — Ciszę jako pierwszy przerywa brunet, czym mnie zaskakuje. — I choć wiem, że i tak to zrobiłem i czujesz się oszukana, chcę żebyś wiedziała, że nie zrobiłem tego z pełną premedytacją. Wiem, że powinienem był powiedzieć ci prawdę i żałuję, że tego nie zrobiłem. 

   Upijam jeszcze kilka łyków napoju, po czym wycieram usta, odsuwając od siebie resztkę jedzenia.

   — Z premedytacją czy nie, oszukałeś mnie, Ayden. Sam przyznałeś, że początkowo chciałeś się do mnie zbliżyć tylko po to, żeby dostać się do dowodów, które myślałeś, że ma mój ojciec. Przyznałeś, że nie zrobiłeś tego, bo coś ci nie pozwalało. Ale wracając tutaj właśnie taki miałeś plan — wyrzucam z siebie, a wszystko, co czułam tamtego ranka, gdy poznałam całą prawdę, uderza we mnie ponownie. 

   — Żałuję tego — powtarza. — Każdego, pierdolonego dnia tego żałuję. Nie chciałem cię skrzywdzić, a wszystko, co zrobiłem, było jedynie następstwem tego, że sam miałem w głowie chaos. Nie wiedziałem, co robić ani jak poradzić sobie z bólem i pustką, którą pozostawił mój ojciec. Mnie też nie jest łatwo, Lu. 

   Nasze spojrzenia się krzyżują. W ciemnych oczach bruneta widzę szczerość, ale to, póki co niczego nie zmienia. I nie wiem, czy kiedykolwiek zdołam wybaczyć mu, że mnie okłamał. Co z tego, że nie chciał? Co to zmienia? 

   — Wystarczyło szczerze ze mną porozmawiać, wiesz? Tak, jak ja rozmawiałam z tobą. Pozwoliłam ci na poznanie moich najbardziej okrutnych sekretów. Byłeś przy mnie, kiedy jedyną rzeczą, jakiej pragnęłam, była śmierć. Zrobiłabym dla ciebie wszystko, gdybyś tylko poprosił. Mogłeś mi powiedzieć, a ja byłabym przy tobie. Wspierałabym cię i próbowała pomóc, tak, jak ty pomogłeś mnie. Razem coś byśmy wymyślili...

   — Zależy mi na tobie — przerywa mi — zależy mi bardziej, niż na kimkolwiek na tym pojebanym świecie — wyznaje, zwalając mnie tym z nóg.

   Dłuższą chwilę patrzę mu w oczy. Widzę wyraźnie, że mówi szczerze i nie są to tylko puste słowa, żeby mnie udobruchać. I nie umyka mojej uwadze również ten ogrom emocji, które malują się w jego ciemnych tęczówkach. A ja czuję, że zaczynam tracić grunt pod nogami, więc wstaję i otrzepuję dłonie.

   Muszę się zdystansować, jeśli nie chcę rzucić się na niego, całując tak, jakby jutra miało nie być. Potrzebuję przestrzeni, bo jeszcze chwila i wszystko mu wybaczę. A choć moje serce nie pragnie niczego, jak właśnie tego, muszę słuchać głosu rozsądku. Ale kiedy on patrzy na mnie tymi swoimi czarnymi oczami, wygląda jak wygląda i mówi te wszystkie rzeczy, nie potrafię jasno myśleć. 

   Nie mogę się poddać. 

   — Jedziemy? — pytam. — Robi się późno. — Pokazuję mu ekran komórki.

   Dochodzi jedenasta, a ja miałam szczerą nadzieję, że przed północą będę już w domu.

   —Jedziemy. — Kiwa głową.

   Wsiadamy do samochodu, a chwilę później Ay gładko włącza się do ruchu. 

   I kiedy zjeżdża ze stanówki, a przed nami nie ma już nic oprócz szczerych pól, wiem już dokąd zmierzamy, jednak o nic nie pytam. Przyznaję, że jestem coraz bardziej ciekawa tego, co się wydarzy. Aktualnie targa mną tak wiele skrajnych emocji, że nie mam pojęcia, jak uda mi się to ogarnąć.

   Wreszcie zatrzymujemy się nieopodal wjazdu na teren starej rafinerii, ale Prescott nie gasi silnika. Zamiast tego sięga po kawałek materiału do schowka, po czym krzyżuje ze mną spojrzenie.

   — Chyba sobie żartujesz. — Kręcę głową, wiedząc już do czego zmierza.

   —Jeśli tego nie założysz, zepsujesz mi niespodziankę — mówi, uśmiechając się do mnie tak rozbrajająco, że przewracam oczami, ale posłusznie biorę od niego apaszkę i zawiązuję sobie oczy.

   Ayden wprawia samochód w ruch i podjeżdżamy jeszcze kawałek do przodu. Wreszcie się zatrzymujemy, a chłopak gasi silnik. 

   — Nie ściągaj, dopóki ci nie pozwolę — nakazuje, a ja przewracam oczami, choć on nie może tego widzieć.

   Słyszę, że wychodzi z Nissana i obchodzi go wokół, po czym otwiera moje drzwi, chwyta moją rękę i pomaga mi wsiąść. Czuję przyjemne mrowienie na całym ciele, kiedy moja zimna skóra styka się z jego ciepłą. 

   Pokonujemy kilka metrów, po czym Ayden daje mi znak, żebym się zatrzymała. Po chwili słyszę odgłos czyichś kroków, co wywołuje u mnie niepokój, który jednak szybko mija, gdy tylko rozpoznaję głos.

   — Tutaj masz de... — zacina się Kemal, po czym odchrząkuje — pilota. Tu masz pilota. Wystarczy, ze naciśniesz tu na środek i wszystko będzie fruwać — śmieje się.

   Marszczę brwi, ponieważ nie rozumiem absolutnie nic z jego wywodu.

   — Co wy wykombinowaliście, co? — pytam, ale nie dane mi jest póki co poznać odpowiedzi.

   — Dzięki, Kemal. Możesz już jechać. Dalej sobie poradzimy — mówi Ay, kompletnie mnie ignorując.

   Słyszę, że Turek wsiada do samochodu, którym sekundę później odjeżdża z piskiem opon, a wokół ponownie zapada cisza. 

   — Jesteśmy tu sami? — zadaję kolejne pytanie.

   — Tak, zadbałem o to. Zaczekaj tu chwilę, nie ruszaj się. Sięgnę tylko po coś do samochodu — mówi brunet, więc cierpliwie czekam, przestępując z nogi na nogę.

   Nie ukrywam, że ciekawość zżera mnie od środka. Jeśli w ciągu dwóch minut nie dowiem się, co to za niespodzianka, zdejmę ten kawałek szmaty i wrócę do domu na piechotę.

   Wreszcie czuję jakiś ruch obok. To Ayden ściąga mi z oczu apaszkę. Mrugam kilkukrotnie, żeby przyzwyczaić oczy do ponownego widzenia. W końcu rozglądam się wokół. Otwieram usta, widząc setki świec na placu wokół nas. Przenoszę wzrok na chłopaka, który w jednej ręce trzyma bukiet niebieskich niezapominajek, a w drugiej nieduże pudełko z logo miejscowej cukierni, w którym najpewniej znajduje się tort.

   — Niezapominajki? — wykrztuszam, całkowicie powalona tym, co zobaczyłam.

   — Tak. — Kiwa głową. — Niezapominajki są symbolem pamięci. Kiedy je komuś dajesz, prosisz, żeby nigdy o tobie nie zapomniał — tłumaczy, wręczając mi je.

   Na moją twarz wypływa rumienieć, a ciało pokrywa gęsia skórka. Nie mam pojęcia, co powiedzieć, ani jak się zachować.

   — Ja...

   — Zaczekaj — przerywa mi. — Za piętnaście minut będzie północ, a ja chcę zdążyć o wszystkim ci opowiedzieć. Odwróć się — prosi, więc robię to.

   I przysięgam, że moja szczęka chyba właśnie upadła i rozbiła się o asfalt pod moimi stopami. Przed moimi oczami w odległości jakiś czterdziestu metrów stoi sześć samochodów. Wszystkie należą do członków rodziny Stanford. Ustawione w półkolu prezentują się imponująco. W centralnym punkcie stoi białe Porsche Kevina, a tuż obok jego mercedes. Nie zabrakło też cacek jego ojca, matki i różowego volvo Hope. 

   — Co to ma być? Nic nie rozumiem? — mówię, ledwie słyszalnie.

   — Dokonaliśmy z chłopakami kradzieży i wcale nie jest mi z tego powodu wstyd. Powiem więcej, czuję satysfakcję na samą myśl, że te cacka już za chwilę pójdą z dymem. — Uśmiecha się, a ja na te słowa odwracam się przodem do niego.

   — Z dymem? — powtarzam za nim.

   — Kemal to spec od wybuchów, nie wspominałem ci? — pyta, a ja kręcę głową, będąc w coraz większym szoku. — Lubi zabawę z ogniem, a hobbystycznie konstruuje bomby. Widzisz, każdy z nas ma jakąś specjalność. — Znowu się śmieje, ale ja jestem w takim szoku, że nie umiem podzielić jego entuzjazmu. 

   — Ayden, ja naprawdę nic z tego nie rozumiem — powtarzam się, spoglądając wprost w jego ciemne oczy, które właśnie błyszczą z podekscytowania.

   — Wiem, co przeżywasz każdego roku w twoje urodziny. W te chciałem podarować ci coś wyjątkowego. Chciałem sprawić, że dzięki tym wspomnieniom w kolejne urodziny będzie cię bolało mniej. 

   Emocje w jego głosie udzielają mi się, bo czuję, że lada moment sama nie będę umiała nic z siebie wykrztusić. To dla mnie chyba zbyt wiele. Nogi mi miękną i zaczynam się trząś, ale Ayden nie pozwala mi upaść. Chwyta mnie pod ramię i przyciska do swojego boku.

   — Chciałem podarować ci coś wyjątkowego — szepcze, a jego ciepły oddech łaskocze moją skórę — jesteś wolna, Luna. Jesteś wolna.

   Podrywam głowę do góry niemal tracąc oddech, kiedy dociera do mnie sens jego słów.

   — Co? — udaje mi się wydusić.

   Ayden posyła mi taki uśmiech, jakiego jeszcze nigdy u niego nie widziałam. Kładzie kciuk na moim policzku i pociera go delikatnie, wprawiając tym ruchem moje serce w żywsze bicie. Przymykam oczy, czekając na wyjaśnienia.

   — Odzyskałem wszystkie dowody — mówi — poza tym zebraliśmy wystarczającą ilość materiałów, żeby pogrążyć ich wszystkich. Kilka dni temu rozmawiałem z Theodorem. Delgado ma znajomego w Mediolanie, więc poprosiłem go o przysługę. Pablo razem ze swoimi ludźmi porwał Stanfordów. Zadbał o to, żebym mógł porozmawiać z nimi na wideo w bezpieczny sposób. Pokazałem im nagrania i zdjęcia. Przedstawiłem nasze stanowisko. Stary postara się o to, by Kevin pozbył się wszystkich nagrań i zdjęć z tobą. Dopilnuje też, żeby synalek wyprowadził się z miasta. Jesteś wolna, Luna. Już nic ci nie grozi. 

   Patrzę mu prosto w oczy, szukając w nich jakichkolwiek oznak, że tylko żartował. Stoję w bezruchu, bo nie dociera do mnie to, co przed chwilą usłyszałam. Tak długo walczyłam o to, żeby przetrwać. Tak długo marzyłam o wolności, że teraz, kiedy to się dzieje, ja nie umiem w to uwierzyć. Moje dłonie zaczynają drżeć. Tętno przyspiesza. Niemal jestem w stanie usłyszeć dudnienie własnego serce. 

   Ayden pociąga mnie za rękę i oboje wsiadamy do samochodu. Wciąż nie wiem, co mam powiedzieć i jak zareagować. Chyba jestem w szoku.

   — Zrobimy to razem, mała — mówi.

   W kolejnej chwili łapie mnie za dłoń, zmuszając tym samym żeby spojrzała mu w oczy. Emocje wylewają się z nas, a ja zupełnie nie wiem, jak ma sobie poradzić z tym wszystkim. Ay układa mój palec na przycisku, o którym wcześniej wspominał Kemal i przykrywa go swoim. Instynktownie przenosimy wzrok na ekran komórki, który pokazuje minutę po północy.

   — Jesteś wolna, Lu. Wszystkiego najlepszego — mówi i jak na komendę oboje spoglądamy przed siebie, a sekundę później jego palec kładzie nacisk na mój, co powoduje detonację.

   Potworny huk i rozbłysk na moment nas oślepiają i ogłuszają. Samochody wybuchają jeden po drugim w kilkunastosekundowych odstępach. Ogrom zniszczeń, jaki mam przed oczami powoduje, że wreszcie się otrząsam. Wielka kula ognia przed nami sprawia, że w końcu z pełną mocą do mnie dociera, że Ayden dotrzymał słowa. Uwolnił mnie. Mój koszmar się skończył.

   — To koniec? — pytam drżącym z emocji głosem.

   — Tak. — Kiwa głową. — Jesteś wolna — powtarza po raz kolejny, żeby naprawdę to do mnie dotarło.

   Nerwowy śmiech opuszcza moje usta, kiedy kręcę głową, jedocześnie próbując powiedzieć cokolwiek sensownego. Nie wiem, co czuję w tym momencie. Wciąż do końca nie dociera do mnie to wszystko. Czy czuję ulgę? Jeszcze nie. Czy czuję się tak, jakby spadł mi z pleców dwutonowy głaz? Zdecydowanie. Jestem wolna...

   — Dziękuję — szepczę, spoglądając w oczy bruneta. Moje właśnie zaczynają się szklić, a drżenie dłoni to coś, czego nie potrafię opanować.

   Ayden nic więcej już nie mówi. Po prostu zbliża twarz ku mojej. Jego oddech łaskocze moją skórę. Nie odsuwam się. Pozwalam mu na to, do czego zmierza. Wreszcie muska wargami moje wargi. Najpierw delikatnie, prawie niewyczuwalnie, jakby badał grunt i sprawdzał moją reakcję, a kiedy wyczuwa, że zamierzam się odsunąć, łączy nasze usta w delikatnym pocałunku. Przymykam oczy, a z moich ust ulatuje westchnięcie. Tak za tym tęskniłam... 

   Ayden pogłębia pocałunek. Całujemy się powoli, władając w to całą naszą tęsknotę, wszystkie targające nami uczucia i coś, co ciężko mi nazwać, ale wiem, że to właśnie to.

   — Lu... — szepcze Ayden, kiedy dysząc ciężko, odrywamy się od siebie.

   Opiera czoło o moje i patrzy mi prosto w oczy.

   — Czy to pożegnanie? — pytam cicho.

   — Nie wiem, ty mi powiedz — odpowiada brunet, kontynuując masowanie kciukiem mojego policzka.

   — Nie chcę, żeby to było pożegnanie — mój głos się załamuje — jednak wydaje mi się, że tak będzie lepiej — wykrztuszam, a wypowiadanie tych słów sprawia mi większą trudność, niż mogłabym przypuszczać.

   Moje serce, już i tak połamane, zdaje się pękać na jeszcze więcej maleńkich części. W oczach Aydena widzę ból. 

   — Lepiej dla kogo? —prycha.

   — Myślę, że dla nas obojga, Ayden.

   — W porządku. Jeśli tego właśnie chcesz — mówi ciemnooki, odsuwając się ode mnie na odległość kilku centymetrów.

    — A ty? — pytam i naprawdę nie wiem dlaczego. — Czego ty chcesz?

   Ayden jeszcze chwilę świdruje mnie wzrokiem. I robi to w taki sposób, że czuję się jedocześnie dziesiątki emocji i żadnej z nich nie umiem nazwać. Z jednej strony uczucia wypełniają mnie po brzegi,  a z drugiej mam w sobie kompletną pustkę.

   — Ciebie — odpowiada Prescott wreszcie.  — W każdym tego słowa znaczeniu.

   Wstrzymuję oddech i przymykam oczy. Stado motyli właśnie urządza sobie bieg przez płotki w dole mojego brzucha. Wreszcie ze świstem wypuszczam powietrze z ust i otwieram oczy, by spojrzeć na bruneta.

   — Ostatni raz? — szepczę, ale już nie słyszę odpowiedzi. 

   Ayden wpija się w moje usta, scałowując z nich ostatnie wątpliwości. Ten pocałunek jest inny, niż poprzedni. Wyczuwam w nim oprócz tęsknoty ogromną desperację i... ból. Dużo bólu.

   Wsuwam dłonie pod koszulę Aydena, a jego ciało całe spina się pod wpływem mojego dotyku. Jednak po sekundzie rozluźnia się, pozwalając moim palcom badać każdy skrawek jego umięśnionego torsu. 

   Odrywamy się od siebie tylko po to, by ściągnąć ubrania. Ayden odsuwa siedzenie do tyłu, żeby było nam wygodniej, po czym opiera się, a ja siadam na nim okrakiem. Patrzę mu głęboko w oczy. Widzę w nich pożądanie i coś, czego nie umiem nazwać. Przestaję jednak analizować, bo Ay właśnie zakłada prezerwatywę, po czym ponownie łączy nasze usta w zmysłowym pocałunku. Chwyta moje biodra, opuszczając mnie powoli na swojego penisa. Kładę dłonie na jego szyi i odchylam głowę do tyłu, kiedy jego męskość mnie wypełnia. Oboje na moment wstrzymujemy oddech, pozwalając rozkoszy rozlać się po naszych ciałach. Wreszcie przywieram wargami do ust Aydena, oplatając dłońmi jego szyję. Brunet cały czas patrzy mi w oczy, kiedy zaczynam się na nim poruszać, wydając z siebie ciche jęki. Oboje jesteśmy w niebie. Ostatni raz jesteśmy we wspólnym niebie...

   Oboje wiemy, że to pożegnanie. Oboje tego nie chcemy, ale wiemy, że tak będzie lepiej. I oboje mamy świadomość, że dopóki jest w nas tyle destrukcyjnych emocji, nie uda nam się zbudować żadnej zdrowej relacji. Jesteśmy zbyt zranieni, zbyt zagubieni i zbyt rozżaleni.

   Kocham go, ale to niczego nie zmienia. Tak będzie lepiej. Po prostu...

***

Nie jestem do końca zadowolona, ale może to wynikać z faktu, którą mamy godzinę, kiedy kończę pisać ten rozdział. 

Cóż, mam nadzieję, że Wam się spodoba. 

Do następnego. Kocham Was, Lea. xo



Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top