5.

     On wrócił. Te dwa słowa raz po raz rozbrzmiewają w mojej głowie.

    Kira siedziała przy mnie do momentu, aż byłam gotowa do wyjścia na kolację. Moje myśli wciąż krążyły wokół jednej osoby, więc wszystko robiłam mechanicznie. Założyłam bordową sukienkę, z długim rękawem i dekoltem w łódkę. Rozkloszowaną u dołu i z wycięciem w kształcie litery V na plecach.

    Moja przyjaciółka stwierdziła, że wyglądam jednocześnie skromnie i ze smakiem, oraz cholernie seksownie i „do schrupania". Według mnie, te dwa określenia się wykluczają, ale tylko przewróciłam oczami.

    Swoje długie, ciemnobrązowe loki, sięgające mi już prawie do pasa, puściłam luźno, a na twarz nałożyłam makijaż mocniejszy, niż zwykle. Miałam jakąś dziwną potrzebę, żeby wyglądać naprawdę dobrze, gdybyśmy mieli jednak pojawić się na imprezie. Bo, jak się później okazało, Caleb zorganizował to na cześć Aydena. Taka impreza powitalna.

    Z jednej strony cholernie chciałam tam pójść i go zobaczyć. Nie miałam pojęcia, jak teraz wygląda, czy się zmienił. Nie korzysta z portali społecznościowych, więc nie miałam nawet szansy, żeby to sprawdzić. Do San Diego też nie przyjeżdżał. Ostatnim razem widziałam go właśnie w tamtą pamiętną noc, w którą całkowicie mnie zrujnował i zostawił samą, na plaży, z sercem w kawałkach.

    - Cały wieczór zamierzasz być naburmuszona, jak pies? – słyszę, co natychmiast wyrywa mnie z rozmyślań i każe wrócić duchem do samochodu, w którym aktualnie się znajduję. Obok mnie siedzi osoba, której nienawidzę najbardziej na świecie.

    - Przepraszam – silę się na uśmiech, udając skruchę – miałam ciężki dzień.

    - Gówno mnie to obchodzi – syczy Kevin – jak tylko przekroczymy próg mojego domu, masz być radosna, jak pierdolony skowronek. Inaczej pożałujesz.

    Nic nie odpowiadam, po prostu kiwam głową, zagryzając policzek od środka. Gniew w moich żyłach buzuje niebezpiecznie, ale nie mogę pozwolić sobie na wybuch.

    Kevin już po chwili się uspokaja i jak gdyby nigdy nic, chwyta moją dłoń i zaczyna zataczać delikatnie kółka kciukiem. Jakby wcale na mnie przed chwilą nie nawrzeszczał.

    Zaczynam podejrzewać, że cierpi na jakąś chorobę dwubiegunową. Potrafi być naprawdę bardzo miły i troskliwy, by już chwilę później zamienić się w okrutnego dupka.

    Patrzę na niego kątem oka. Nie do wiary, jak bardzo się co do niego pomyliłam. Chłopak o anielskiej twarzy, naprawdę przystojny. Jego blond włosy są już ciut za długie, więc niesforne kosmyki opadają mu na czoło. Szare oczy pasują do jego jasnej karnacji, a wąskie, ale ładne usta, aż się proszą o to, by ktoś się nimi zajął. Ja jednak wiem, że pod tą otoczką przystojnego i porządnego chłopaka z dobrego domu, czai się zło i okrucieństwo. Dałam się zwieść. I teraz za to płacę.

    Kilka minut później, wjeżdżamy żwirowym podjazdem pod ogromną posiadłość rodziny Stanford. Willa jest imponująca i piękna, choć w ogóle nie w moim stylu. Wszyscy wiedzą, że Stanfordowie lubią obnosić się ze swoim bogactwem. Dlatego ich drogie samochody zazwyczaj stoją przed domem, zamiast w garażu.

    Kevin wysiada, po czym obchodzi samochód i otwiera mi drzwi. Podaje mi dłoń i pomaga wysiąść, a ja nie potrafię ukryć obrzydzenia, kiedy jego skóra styka się z moją. Wszystko, co teraz robi, robi na pokaz. Uwielbia odstawiać teatrzyk i udawać przed ludźmi, że nasz związek jest idealny.

    Kładzie dłoń na moich lędźwiach, jak prawdziwy gentelman i ruszamy w stronę wejścia.

    Biorę kilka głębokich wdechów, zanim przekraczam próg, a w myślach proszę wszystkie dobre duchy, aby przelały na mnie siłę, która będzie mi potrzebna, by przetrwać ten wieczór.

    - Dobry wieczór Kevin, dobry wieczór Luno – odzywa się gosposia, zamykając za nami drzwi. Jej ton jest oficjalny, ale ciepły. Nie mam pojęcia, jak ona wytrzymuje w tym domu, ale słyszałam, że ma na utrzymaniu niepełnosprawną córkę, a jej mąż ich zostawił. Stanfordowie dobrze jej płacą i podejrzewam, że tylko dlatego wciąż tutaj jest.

    - Dobry wieczór Stello – odpowiadam, uśmiechając się do niej, a Kevin po prostu ją ignoruje.

    Ruszamy długim korytarzem, prosto do jadalni. Rozglądam się wokół, po raz kolejny zdając sobie sprawę, jak bardzo nie lubię przebywać w tym domu. Willę urządzono z przepychem. Każdy centymetr tego miejsca zdaje się krzyczeć: „Hej, ludzie! Patrzcie, jacy jesteśmy bogaci! Całujcie parkiet, po którym stąpacie, bo przed chwilą przechodził tędy Theodore Stanford!". Parskam do swoich myśli, a Kevin rzuca mi zdziwione, ale ostrzegawcze spojrzenie.

    Natychmiast przywołuję się do porządku, prostując plecy i unosząc głowę.

    Wchodzimy do dużego pomieszczenia, gdzie znajduje się ogromny stół z sześcioma krzesłami i kilka innych, stylowych mebli. Na ścianach wiszą obrazy znanych malarzy i jedna, rodzinna fotografia.

    Leslie powiedziałaby, że każdy z członków rodziny Stanford, wygląda na tym zdjęciu, jakby miał kija w dupie. Wszyscy ubrani są w eleganckie stroje i robią oficjalne miny. Rodzina królewska się znalazła. Prycham w myślach.

    Przypominam sobie ściany w naszym salonie, obwieszone setkami zdjęć, na których jesteśmy umorusani, w dziwnych sytuacjach, w przeróżnych miejscach, naprawdę szczęśliwi i zaczynam im współczuć.

    Czyjeś chrząknięcie sprawia, że odwracamy się w stronę drzwi. Ojciec Kevina przygląda nam się przez chwilę, po czym podchodzi i wita się najpierw ze mną, później z synem. Zaraz za nim pojawia się jego żona, Evelyn. Znana, ceniona i lubiana pani doktor. Jest chirurgiem, podobno bardzo dobrym i chyba uważa, że choćby przez sam ten fakt, ludzie powinni jej się kłaniać.

    - Dobry wieczór państwu. Dziękuję za zaproszenie. Jest mi bardzo miło – mówię, zwracając się w sposób, w jaki się ode mnie oczekuje.

    Kątem oka dostrzegam, że Kevin uśmiecha się z zadowoleniem, więc nieco się rozluźniam.

    Po chwili dołącza do nas Hope i jak zwykle ma minę wiecznej cierpiętnicy, jakby oczekiwała, że cały świat padnie do jej stóp i zacznie przepraszać, że w ogóle istnieje. Zza pleców blondynki wyłania się jasna czupryna jedynej osoby z tej rodziny, którą naprawdę lubię i szanuję.

    Malcolm Stanford ma jedenaście lat. Jest rówieśnikiem mojego najmłodszego brata i jednocześnie jego najlepszym przyjacielem. Nie wiem, po kim odziedziczył tak dobre serce, ale na pewno nie po rodzicach. Zastanawialiśmy się nawet z Leslie i Liamem, czy aby na pewno nie doszło do pomyłki w szpitalu. Przecież podmienienie noworodków czasami się zdarza. Nawet w prywatnych placówkach...

    Rzadko nas odwiedza. Z reguły to Lucas przychodzi tutaj. Państwo Stanford nie są zadowoleni, kiedy ich najmłodsze dziecko przebywa w naszym domu. Zazwyczaj wraca brudny, uśmiechnięty od ucha do ucha i zwyczajnie szczęśliwy.

    - Luna! – krzyczy i rzuca się, żeby mnie przytulić, za co natychmiast zostaje skarcony przez matkę.

    Przecież paniczowi z wyższych sfer nie przystoi takie zachowanie.

    - Cześć, dzieciaku – mówię, czochrając jego włosy – jak tam projekt na zajęcia artystyczne? – pytam.

    Siadamy do stołu, a już minutę później, Stella przynosi potrawy.

    - Malcolm nie powinien tracić czasu, na robienie zbędnych projekcików. Uważam, że najwyższy czas, żeby wreszcie przyłożył się do biologii i chemii. Te przedmioty bardziej się przydadzą, gdy będzie składał podanie na medycynę, prawda, Theodorze? – zwraca się do męża, nie poświęcając przy tym ani sekundy uwagi Malcolmowi.

    Z trudem udaje mi się nie przewrócić oczami. Evelyn jest tak zapatrzona w siebie i swoją karierę, że zupełnie nie obchodzi ją, czego tak naprawdę chce jej syn. Nie interesuje go medycyna. Woli udzielać się w kółku teatralnym, a jego największym marzeniem jest zostać aktorem.

    To przykre, że ma gdzieś, czego tak naprawdę chce i potrzebuje jej dziecko. Liczą się tylko jej aspiracje. Tej kobiecie nie wystarczy, że Kevin poszedł w ślady ojca i studiuje prawo?

    Mój tata, tak samo, jak ojciec mojego chłopaka, jest adwokatem. Prowadzi najlepszą kancelarię adwokacką w Californii. Kocha tę pracę i jest dumny ze swoich dokonań, jednak żadnego z nas nie zmusza, żebyśmy poszli w jego ślady. Póki co, tylko Liam studiuje. Wybrał marketing i nikt nie powiedział mu złamanego słowa. Bo to jego wybór i jego życie...

    Gdyby nie wypadek, pewnie byłabym już na pierwszym roku. I nie wybrałabym żadnego z zawodów, jakie wykonują moi rodzice.

    Reszta wieczoru mija, tak mi się przynajmniej wydaje, bardzo powoli. Jemy kolację, która swoją drogą bardzo mi smakuje, co jakiś czas rzucając kilka słów. To znaczy głównie to oni mówią, ja tylko odpowiadam, jeśli ktoś zwraca się do mnie.

    Nie mogę opanować uśmiechu, kiedy patrzę na naburmuszoną Hope. To przez Leslie ma taki parszywy humor, mogę się założyć. I dobrze jej tak...

    Kiedy kilka minut po dwudziestej pierwszej, opuszczamy z Kevinem ich posiadłość, mam ochotę skakać z radości. Siedziałam, jak na szpilkach. Czułam, że każdy mój ruch jest dokładnie obserwowany, a kiedy państwo Stanford zadawali mi jakieś pytania, miałam wrażenie, jakbym była odpytywana przy tablicy. Chwała Bogu, że już po wszystkim.

    - Dobrze się dzisiaj spisałaś – odzywa się Kevin, otwierając mi drzwi do swojego nowiutkiego, białego porsche – odwiozę cię do domu, bo sam muszę jeszcze coś załatwić.

    - Właściwie... – zaczynam niepewnie – to wybieram się dzisiaj na imprezę z Liamem i Kirą.

    Blondyn nieruchomieje, wbijając we mnie podejrzliwe spojrzenie.

    - Imprezę? – powtarza, jakby nie dosłyszał.

    Kiwam głową i nieświadomie przygryzam dolną wargę.

    - Na plaży, u Caleba Warrena. Znasz go. Starszy od ciebie o rok. Oboje byliście w drużynie koszykarskiej w liceum.

    Kevin marszczy brwi, jakby próbował sobie przypomnieć.

    - Nie podoba mi się ten pomysł – odzywa się wreszcie, tonem nieznoszącym sprzeciwu, siadając za kierownicą.

    - Wiesz, że nie możesz zabraniać wychodzić mi do ludzi? – pytam ostrożnie, żeby go nie rozzłościć.

    - Mogę. – Wzrusza ramionami, a na jego twarzy drga perfidny uśmieszek.

    Wyjeżdżamy na główną drogę i obieramy kierunek mojego domu.

    - Kevin... - zaczynam, przymykając oczy z bezsilności – jak ty to sobie wyobrażasz? Że będę siedziała w domu, z nosem w książkach, nie opuszczając czterech ścian, dopóki ty sobie tego nie zażyczysz? Przecież prędzej, czy później, ktoś się zorientuje, że coś jest nie tak. Chcesz tego?

    - Jeśli się zorientują, to sama wiesz, co się stanie – patrzy na mnie kątem oka, a ja już wiem, że za chwilę puszczą mu nerwy.

    Czuję, że jeśli zaraz czegoś nie wymyślę, wejdzie mi na głowę i w końcu zwariuję przez niego. Muszę dać mu jasno do zrozumienia, iż mimo tego, że trzyma mnie w garści, nie będę robiła wszystkiego, czego sobie zażyczy.

    - Kevin, do jasnej cholery! – wykrzykuję – jestem z tobą, nie odeszłam, w przeciwieństwie do ciebie, nie zdradzam cię i nie robię nic, co mogłoby cię ośmieszyć! Jestem na każde twoje skinienie, więc pozwól mi w zamian za to, żyć też własnym życiem!

    Oddycham szybko, jednocześnie żałując, że puściły mi nerwy. Nie mam odwagi nawet spojrzeć w stronę chłopaka, który uparcie milczy, a ja wiem, że to zły znak. Dopiero po chwili, kiedy jestem już nieco bardziej spokojna, odwracam się ku niemu powoli. Jego dłonie kurczowo zaciskają się na kierownicy. Wzrok utkwił w przedniej szybie, a usta zacisnął w wąską linię. Jego klatka unosi się i opada w szybkim tempie.

    Wkurzyłam go. I wiem, że nie zareagował jeszcze tylko dlatego, że prowadzi.

    - Liam i tak już coś podejrzewa. Ciągle wypytuje, czy wszystko w porządku. Nie sądzę, że uwierzył, kiedy mu powiedziałam, że ten siniak na przedramieniu nabiłam sobie na treningu. Wyraźnie było widać odciśnięte palce, Kevin.

    Wyraz jego twarzy zmienia się. Jakby łagodnieje.

    - Okej, pojedziemy na tę jebaną imprezę dla wieśniaków – warczy, przerywając milczenie – ale spróbuj tylko spojrzeć na któregokolwiek z tych typów to...

    - Pożałuję, wiem. – Kończę za niego.

    - Jadę tam dla ciebie, Luna. Tylko dlatego, że cię kocham – mówi.

    Odwracam głowę, powstrzymując wybuch śmiechu.

    Piękne kłamstwo. Człowiek, który naprawdę kocha, nie ucieka się do szantażu, by zatrzymać drugą osobę przy sobie, nie podnosi na nią ręki, nie tyranizuje i nie niszczy psychicznie.

    Kevin Stanford musi mieć naprawdę spaczone pojęcie miłości.

    Zatapiam się głębiej w fotelu, kiedy Kevin zawraca i zmienia kierunek jazdy. Postanawiam cieszyć się tą jedną, małą chwilą triumfu.

    Tym razem wygrałam, a to nie zdarza się często.

    Przymykam oczy, a w mojej głowie natychmiast pojawia się znajoma twarz. Taka, jaką zapamiętałam z tamtej nocy.

    Aydenie Prescott. Już za chwilę znowu cię zobaczę. Nie jestem tylko pewna, czy to dobrze, czy źle.

    Przez całą drogę do miejsca imprezy, nie mogę oprzeć się dziwnemu przeczuciu, że dzisiejszy wieczór będzie początkiem zmian. Zmian, o których nawet mi się nie śniło...

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top