37.
AYDEN
Kilka godzin wcześniej.
Spędzamy z Lopezem już kolejną godzinę pod siedzibą kancelarii Stanforda. Obserwujemy całą rodzinę od wielu dni, jednak wciąż mam za mało materiałów. Być może to, co zdobyliśmy do tej pory, wystarczyłoby, żeby wyrwać Lunę z rąk tego psychola, ale nie zamierzam ryzykować. Muszę mieć pewność.
Zniszczę tę rodzinę. Doszczętnie.
— Myślisz, że Tina sobie poradzi? — pyta Colin w pewnym momencie, wyrywając mnie z zamyślenia.
Spoglądam na niego, unosząc brwi.
— Pytasz serio? — Uśmiecham się z politowaniem. — Jest siostrą Delgado. Obydwoje urodzili się do takich akcji. Mają to we krwi — mówię.
Colin patrzy na mnie przez chwilę, po czym przenosi wzrok z powrotem na ekran komputera.
— Racja. Czasami mnie to przeraża... — Śmieje się krótko.
— Jestem na górze — słyszę opanowany głos Valentiny w słuchawce. — Dam znać, jak wszystko będzie gotowe. Bez odbioru.
Oddycham z ulgą. Miałem moment zwątpienia i bałem się, że bajeczki, które Tina sprzedała asystentce Stanforda, nie przejdą. Jednak kolejny raz musiałem sobie uświadomić, że absolutnie nie wolno mi wątpić w Valentinę Ysabelę Dulce Delgado. Jeśli mówi, że coś zrobi, dotrzymuje słowa.
Wygląda na to, że cała ta rodzina może i jest cholernie bogata, ale również bardzo głupia. Ojciec Kevina jest zbyt pewny siebie, a co za tym idzie? O wiele łatwiej jest uśpić jego czujność. To go kiedyś zgubi. Raczej prędzej, niż później. Już niedługo...
— Weszła — informuję przyjaciela.
— Widzę — odpowiada Lopez i w pełnym skupieniu zaczyna klikać coś na swoim tablecie.
Spoglądam mu przez ramię i widzę na komputerze obraz z kamery, którą Colin zamontował w okularach Tiny. Nie jest zbyt wyraźny, ale nie możemy narzekać.
— Na pewno wszystko sprawdziłeś? — pytam po raz kolejny. — Podsłuch jest najważniejszy. Musi działać bez zakłóceń.
— Spokojnie, stary. Wrzuć na luz. Wszystko jest okej — uspakaja mnie.
Nie potrafię być spokojny. Sam nie do końca w to wierzę, ale Luna stała się moim priorytetem. Dałem jej słowo, że uwolnię ją od Kevina. Obiecałem to Kirze. Zrobię wszystko, by Luna była bezpieczna i gdy tylko będę miał pewność, że nic jej nie grozi, zajmę się młodym Stanfordem. Kutas pożałuje, że w ogóle przyszedł na świat.
Zauważam, że gdy o tym myślę, zupełnie nieświadomie, zaciskam dłonie w pięści tak mocno, że wbite w skórę paznokcie zostawiają krwawe ślady.
Biorę głęboki wdech i przymykam oczy w duchu licząc do dziesięciu. Lopez ma rację. Muszę się uspokoić. Wzburzony nie jestem w stanie myśleć całkowicie racjonalnie. Jestem człowiekiem z tendencją do podejmowania pochopnych decyzji w momencie, gdy puszczają mi nerwy. Nie mogę niczego spierdolić. Nie mogę zaprzepaścić szansy na wydostanie Luny z tego bagna.
— Myślisz, że oni wiedzą o sobie nawzajem? — podejmuje mój przyjaciel znienacka, po raz kolejny tego dnia przerywając moje rozmyślania.
Przenoszę na niego wzrok i widzę złośliwy, dwuznaczny uśmieszek, zdobiący jego jasną, piegowatą twarz. Przegląda zdjęcia, które zrobiliśmy w ciągu ostatnich dwóch tygodni i jest wyraźnie z siebie zadowolony.
Młody Stanford, to pestka, ale obserwowanie starego jest dla nas nie lada wyczynem. Gość ma mnóstwo ochrony i to nie byle jakiej. Ludzie, którzy dbają o jego bezpieczeństwo i pilnują, by żaden dziennikarz, czy ktokolwiek inny, nie dostał się do szefa be jego wyraźnej zgody, nie są z pierwszej łapanki. To wyszkoleni specjaliści i jestem przekonany, że każdemu z osobna płaci horrendalne sumy. Jednak mimo, iż było naprawdę ciężko, udało nam się zdobyć trochę materiałów. To wiele godzin ciężkiej pracy. Musimy przez cały czas mieć łeb na karku, nie wzbudzać podejrzeń, zmieniać samochody, którymi śledzimy całą rodzinę. To, co robimy, jest cholernie trudne i wyczerpujące. Przez te wszystkie lata, odkąd znamy się z Colinem, nie kłóciliśmy się tyle, co w ciągu ostatnich trzech tygodni. I to najlepszy dowód na to, jak bardzo stresujące jest śledzenie i zbieranie materiałów akurat na Stanfordów. Za każdym razem, musimy się pilnować, dawać z siebie sto procent, ale Luna jest tego warta. Jest warta o wiele, wiele więcej...
— Nie sądzę — odpowiadam po chwili.
Colin parska śmiechem, trzymając w dłoni fotografię, którą nazwał swoją ulubioną.
Theodore Stanford, dystyngowany pan w średnim wieku, znany na pół kraju, szanowany i wzbudzający respekt... całkowicie nagi, pochylony nad równie roznegliżowaną, młodziutką asystentką, która mogłaby być jego córką. Ciekaw jestem, co powiedziałaby na to jego żona? Równie znana, równie szanowana pani doktor. Podobno jest jednym z najlepszych chirurgów w Stanach. Nią zajmiemy się później. Jednak obserwując tę rodzinę już trzeci tydzień mogę stwierdzić, że wcale nie zdziwiłbym się, gdybyśmy odkryli, że ona również ma kogoś na boku.
— Ja pierdolę, tatuś i synalek posuwają tę samą pannę. Jakaś abstrakcja... — Colin kręci głową z rozbawieniem. — Ciekawe co na to stary, jak już się dowie.
Nie mogę się powstrzymać i również parskam. Serio, chciałbym to zobaczyć. Jednak najpierw musimy zdobyć twarde dowody na to, że Kevin ma romans z tą kobietą. Widzieliśmy ich, jak razem wchodzili do jego mieszkania i kilka razy spotkali się u niej w domu. Jednak na zdjęciach, które zrobiłem, nawet nie trzymają się za ręce.
Tina, przy najbliższej okazji, spróbuje wejść do domu sekretarki, ale to może być trudne zważywszy na fakt, że ona nie mieszka sama. Wolałbym nie ryzykować spotkania twarzą w twarz z jej rottweilerem. A już na pewno nie zamierzam narażać Tiny. Delgado by mnie zabił.
Z ojcem Kevina też nie było tak łatwo. Cholernym przypadkiem dowiedzieliśmy się, że są umówieni w hotelu na obrzeżach miasta. Gdyby nie to, nie patrzylibyśmy dzisiaj na te piękne zdjęcia i nie bylibyśmy w posiadaniu filmu rodem ze stron porno.
Valentina zameldowała się tam jeszcze w ten sam dzień. Miała dokładnie godzinę, żeby włamać się do ich pokoju hotelowego, zamontować kamery i podsłuch i ulotnić się tak, by nikt niczego nie zauważył. Mieliśmy pieprzone szczęście. Dobrze, że znamy się na rzeczy. Gdybyśmy robili to po raz pierwszy, na bank coś poszłoby nie tak.
— Mam nadzieję, że już niedługo dowiemy się, co on na to — mówię.
Zapada między nami milczenie. Colin chowa zdjęcia, po czym znowu sprawdza coś na laptopie. Kilka minut później mamy już obraz z korytarza na czwartym piętrze. Dokładnie widać drzwi, za którymi znajduje się gabinet Stanforda. Valentina założyła kamerę również w windzie, co według mnie jest trochę ryzykowne, jednak uparła się, że jest ona w takim miejscu, że nikt jej nie zauważy.
Przysuwam się do przyjaciela, żeby spojrzeć na ekran. Widzę Valentinę. Siedzi w poczekalni. To oczywiste, że Stanford nie przyjął jej od razu. Jest przecież taki zabiegany...
Brunetka prezentuje się świetnie. Wygląda naprawdę seksownie, a jednocześnie widać, że ma klasę. Jej meksykańska uroda onieśmieli niejednego faceta i dam sobie uciąć rękę, że stary Stanford również zacznie się ślinić na jej widok. Gość ma cholerną słabość do kobiet.
— Musi ci na niej strasznie zależeć — odzywa się Lopez, przerywając ciszę.
Spogląda na mnie, a jego usta wykrzywia lekki uśmiech.
— Na kim? — pytam głupio, chociaż od razu zorientowałem się kogo ma na myśli.
— Luna Duncan. — Przewraca oczami. — Brzmi znajomo? Musi być dla ciebie kimś ważnym. Znam cię, stary. Gdyby nie była, nie postawiłbyś na nogi całego sztabu kryzysowego, nie ryzykowałbyś własną głową. Miałbyś to po prostu w dupie.
— Oczywiście, że Lu jest dla mnie ważna — mówię po chwili zastanowienia. — Znam ją od dziecka. Jest siostrą mojego najlepszego kumpla, nasi ojcowie byli wspólnikami, przyjaźnili się. Moim obowiązkiem jest jej pomóc. Nie mogę pozwolić, żeby jakiś gnój ją krzywdził. Zresztą zamierzam upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Stanford jest zamieszany w tę sprawę sprzed dziesięciu lat. Jestem prawie pewien, że ma powiązania z mafią. Muszę poznać prawdę, Colin. Muszę się dowiedzieć, o co tak naprawdę chodziło. To nie była tylko zwyczajna sprawa o nieumyślne spowodowanie śmierci. Mój ojciec ją wygrał i od tego wszystko się zaczęło. Pięć lat później strzelił sobie w łeb. To nie była zwykła sprawa — powtarzam. — Dowiem się wszystkiego i pomszczę ojca. Jestem mu to winien.
Rozluźniam dłonie, które kurczowo zaciskałem na kierownicy, mówiąc to i wzdycham ciężko. Lopez patrzy na mnie ze zrozumieniem, ale nie komentuje. Wiem, że jemu również, tak samo jak całej reszcie, nie podoba się fakt, że grzebię w przeszłości. Jednak on mimo to próbuje mi pomóc. I jestem mu wdzięczny, że trzyma gębę na kłódkę. Gdyby Ismael dowiedział się, że nadal zbieram informacje o tamtej sprawie, strasznie by się wkurwił. W momencie, w którym usłyszał, że mój ojciec występował w sądzie przeciwko Jorge Ramirezowi, kategorycznie zabronił mi dalszego śledztwa. Większość ludzi zna Ramireza, jako uczciwego biznesmena i polityka, który wiele zrobił dla meksykańskiej społeczności. Jest obrzydliwie bogaty, chociaż nikt tak do końca nie wie, jak dorobił się fortuny. Pojawia się na wielu bankietach charytatywnych, wspiera fundacje i ogólnie zgrywa wzorowego obywatela. Tylko nieliczni, którzy potrafią używać mózgu i w odpowiedni sposób filtrować informacje wiedzę, że coś tutaj bardzo śmierdzi. Ten gość jest pieprzonym gangsterem. Nie mam pewności, jak ważnym człowiekiem jest w lokalnej mafii, ale Delgado twierdzi, że jednym z bossów. Wiem, że ci ludzie są niebezpieczni i bezwzględni, ale to nie powstrzyma mnie przed doprowadzeniem tej sprawy do końca.
— Tatusiek mnie wzywa — słyszę głos Valentiny w słuchawce i dam głowę, że właśnie kpiąco się uśmiecha. — Panowie, życzcie mi powodzenia.
— Powodzenia — mówię.
Przyznam szczerze, że trochę się denerwuję.
— Nie mam pojęcia jak ona to zrobi, ale jestem pewien, że jej się uda. Val jest wiedźmą. — Śmieje się Colin, a ja kiwam głową, przyznając mu rację.
Mija kilka chwil. Słyszę, że Tina weszła już do gabinetu i przedstawia się Stanfordowi. Jej głos jest opanowany, słychać w nim jej ogromną pewność siebie, a jednocześnie słodki i uwodzicielski. Już po starym...
Moment później, zanim zdołam porządnie wsłuchać się w rozmowę, dzwoni moja komórka. Spoglądam na ekran i widzę twarz Nathaniela. Miał ogarnąć Kevina. Z tego, co mówiła Luna, młody Stanford dzisiaj wraca z San Francisco. Jestem przekonany, że w pierwszej kolejności będzie chciał spotkać się z Lu. Dlatego poprosiłem Nate'a żeby go śledził. Nie mogę pozwolić, by znowu zrobił jej krzywdę. Jeśli jeszcze raz ją dotknie, zabiję go...
— Co jest? — wypalam od razu po naciśnięciu zielonej słuchawki.
— Stanford przyjechał do swojego mieszkania jakieś dwie godziny temu. Myślałem, że najpierw pojedzie do Luny, ale on spotkał się z jakimś gościem — informuje mnie przyjaciel.
— Ktoś podejrzany? — pytam.
— Nie. Normalny typ, chyba jego kumpel. Dał mu jakąś kopertę. Stanford był już wkurwiony, jak wyszedł z mieszkania, ale po sprawdzeniu zawartości, zajebał pięścią w samochód tego typa. Dziwna sytuacja dlatego dzwonię.
Pocieram twarz dłonią, zastanawiając się, o co tu chodzi. Z jednej strony, to nic takiego, z drugiej warto się temu przyjrzeć.
— Dasz radę sprawdzić zawartość koperty?
— Cholera, będzie ciężko. Może gdyby zatrzymał się gdzieś po drodze... Spróbuję. Dam ci znać, jak tylko czegoś się dowiem — mówi, po czym szybko się rozłącza.
Wzdycham, zdając sobie sprawę, że zaczynam się denerwować. Co, jeśli ten jebany psychol będzie chciał spotkać się z Luną? Na samą myśl, że znowu podniesie na nią rękę, albo co gorsza...
Potrząsam głową, bo nie chcę sobie tego wyobrażać. Zaciskam dłonie w pięści i ściskam tak mocno, aż bieleją mi knykcie. Colin spogląda na mnie z ukosa, ale o nic nie pyta, jakby rozumiał, że mogę wybuchnąć.
Biorę głęboki, poszarpany wdech. Mija kilka minut, a Nate wciąż nie dzwoni. I nawet słowa Lopeza, że mamy zarówno wgląd na gabinet, jak i podsłuch, nie robią w tej chwili na mnie żadnego wrażenia. Tina mówi coś do mnie, więc musiała już wyjść, ale oddaję słuchawkę Colinowi. Jedyną rzeczą, która mnie teraz obchodzi, to czy Luna jest bezpieczna. Wyciągam telefon, żeby do niej zadzwonić, ale niemal natychmiast rezygnuję z tego pomysłu. Nie mogę ryzykować.
Mija kolejnych kilka minut. Dostrzegam Tinę, wychodzącą z budynku. Udaje się prosto do samochodu, nawet nie patrząc w naszą stronę. Nie wzbudza żadnych podejrzeń. Ot, atrakcyjna młoda kobieta, wracająca ze spotkania. Choć jestem pewien, że Stanford ją prześwietli, ale na to również jesteśmy przygotowani...
Wreszcie dzwoni moja komórka. Odbieram prawie w tej samej sekundzie.
— Mów. — Niemal warczę na przyjaciela.
— Mało, kurwa, brakowało, a skurwiel by mnie przyłapał... — dyszy Nathaniel.
Jest wyraźnie wkurzony.
— Co było w kopercie?
— Miałem fart. Gdyby nie to, że wrócił po coś do mieszkania, nie udałoby mi się tego sprawdzić. Na szczęście nasze i Luny, zobaczyłem co jest w środku. Stary, kurwa, nie uwierzysz. Ten kutas chyba kazał ją śledzić, bo w kopercie są wasze zdjęcie...
Czuję, jak dreszcz przebiega wzdłuż mojego kręgosłupa.
— Jakie zdjęcia? Co ty pierdolisz? — pytam zdezorientowany.
Zaczynam nerwowo podrygiwać nogą. Lopez, choć nie słyszy z kim rozmawiam, domyśla się, że coś jest bardzo nie tak. Zaczyna chować sprzęt, żeby ten nie ucierpiał w razie ewentualnej, szybkiej jazdy.
— Spotykałeś się z Luną w ten weekend, tak? — pyta, a ja kiwam głową, choć on nie może tego zobaczyć.
— Widzieliśmy się — potwierdzam.
— To po chuj zadajesz głupie pytania? — wycedza. — Wasze zdjęcia. Jesteście na nich ty i Luna, czego kurwa nie rozumiesz?
Nathaniel jest naprawdę bardzo wkurwiony. Nie tyle na Kevina, co na mnie. Jestem pewien, że ma do mnie pretensje, bo naraziłem Lunę. I ma pieprzoną rację. Tylko skąd mogłem wiedzieć, że temu kutasowi przyjdzie do głowy ją śledzić?
— Ja pierdole... — wyduszam z siebie. — Stanford to psychol. Zabije ją...
— Bingo, geniuszu. I lepiej coś wymyśl, bo właśnie za nim jadę. Kieruje się w stronę szkoły. Luna kończy lekcje za godzinę.
Przymykam oczy i ze świstem wypuszczam powietrze z płuc. Próbuję gorączkowo znaleźć wyjście z tej sytuacji. Nie mogę pozwolić, by zostali sam na sam. Ten psychol naprawdę może zrobić jej krzywdę.
— Jedź za nim. Nie pozwól mu skrzywdzić Lu, ale pamiętaj, że możesz interweniować tylko jeśli będzie to absolutnie konieczne. W przeciwnym razie on nie może się zorientować, że go śledzisz. W całym tym syfie nie zapominajmy o Lunie. Jeśli Kevin dowie się, że coś kombinujemy, wszystkie zdjęcia i nagrania trafią do sieci. Luna tego nie przeżyje... — wyrzucam z siebie, wkurwiony nie na żarty.
W całej tej wściekłości, która mnie ogarnęła, staram się zachować zdrowy rozsądek. Obiecałem Lu, że jej pomogę i uwolnię ją z rąk Kevina. I muszę zrobić to w taki sposób, by żadne z materiałów, które posiada ten skurwiel, nie wypłynęły. Dałem jej słowo. I niech mnie szlag, jeśli go nie dotrzymam.
— Ty też tego nie przeżyjesz — syczy Nate. — Prosiłem cię, żebyś trzymał się od niej z daleka. Gdybyś nie był tak kurewsko uparty i samolubny, Kevin nie miałby kolejnego pretekstu, żeby się na niej wyżyć.
Zaciskam dłoń mocniej na telefonie, czując, jak przez moje ciało przebiega kolejna fala gniewu. Gdyby Nate stał obok, dostałby w ryj.
— Nie obwiniaj mnie o całe zło tego świata, Nate! — podnoszę głos. — Nawet gdybym nie spotkał się z Luną i nie zrobiono by nam tych zdjęć, Kevin znalazłby sobie jakąkolwiek wymówkę, żeby ją skrzywdzić. Bo on jest pierdolonym psycholem. Doskonale wiem, jak działa umysł takiego człowieka. Tacy, jak Kevin, nie potrzebują wymówek. Potrafią w ciągu sekundy znaleźć pretekst!
Po drugiej stronie słuchawki zapada cisza. Dyszę ciężko, usiłując chociaż trochę się uspokoić. Serce w mojej piersi dudni, jak oszalałe, a płynąca w żyłach krew wrze.
— Pospiesz się. — Nate odzywa się wreszcie i przerywa połączenie nie czekając aż powiem coś jeszcze.
Zawieszam wzrok w jakimś punkcie przed sobą. W głowie mam totalną pustkę. Jeśli szybko czegoś nie wymyślę, wszystko, cały nasz plan trafi szlag.
— Będziesz tak siedział? Twoja dziewczyna jest w niebezpieczeństwie — odzywa się Lopez, patrząc na mnie ponaglająco.
Lepiej, żeby nie dolewał oliwy do ognia pierdołami, które wygaduje.
— Luna nie jest moją dziewczyną — warczę.
— Co nie zmienia faktu, że chciałbyś żeby była — stwierdza blondyn.
Mam ochotę sprzedać mu strzała w mordę i z trudem udaje mi się opanować.
— Jak nie masz do powiedzenia nic ciekawego, to lepiej się zamknij — syczę.
Lopez w odpowiedzi jedynie uśmiecha się wymownie, a ja kręcę głową, czując narastającą frustrację.
Mija kolejna minuta. Presja czasu coraz bardziej mi się udziela, a ja wciąż nie wymyśliłem nic sensownego. Jest tylko jedna osoba, która może mi pomóc. Zarówno teraz, jak i w ogóle z sytuacją Lu. Zdaję sobie sprawę, że jeśli zwrócę się do niego, będę musiał powiedzieć mu prawdę. Wiem też, że przyznając się do działań za jego plecami, zawiodę zaufanie, którym mnie darzy. Okłamałem go i złamałem wiele zasad, wciągając w to resztę. Nie mam wyjścia. Muszę to zrobić... dla Luny.
Wyciągam komórkę i waham się jeszcze jedną, krótką chwilę, po czym wybieram numer.
— Co jest, Ay? — Ismael odbiera już po pierwszym sygnale.
— Del, słuchaj... — urywam, biorąc głęboki wdech. — Potrzebuję twojej pomocy. — Wykrztuszam wreszcie, przymykając oczy i zaczynam streszczać mu wszystko od początku.
Mam świadomość, że z każdym zdaniem, które wypowiadam, jego zaufanie do mnie sypie się, jak domek z kart. I to wszystko dla niej.
Nawet nie wiem, w którym momencie Luna stała się dla mnie ważniejsza, niż rodzina...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top