35.
Kiedy budzę się rano, Ayden'a nie ma obok. Ta połowa łóżka, na której spał, jest zimna, a to oznacza, że wyszedł już jakiś czas temu.
Przeciągam się i przesuwam na drugą stronę, chcąc poczuć zapach chłopaka, który został na poduszce. Zaciągam się mocno i uśmiecham leniwie. To tak bardzo popieprzone i nierealne, że ciężko w to uwierzyć, a jednak. Zasnęłam w ramionach Ayden'a Prescott'a! I niemal w tej samej sekundzie, w której o tym myślę, ogarnia mnie pustka, ponieważ obudziłam się sama łóżku. Niechętnie wysuwam się z pościeli i z grymasem na twarzy udaję się do łazienki. Czuję w kościach, że to będzie długi dzień...
Gdy kilkanaście minut później wychodzę spod prysznica i otulona w szlafrok i z turbanem na głowie ruszam do kuchni, żeby zjeść śniadanie, słyszę podniesione głosy, które dobiegają z salonu.
— Nie wierzę, po prostu nie wierzę... — mówi mama, niemal płaczliwym głosem.
Marszczę brwi, przystając u wejścia. Zastanawiam się, czy powinnam sprawdzić o co chodzi, czy może lepiej zająć się sobą.
— Kto ci to sprzedał, Lincoln? — pyta tata, tonem nie znoszącym sprzeciwu.
Jego głos jest zimny i ostry, jak brzytwa.
Wygląda na to, że sprawa jest poważna. Ojciec bardzo rzadko rozmawia z nami w taki sposób.
— Synu, zacznij mówić, jeśli nie chcesz, żebym przedwcześnie urodziła. I zapamiętaj, że nie masz przed sobą kumpli z klasy. W śpiewkę typu to nie moje nigdy w życiu nie uwierzę.
— Czego ci brakuje, co? — pyta ojciec. — Na co potrzebujesz pieniędzy, żeby zamiast przyjść do nas i poprosić, zacząłeś bawić się w dilerkę?
— Nie diluję! — Lincoln podnosi głos.
Przekraczam próg salonu, a oczy zgromadzonych natychmiast skupiają się na mojej osobie.
— Co się dzieje? Dlaczego kłócicie się o siódmej rano w poniedziałek? — pytam, choć słyszałam już wystarczająco, by się domyślić, o co chodzi.
— Nie wtrącaj się, Luna. Nie twój pierdolony interes! — wykrzykuje Lincoln, zaskakując mnie tym tak bardzo, że krztuszę się własną śliną.
— Słownictwo! — krzyczy moja rodzicielka, która przeważnie jest oazą spokoju i naprawdę rzadko podnosi głos.
I to kolejna rzecz, która zaskakuje mnie dzisiejszego poranka.
— Proszę bardzo, spójrz, co wypadło dzisiaj twojemu bratu — odzywa się tata, pokazując mi maleńki woreczek z białym proszkiem w środku.
Przełykam nerwowo ślinę. Jeszcze przez chwilę miałam nadzieję, że chodzi jedynie o trawkę i naprawę żałuję, że się pomyliłam.
— Nie żartuj, L. — Kręcę głową z niedowierzaniem.
Mój brat spuszcza wzrok i ukrywa twarz w dłoniach.
— Chcielibyśmy, żeby to był żart, księżniczko. — Wzdycha ojciec i pociera twarz dłonią. — Synu, czy ty zdajesz sobie sprawę, jak poważne konsekwencje mają tego typu zabawy? Coś ty sobie w ogóle myślał? Narkotyki to nie cukierki, L. Nie bez powodu są nielegalne. Chcesz zmarnować sobie życie i zdrowie?
Mój brat milczy.
Coś w jego postawie każe mi przypuszczać, że sprawa z tą działką to długa historia. Jestem niemal w stu procentach pewna, że Lincoln nie wziął tych narkotyków. Nie mam pojęcia, dlaczego miał je przy sobie, ale wątpię, by był na tyle głupi, żeby wciągać koks. Doskonale pamięta sprawę z zeszłego roku, kiedy jeden z jego najlepszych kumpli wylądował na intensywnej terapii. Dzisiaj jest kaleką...
— W porządku, nie chcesz mówić, niech tak będzie. Teraz muszę jechać do sądu, ale ta sprawa wcale nie jest skończona. Dokończymy tę rozmowę wieczorem i możesz być pewien, że konsekwencje będą poważne. A teraz spadaj do szkoły. Mama cię odwiezie — nakazuje tata.
— Znam drogę do szkoły. Poradzę sobie. — Lincoln usiłuje zaprotestować, ale mama szybko mu przerywa.
— Bez dyskusji. Po zajęciach czekaj na mnie przed budynkiem. Odbiorę cię.
W jej oczach maluje się tak wielki zawód, że robi mi się jej szkoda. Ostatnio w naszej rodzinie dzieje się dużo złego. Jakieś fatum...
Mój brat z głośnym fuknięciem zrywa się z kanapy i znika na górze, pokonując po trzy stopnie na raz.
— Nie mam pojęcia, w którym momencie popełniliśmy błąd. Nigdy nie spodziewałem się, że po tysiącach pogadanek na temat używek, któreś z was i tak się za to weźmie — odzywa się tata, po dłuższej chwili, patrząc na mnie.
Emocje widoczne w jego oczach są lustrzanym odbiciem uczuć, które szaleją w zielonych tęczówkach mojej rodzicielki.
— Wypadek młodego Blake'a widocznie niczego go nie nauczył. Nie mam pomysłu, co z tym zrobimy, ale jedno jest pewne, niedługo to ja będę potrzebowała psychiatry, bo czuję, że wariuję... — Wzdycha mama, po czym rusza za Lincolnem.
Minutę, może dwie później, tata również wychodzi z pomieszczenia.
Biorę głęboki wdech i kręcę głową. Naprawdę zawisło nad nami jakieś przekleństwo.
Podchodzę do okna i wyglądam przez nie. Moja Toyota rzeczywiście stoi na podjeździe, cała i zdrowa, tak, jak obiecał Ayden. Uśmiecham się mimowolnie, po czym również opuszczam salon.
W kuchni przygotowuję sobie szybkie śniadanie na wynos, ponieważ przez poranne zamieszanie z L, na pewno nie zdążę już zjeść w spokoju. Jeśli chcę uniknąć porannych korków, powinnam się zbierać.
Dwadzieścia minut później, ubrana jak zwykle w dżinsy i t—shirt, z niedbale spiętymi włosami i makijażem, który pozostawia wiele do życzenia, zakładam swoje ulubione, czarne oficerki. W tym samym momencie, w którym chwytam za klamkę, drzwi do domu się otwierają. Unoszę głowę, a moje spojrzenie krzyżuje się z czekoladowymi oczami Liam'a.
Nie nocował w domu?
— Cześć, siostra — mówi, jak gdyby nigdy nic.
Ma do twarzy przyklejony szeroki uśmiech, który w jednej sekundzie doprowadza mnie do szału.
Złość, którą czułam do niego, kiedy dowiedziałam się o wyścigu, wybucha na nowo. Mam ochotę dać mu wychowawczego strzała w mordę, żeby się ocknął. Tamten świat, świat Ayden'a... może go zniszczyć. Nie powinien się w to pakować.
— O, widzę, że braciszek ma dzisiaj dobry humor — cedzę, uśmiechając się słodko i bardzo sztucznie — z ogromną przyjemnością ci go spieprzę — podnoszę głos.
Krzyżuję ramiona i wbijam w niego rozwścieczone spojrzenie, a ten unosi brwi.
— O co ci chodzi, Lu? — pyta, stojąc w wciąż otwartych drzwiach.
Wygląda na zaskoczonego moją złośliwością.
— Żartujesz sobie ze mnie? — parskam. — Czy ty, skończony idioto, pomyślałeś chociaż przez chwilę, że może wydarzyć się tragedia? Nie masz pojęcia o ulicznych wyścigach, a mimo to zdecydowałeś się wystartować. Po co? Po to żeby zdobyć chwilowy rozgłos u kumpli? Czy może uznanie tej niuni?
W oczach Liama błyska złość.
— Zamknij się, Luna i skończ mi, kurwa, matkować. Jestem dorosły i nie muszę ci się tłumaczyć. Przestań być hipokrytką i przypomnij sobie, co sama robiłaś poprzedniego wieczoru — warczy, postępując krok do przodu.
Wbijam w niego zdziwione spojrzenie. Bardzo chciałabym mu teraz posłać kontrę, ale zupełnie nie wiem, co powiedzieć.
— Co? Teraz zapomniałaś języka w gębie? — drwi, prychając pod nosem. — Nie masz prawa rozliczać mnie z moich głupich decyzji, bo wczoraj to właśnie ty omal nie wylądowałaś na intensywnej terapii. Prescott powinien się cieszyć, że jeszcze nie obiłem mu mordy za narażenie cię w tak pojebany sposób. Skończyłem. — Wyrzuca z siebie, po czym wymija mnie i odchodzi.
Stoję, jak słup soli. Dociera do mnie, że mój brat ma pieprzoną rację. Wściekam się, ponieważ zachował się nieodpowiedzialnie, chociaż sama postąpiłam głupio. Teraz jest mi wstyd, że na niego naskoczyłam, ale nie zamierzam przepraszać. Obydwoje zachowaliśmy się, jak gówniarze bez mózgu.
— Liam! — wołam go, a on zatrzymuje się w połowie drogi na piętro.
— Skończyłem, Lu. Nie mam ani ochoty, ani czasu kłócić się z tobą — mówi.
Spoglądam na niego i kręcę głową.
— Nie o to chodzi. Chodź tutaj.
Wzdycha, a na jego twarzy pojawia się grymas. Podłużna zmarszczka na jego czole oznacza, że jest zły. Mimo wszystko schodzi ze schodów i wraca do mnie.
— Mów. Byle szybko — ponagla, przestępując z nogi na nogę.
Zmęczenie w jego oczach jest tak bardzo widoczne, że zaczynam się zastanawiać, czy w ogóle spał tej nocy.
— Chodzi o Lincolna. — Ściszam głos, ponieważ nie chcę, żeby ktoś usłyszał o czym rozmawiamy. — Ojciec znalazł u niego dragi. Są z mamą wściekli — tłumaczę.
Liam patrzy na mnie, w skupieniu trawiąc informacje.
— Trawkę? — pyta.
Potrząsam głową.
— Gdyby to było zielsko, w ogóle bym się nie przejęła — odpowiadam, wzdychając ciężko. — Chyba kokaina, albo meta. Nie mam pewności. W każdym razie ta sprawa mocno śmierdzi. Wątpię, że L coś bierze. Tu chodzi o coś innego. Pogadaj z nim. Sama bym to zrobiła, ale obydwoje wiemy, że mi nic nie powie. To ty jesteś jego starszym bratem i autorytetem w jednym. Twoje zdanie jest dla niego ważne. Cholernie się martwię, więc proszę cię, spróbuj się czegoś dowiedzieć i załatw to.
Liam patrzy na mnie przez chwilę. Bierze głęboki wdech i kręci głową, pocierając zmęczoną twarz dłońmi.
— Pieprzony gówniarz... — odzywa się wreszcie, po krótkiej chwili. — Okej, zajmę się tym. Pogadamy wieczorem.
— Daj znać, jak czegoś się dowiesz — mówię, po czym wychodzę z domu.
Nie powinnam zwalać tego problemu w całości na Liama, ale mam przykrą świadomość, że tylko on będzie w stanie wyciągnąć cokolwiek od Lincolna. Mam nadzieję, że czarne chmury, które zawisły nad naszym głowami niebawem przejdą, bo ilość problemów, którymi ostatnio jesteśmy bombardowani, już dawno przekroczyła normę.
No ale hej! Przecież to my, Duncanowie. Zawsze spadamy na cztery łapy.
Z tą myślą wsiadam do samochodu, zapinam pas i zmuszając swoje usta do uśmiechu, wyjeżdżam na ulicę i ruszam do szkoły. Muszę przestawić swój umysł na pozytywne myślenie, bo dzisiejszy dzień powoli przeradza się w mały koszmarek, a przecież jeszcze nawet na dobre się nie zaczął...
Kilka minut przed dzwonkiem na pierwsze zajęcia, parkuję pod szkołą. Muszę przyznać, że jechało mi się naprawdę nieźle i momentami odnosiłam wrażenie, że po wizycie mojego samochodu w warsztacie chłopaków, Toyota sprawuje się lepiej, niż zanim tam trafiła. I w tej chwili muszę przyznać się do błędu, ponieważ zwątpiłam w słowa Ayden'a i się pomyliłam. Quentin zdecydowanie jest profesjonalistą.
Wchodzę do budynku i odnajduję swoją szafkę. Zostawiam rzeczy i biorę materiały potrzebne na zajęcia z literatury, po czym wraz z dzwonkiem wchodzę do sali. Modlę się w duchu, by jakoś przeżyć ten dzień. Humor poprawia mi się w znacznym stopniu, kiedy zauważam, że nie ma dzisiaj Adison. Na literaturę chodzimy razem. Ona nigdy się nie spóźnia. Jest pieprzoną perfekcjonistką i skoro nie ma jej teraz, już się dzisiaj nie pojawi. Przynajmniej tyle dobrego. Nie będę musiała marnować energii na ewentualne potyczki z tą kretynką. Po tym, jak musiałam ją przeprosić, zrobiła się strasznie pewna siebie. Ostatnio coraz częściej mnie prowokuje, coraz bardziej wyprowadza z równowagi, a ja zaczynam podejrzewać, że niedługo zostanę mistrzem samokontroli i opanowania. Bo gdyby nie słowo, które dałam rodzicom, już dawno posłałabym ją z powrotem do jej miejsca w szeregu.
W pomieszczeniu zjawia się nauczyciel, a ja natychmiast wracam na ziemię. Po chwili moje myśli krążą już wokół dzieła, które właśnie omawiamy. Problemy stają się mniej istotne, a o sprawie Lincolna i Leslie zapominam niemal całkowicie. Tylko jednej osobie pozwalam zostać w mojej głowie na czas zajęć. Ayden Prescott. Towarzyszy mi od pierwszej lekcji, aż do ostatniej, sprawiając, że czas płynie o wiele szybciej i przyjemniej. Kiedy chowam podręczniki do szafki i ruszam z tłumem w stronę wyjścia, mam przed oczami jego uśmiech, kiedy zgodziłam się wyjść z nim w nocy. Automatycznie sama zaczynam się szczerzyć i omal nie zderzam się z drzwiami, gdy moje rozmarzenie osiąga najwyższy poziom, przesłaniając rzeczywistość.
I kiedy wychodzę z budynku, robię zaledwie kilka kroków do przodu, po czym zatrzymuję się gwałtownie, a uśmiech natychmiast znika z mojej twarzy. Przełykam nerwowo ślinę, czując, że nogi odmawiają mi posłuszeństwa, a stopy jakby wrastają w ziemię.
Widok znajomego porsche i człowieka opierającego się o bok samochodu sprawiają, że przeszywa mnie dreszcz spowodowany strachem.
— Cześć kochanie — woła Kevin, uśmiechając się szeroko.
Ktoś z boku pomyśli, że to po prostu przystojny chłopak ze słodkim uśmiechem przyjechał po swoją dziewczynę. Ja widzę w tym uśmieszku drugie dno. Jest sztuczny i zwiastuje kłopoty. Jego niebieskie oczy są lodowate, a okrucieństwo ukryte pod tą błękitną tęczówką rozumiem tylko ja.
— Co tu robisz? — udaje mi się wykrztusić.
Wciąż stoję w miejscu, nie ruszając się ani o krok.
— Jak to, co? Przyjechałem do swojej pięknej dziewczyny. Nie cieszysz się? — pyta i rusza w moją stronę.
Podchodzi do mnie i kładzie dłoń w dole moich pleców, popychając lekko w stronę samochodu.
— Cieszę się, oczywiście, że tak — odpowiadam drżącym głosem, który jak nic zdradza moje przerażenie.
Zmuszam się do krzywego uśmiechu i stawiając małe kroki, stopa za stopą, idę w kierunku auta.
— Powinnaś nauczyć się lepiej udawać, kochanie — warczy Kevin wprost do mojego ucha.
— Dlaczego nie zadzwoniłeś, że będziesz na mnie czekać? — pytam cicho.
Blondyn parska.
— Żebyś znalazła wymówkę, by się ze mną nie spotkać? — odpowiada mi pytaniem na pytanie. — Zresztą nie muszę cię uprzedzać. Jeśli mam ochotę spędzić z tobą czas, po prostu to robię. Zapomniałaś o tym? I lepiej zacznij normalnie się zachowywać, zanim ludzie pomyślą, że coś nie gra, jasne, kochanie?
Ostatnie słowo wypowiada z takim jadem, że oblewa mnie zimny pot. Zaczynam bać się coraz bardziej.
Wreszcie docieramy do samochodu. Kevin otwiera mi drzwi, jak prawdziwy dżentelmen. Zajmuję miejsce pasażera i zapinam pas, usiłując przełknąć ogromną gulę, która pojawiła się w moim gardle. Niedobrze mi.
Chłopak powoli okrąża samochód, prawdopodobnie delektując się moim przerażeniem, po czym sam siada w fotelu kierowcy. Odpala silnik i wyjeżdża spod szkoły na główną ulicę. Przez następnych kilka chwil, które wleką się całą wieczność, Kevin milczy. Nie mam pojęcia gdzie jedziemy, ale celem na pewno nie jest mój dom.
— Gdzie mnie zabierasz? — pytam.
Uśmiecha się w ten typowy dla siebie psychopatyczny sposób i zerka na mnie z ukosa.
— W jakieś ustronne miejsce, gdzie będziemy mogli porozmawiać — odpowiada.
Oddalamy się coraz bardziej od centrum, kierując się na wschód miasta. I to mi się nie podoba. Gęstość zabudowań zmniejsza się z każdym kilometrem. Po lewej witają nas plaże, po prawej zaczynają wyrastać wzgórza.
— Muszę wracać do domu. Obiecałam mamie, że pojadę z nią dzisiaj na wizytę — kłamię, mając złudną nadzieję, że jednak zawrócimy.
Kevin zaczyna się śmiać.
— Luna, Luna, Luna... Dlaczego kłamiesz, kochanie? Przecież twoja mama była u lekarza w zeszłym tygodniu? — Uśmiecha się znowu, a w jego oczach pojawia się niebezpieczny błysk.
Przełykam nerwowo ślinę, dając sobie mentalnego kopniaka w twarz. Moje dłonie trzęsą się coraz bardziej, więc wciskam je między uda, by tego nie zauważył. Nie chcę dawać mu tej satysfakcji, chociaż wiem, że on doskonale zdaje sobie sprawę z mojego strachu. Mam przerażenie wyryte na twarzy, widoczne w oczach i postawie ciała. Niczego przed nim nie ukryję.
Kolejnych kilka minut później blondyn zwalnia i skręca w leśną drogę. Ze stanu nawierzchni mogę wnioskować, że raczej rzadko ktoś się tutaj zapuszcza, a jeśli już, to pieszo. To wprawia mnie w jeszcze większe przerażenie. Teraz już wiem, że piekło znajduje się coraz bliżej. Niemal czuję tą wysoką temperaturę. Nie widzę już sensu, by próbować jakoś z tego wybrnąć, bo to niemożliwe. Kevin zrobi ze mną to, na co będzie miał ochotę, a ja bezpowrotnie stracę kolejny kawałek siebie. Jestem jego marionetką i nie pozostaje mi nic innego, jak zwyczajnie się poddać. Walka nie ma sensu. Może ściągnąć na moją rodzinę jedynie nieszczęście. Dlatego pozwolę mu na wszystko. Nie mam innego wyboru.
— Czy wyprawa do lasu ma jakiś konkretny cel? — pytam, głosem zachrypniętym od strachu.
Nie mogę znieść tej pieprzonej ciszy. Dlaczego milczy, skoro zazwyczaj ma tak wiele do powiedzenia.
— Owszem. — Kiwa głową.
Zatrzymujemy się jakieś cztery kilometry od autostrady. Kevin gasi silnik i odpina pas, po czym z wciąż przyklejonym do twarzy uśmieszkiem, sięga do schowka. Wyciąga białą kopertę i nie spuszczając ze mnie wzroku, wyciąga jej zawartość.
— No... a teraz grzecznie mi powiesz, mała, głupia dziwko, co to, kurwa, ma znaczyć? — podnosi głos i rzuca we mnie plikiem zdjęć.
Wzdrygam się, niemal krztusząc własną śliną, po czym trzęsącą się, jak osika, dłonią, sięgam po kilka fotografii. To, co na nich widzę, mrozi mi krew w żyłach. Jestem pewna, że pobladłam na twarzy. Mam ochotę zwymiotować.
Ja i Ayden, idący wzdłuż dzielnicy Country, tańczący w deszczu, roześmiani. Ja i Ay, popijający czekoladę w knajpce, wychodzący z niej. Nasza dwójka, zatopiona w rozmowie, ze splecionymi dłońmi...
Co to, kurwa, ma być?
Unoszę głowę, a nasze spojrzenia się krzyżują. Teraz widzę dokładnie wszystkie emocje, które do tej pory tak skrupulatnie ukrywał. Jedna z nich szczególnie zwraca moją uwagę i sprawia, że tracę oddech. Żądza mordu.
Kevina nie było w mieście, ale i tak postarał się, bym nie została w nim sama. Wynajął kogoś do pilnowania mnie. I teraz już wszystko wie. Wie, że niemal cały weekend spędziłam z Ayden'em. Na pewno wie też, że się z nim całowałam. Ma pieprzone dowody...
I czuję, że to są moje ostatnie chwile, bo Kevin na pewno zaraz mnie zabije...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top