27.


                                                                                              Ayden.

    Walcząc z chaosem, który wtargnął do mojego umysłu, zupełnie po omacku docieram na bazę. Kiedy otrząsam się z transu, zdaję sobie sprawę, że stoję już u głównej bramy. Wzdycham ciężko i potrząsam głową, po czym wpisuję na swoim smartwatchu siedmiocyfrowy kod.

    Ten z pozoru zwyczajny zegarek, jest tak naprawdę inteligentnym mini komputerem z oprogramowaniem w całości zaprojektowanym przez Colina. Każdy z nas ma taki. Jest kluczem do bazy i potrzebnych nam danych.

    Lopez jest komputerowym cudotwórcą. Gdyby zegarek jakimś cudem dostał się w niepowołane ręce, a osoba z zewnątrz próbowałaby się dobrać do informacji, lub chciała dostać tutaj, nie uda jej się. Colin wgrał takie zabezpieczenia, że wystarczy kilka sekund, a wszystko, co się na nim znajduje, ulegnie zniszczeniu i nie otworzy on już żadnych drzwi w tym budynku.

    Wjeżdżam do garażu i wysiadam z samochodu. Czuję się, jak jedna, wielka kupa gówna. Jestem wściekły, ponieważ nie powinienem się tak czuć, bo niby dlaczego miałbym? Przecież to tylko Luna. Gówniara, która nie powinna mnie obchodzić. Jest mi potrzebna tylko i wyłącznie do zrealizowania planu. Planu doskonałego, którego obmyśliłem jeszcze w Nowym Jorku. Jednak z każdym, pieprzonym dniem, tracę pewność, którą miałem. Odnoszę wrażenie, że wszystko wymyka mi się z rąk. Nic nie idzie po mojej myśli. W dniu, w którym ponownie stanąłem na ziemi San Diego, wszystko się skomplikowało.

    Wchodzę do domu przez niewielką jadalnię, mając nadzieję, że nie zastanę nikogo. Sol pojechała pewnie do sierocińca, w którym pomaga trzy razy w tygodniu, ale nawet gdybym się na nią natknął, nie musiałbym się martwić, że rozpocznie niewygodną rozmowę. Ona nigdy nie naciska. Nie wtrąca się, nie narzuca własnego zdania. Jednak jeśli przyszedłbym do niej, wysłuchałaby mnie, podniosła na duchu i udzieliła wsparcia. Coś doradziła.

    Sol, to wspaniała kobieta. Ma ogromne serce i chyba chciałaby zbawić świat. Znam ją od lat i do dzisiaj się zastanawiam, jakim cudem wyszła za Ismaela. On, były komandos Navy Seals, maszyna do zabijania, człowiek, który potrafi zabić jednym, szybkim ruchem, bez użycia broni i nie zawahałby się przy tym ani sekundy. Mirasol natomiast nie skrzywdziłaby muchy... Ona nienawidzi przemocy. Mimo to są małżeństwem od czterech lat, spotykają się jeszcze dłużej, wiedzą o sobie wszystko, znają się na wylot i mimo dzielących ich różnic, dogadują się, jak mało kto. Przysięgam, że nigdy nie widziałem, by choćby się sprzeczali. Nigdy tego nie zrozumiem. Sol twierdzi, że połączyła ich prawdziwa miłość, a dla takiego uczucia, człowiek jest w stanie zrobić i poświęcić wszystko. Dla mnie to jakaś pieprzona abstrakcja. Uważam miłość za przereklamowany chłam. Mój ojciec darzył rzekomą miłością matkę i pewnie z tej wielkiej miłości złamał jej kręgosłup... Pierdolenie. Nigdy jednak nie podważałem słów Sol. Lata spędzone z nimi nauczyły mnie wiele. Między innymi tego, że z Mirasol się nie dyskutuje.

    Zwykliśmy mawiać, że Ismael jest mózgiem naszej rodziny, a Sol sercem. To właśnie ona wciąż spaja nas w jedność.

    Przechodzę przez kuchnię, po drodze zabierając zimne piwo z lodówki i kieruję się do salonu. Upijam łyk i przekraczam próg dużego pokoju, w którym nie ma żywej duszy. Normalnie, o tej porze słychać byłoby ryk silnika z dolnego poziomu, gdzie zazwyczaj robimy z Que testy, muzykę płynącą z pokoju Tiny, wiecznie sprzeczających się Kemala z Colinem i krzyk Delgado, nakazujący tej dwójce wreszcie się zamknąć. Dzisiaj jednak w domu panuje zupełna cisza, co mnie zaskakuje, ponieważ to zdarza się naprawdę rzadko. Powinienem się nad tym zastanowić, ale postanawiam cieszyć się tą chwilą spokoju, ponieważ z doświadczenia wiem, że ta cisza zwiastuje potężną burzę.

    Już mam zniknąć w korytarzu, gdy słyszę czyjeś kroki. Po chwili stanowczy, charakterystycznie zachrypnięty głos Ismaela, zatrzymuje mnie.

    — Po co ci komórka, skoro jej nie odbierasz? — pyta szorstko.

    Jest podminowany.

    Odwracam się w jego stronę i dostrzegam wkurwienie w lodowatych oczach. Na początku ten wzrok robił na mnie potężne wrażenie. Bałem się go. Dzisiaj, mimo iż darzę Delgado szacunkiem i wciąż czuję respekt, jego spojrzenie nie wywołuje już u mnie uczucia strachu.

    — Miałem ciężką noc, Del, oszczędź mi kazań... Stało się coś? — pytam.

    Przypominam sobie, że wyciszyłem telefon i wrzuciłem go do schowka, żeby swoim ewentualnym jazgotem nie obudził Luny. Do mnie wiecznie ktoś dzwoni.

    — Keres są w San Diego — mówi, opadając z głośnym westchnięciem na krawędź kanapy.

    Przeciera zmęczone oczy, po czym przenosi wzrok z powrotem na mnie.

    — Wiem — odpowiadam.

    Opieram się o framugę i krzyżuję ramiona.

    — Szykuje się coś dużego. Już zacząłem to sprawdzać, ale na razie nie mamy żadnych konkretów. Tina wysłała kreta.

    — Wiemy przynajmniej, gdzie się zaszyli? — pytam, mrużąc oczy.

    Wiedziałem, że będą kłopoty. Czułem, że nie odpuszczą.

    — W barakach na obrzeżach miasta. Nie specjalnie się z tym kryją i to ma jakiś cel. Mają nad nami przewagę. Strasznie mnie to wkurwia.

    Kiwam głową, bo doskonale wiem, jak się czuje. Jestem pewien, że szybko dowiemy się co knują. Keres nie mają w zwyczaju próżnować.

    — Wyglądasz, jakby wkurwiało cię coś jeszcze. — Przyglądam mu się uważnie.

    Parska, znowu przecierając twarz.

    — Będzie wyścig, Ay. W Los Angeles — odpowiada, ale nie wydaje się być z tego faktu zadowolony.

    Nie rozumiem dlaczego. W LA są najlepsze i najbardziej dochodowe wyścigi. Możemy zgarnąć kupę forsy. To w chuj dobra wiadomość.

    — Zajebiście. — Zacieram ręce, uśmiechają się mimowolnie.

    — To akcja Maxa. Nie cieszyłbym się za szybko — mówi, a ja marszczę brwi.

    — Chcą, żeby jechał Que? — Zastanawiam się.

    Przestałem rozumieć cokolwiek już chwilę temu. Nie podzielam zdenerwowania Ismaela, ale usiłuję to ogarnąć. To normalne, że chcą rewanżu. Pewnie do tej pory czują smak upokorzenia, po tym numerze, który wywinął im Quentin. Wszyscy byli w szoku. Nawet sam Gahan. Dlatego Delgado ma prawo być zaniepokojony. Max to jebany psychol. Nie zdziwiłbym się, gdyby na oczach tłumu sprzedał Que kulkę w łeb.

    — Nie dziwiłbym się, gdyby żądali Quentina, ale to nie jego nazwisko pojawiło się na tarczy. Oni chcą ciebie, Ayden. A ta wiadomość już poważnie mnie zaskoczyła — oznajmia.

    Jest opanowany, choć znam go na tyle dobrze, by wiedzieć, że w środku aż się trzęsie z wkurwienia.

    — Jestem jednym z najlepszych kierowców w tym biznesie, więc akurat mnie to nie zaskakuje — mówię nieskromnie, na co Ismael parska.

    — A powinno. To z Quentinem mają rachunki do wyrównania, nie z tobą. Ta sprawa śmierdzi na kilometr, nie widzisz tego? Keres mają plan, Ay. I jutro dowiemy się jaki, bo cię wystawiłem.

    Dopiero w tej sekundzie dociera do mnie, że zdenerwowanie Delgado rzeczywiście ma podstawy. On ma rację. Coś tu nie gra i jestem pewien, że Keres wiedzą, co robią. Nie zamierzam jednak pękać. Nie należę do osób strachliwych. Wręcz przeciwnie. Jutro skopię Maxowi dupę i jeśli będzie trzeba, zrobię to nie tylko metaforycznie. Gość pożałuje, bo z Familią się nie zadziera.

    — Wygram to, przecież wiesz. — Uśmiecham się nieznacznie.

    — Nie wątpię w ciebie. Jednak na wszelki wypadek wezwałem posiłki. Możemy potrzebować wsparcia. Nie wiemy, co się wydarzy. — Wzdycha, a ja kiwam głową na znak, że zrozumiałem.

    — Daj znać Que. Trzeba przygotować furę — mówię, a Ismael wyciąga komórkę.

    Uznaję rozmowę za skończoną i ruszam prosto do pokoju, w którym urządziliśmy siłownię.

    Odkąd pamiętam, z syfem w głowie radziłem sobie na trzy sposoby: Adrenalina, seks, albo walenie w worek treningowy tak długo, aż zaczną palić mnie mięśnie i nie będę potrafił złapać oddechu z wysiłku. To pierwsze odpada. Największego kopa czuję wtedy, gdy zamykam licznik w Nissanie, ale z doświadczenia wiem, że wsiąść za kółko, mając w głowie taki burdel, to prawie jak misja samobójcza.

    Seks też odpada i to z jednego, prostego powodu, przez który czuję chyba największe wkurwienie. Jedyna kobieta, którą chciałbym mieć teraz w swoim łóżku, jest całkowicie nieosiągalna i kilka godzin temu zakomunikowała mi, że mam się do niej nie zbliżać. Świadomość tego, że naprawdę chcę ją mieć, jest dla mnie nielogiczna i sprawia, że czuję kurewski, niemal fizyczny ból.

    Wróciłem do San Diego, mając ułożony konkretny plan. Wyznaczyłem sobie cel i zamierzałem osiągnąć go w najłatwiejszy z możliwych sposobów. Jednak gdy zobaczyłem ją tamtego wieczoru, po raz pierwszy od dwóch lat, uderzyło mnie coś dziwnego. Poczułem, że grunt usuwa mi się spod nóg, a wszystko, czego byłem pewien, rozpieprzyło się w ciągu sekundy. I od tamtego momentu nic nie idzie zgodnie z planem i to wkurwia mnie najbardziej.

    Nie potrafię ogarnąć tego, co dzieje się w mojej głowie. Już kiedyś czułem się podobnie, ale dusiłem to za każdym razem, nie pozwalając sobie na analizę i gdybanie. Nie sądziłem, że tamte emocje zaczną wygrywać z nienawiścią, którą pielęgnowałem przez lata i teraz jestem posrany ze strachu. Boję się nawet myśleć, co to oznacza.

    — Wkurwiasz się, jak ktoś z nas nie odbiera telefonu, a sam trzymasz swój w dupie. — Słyszę, zastygając z dłonią nad klamką.

    Przechylam głowę, a moje czarne oczy zderzają się z tęczówkami w kolorze bursztynu, ukrytymi pod ciemnymi oprawkami okularów. Colin jak zwykle wygląda tak, jakby nie spał od tygodnia. Fioletowe sińce pod oczami, ostro kontrastują z bladą cerą, licznymi piegami na nosie i policzkach.

    — Następny. — Przewracam oczami, parskając.

    — Mam coś, co poprawi ci humor — oznajmia z dziwnym uśmieszkiem i wyciąga w moją stronę niebieską teczkę.

    — Skąd pomysł, że mam zły? — pytam i zabieram od niego dokumenty.

    Colin prycha, poprawiając okulary na nosie.

    — Żartujesz, stary? Znamy się nie od dzisiaj. Jesteś wkurwiony i właśnie idziesz rozjebać worek. — Szczerzy się, a ja prycham pod nosem.

    Nawet jeśli nie łączą nas więzy krwi, zdecydowanie jesteśmy rodziną.

    — Dobra, nie pajacuj tylko powiedz, co tu mamy. — Wskazuję na teczkę.

    — Dokopałem się do akt tej sprawy, o której gadaliśmy. Pierdoliłem się dwa dni z zabezpieczeniami, więc wisisz mi piwo, a za dyskrecję drugie — mówi, a ja natychmiast się ożywiam.

    Przyznam szczerze, że nie spodziewałem się powodzenia tej akcji. Byłem wręcz pewien, że Lopez niczego się nie dowie. A tu proszę, dostałem całą teczkę papierów. Pieprzony cudotwórca...

    Colin pomaga mi właściwie od samego początku. Przysługa za przysługę. Kiedyś ja uratowałem mu życie, a on uparł się, że musi spłacić swój dług. Dlatego teraz dokopuje się dla mnie do wszystkich informacji, których potrzebuję, zachowując przy tym dyskrecję. Reszta ekipy nie może się o tym dowiedzieć. Zwłaszcza Delgado, który od zawsze powtarzał, że moja potrzeba zemsty zaprowadzi mnie na dno i stanowczo zabronił robienia czegokolwiek na własną rękę. Uważa, że to walka z wiatrakami. Ja jestem jednak innego zdania i doprowadzę to do końca, choćbym miał poświęcić wszystko. Jestem to winny ojcu, który został zastraszony, zniszczony i zdeptany przez ludzi, którzy muszą ponieść karę. To przez nich stał się skurwysynem. Nie od zawsze taki był. Wszystko zaczęło się od tamtej sprawy...

    — Dostaniesz nawet całą kratę, jeśli tylko będzie tu coś, co mi się przyda — odpowiadam, wpatrując się w teczkę.

    — Jest wszystko, o co prosiłeś, a nawet więcej. Pewnie zainteresuje cię fakt, że pojawia się tu pewne nazwisko... — Posyła mi pewny siebie uśmieszek.

    Unoszę głowę , by na niego spojrzeć. Jego oczy błyszczą, jakby co najmniej dowiedział się, że wygrał na loterii.

    — Przestań mówić zagadkami, Lopez — rzucam szorstko, ale nie decyduję się sprawdzić zawartości.

    Zrobię to później, kiedy będę pewien, że nikt mi nie przeszkadza i nieco oczyszczę umysł.

    — Stanford. Brzmi znajomo? — pyta.

    Mój puls przyspiesza gwałtownie. Jasna cholera...

    — Był w to zamieszany?

    Przeczesuję dłonią włosy i biorę nerwowy wdech. Używam całej swojej silnej woli, by nie rozsypać tych dokumentów tu i teraz.

    — Nie bezpośrednio. W ogóle cała ta sprawa, to jakiś pieprzony przekręt. Niektóre akta magicznie zaginęły, nie ma w bazie wielu plików, ale jeszcze tego nie ogarnąłem. Zdaje się, że dupa, którą tu ostatnio przywiozłeś, jest córką wspólnika twojego ojca i prowadza się z synem tego gogusia. Zbieg okoliczności? — zastanawia się.

    — Nie sądzę — odzywam się po dłuższej chwili.

    Dopiero teraz, kiedy Colin oznajmił, że nazwisko starego Stanforda przewinęło się w aktach, wiele rzeczy zaczyna nabierać sensu. Coś zaczyna mi świtać i czuję jeszcze większe wkurwienie, niż chwilę temu. To nie może być przypadek... Nie w tej sprawie...

    — Uważaj na jej faceta. To psychol, taki sam, jak jego ojciec. Sprawdziłem typa. Tatuś wielokrotnie używał kontaktów, żeby synalek miał czysto w papierach. Dwa lata temu jakaś dziewczyna oskarżyła go o gwałt i pobicie. Sprawę umorzono z braku dowodów. Ciekawe dlaczego... Wszystko masz w teczce. Życzę udanej lektury i wracam do roboty. Delgado się wkurwi, jak nie przyniosę mu czegoś o Max'ie.

    — Dzięki, Colin — mówię na odchodne, a on tylko obojętnie macha ręką, jakby to, co zrobił, było drobiazgiem, po czym znika w swoim pokoju.

    Odnoszę dokumenty do siebie i przebieram się w dres. Po chwili zaszywam się w siłowni. Włączam odtwarzacz, a sekundę później do moich uszu docierają pierwsze dźwięki ciężkiej muzyki zespołu Slayer. Dzisiaj potrzebuję mocnych bitów, czegoś, co pomoże mi, choć częściowo, pozbyć się chaosu z głowy.

    Zakładam rękawice i zaczynam uderzać.

    Jeden, dwa, trzy... jeden, dwa, trzy...

    Po kilku minutach stwierdzam, że to za mało, więc ściągam rękawice i zaczynam uderzać gołymi pięściami w twardą, czerwoną materię. Muszę czuć. Potrzebuję tego...

    Nie wiem, jak długo już tu jestem. Godzinę, może dłużej. Czuję ogień w płucach i palą mnie mięśnie, a moje pięści, raz po raz, uderzają w twardy, ciężki worek.

    Jestem niemal pewien, że dzięki informacjom od Colina, mogę sobie odpowiedź na pytanie, które od jakiegoś czasu pojawia się w mojej głowie. Nagle wszystko nabrało sensu, skleiło się w całość, a świadomość, że moje przypuszczenia okazały się słuszne, napawają mnie wściekłością, o którą nawet się nie podejrzewałem.

    Uważam, że to Kevin pobił Lunę i jeśli mam rację, zabiję go. Choć chyba wolałbym się mylić...

    Nie mam pojęcia, dlaczego reaguję taką agresją na wiadomość, że Luna jest z gnojem, który ją bije. Mógłbym sobie wmawiać, że to przez fakt, iż moja matka też przeszła przez coś takiego, ale wiem, że tu chodzi o coś więcej. I to mnie przeraża.

    Nie powinno mnie to obchodzić. Najlepiej zrobiłbym, skupiając się na realizacji planu, zamiast rozwiązywać sprawy, które mnie nie dotyczą i nie mają prawa pochłaniać moich myśli. Jednak to jest silniejsze ode mnie.

    Przypominam sobie dzień, kiedy odwiedziłem Lunę w szpitalu. Spała. Była blada, a jej twarz zdobiły liczne, fioletowe sińce. Wyglądała tak, jakby była martwa. Coś we mnie pękło w tamtym momencie i obiecałem sobie, że sam rozwiążę tą sprawę.

    Teraz, kiedy wszystko ułożyło się w jedną całość, mam ochotę pojechać do Stanforda i odpłacić mu za to, co jej zrobił. Od początku mi się nie podobał. Pamiętam w jaki sposób patrzył na nią na mojej imprezie. Już wtedy zaświeciła mi się czerwona lampka, ale zignorowałem to dziwne uczucie. Dzisiaj nie jestem już w stanie udawać, że mam to w dupie. Bo nie mam. I choć z całych sił próbuję trzymać się tego, co sobie postanowiłem, nie potrafię. Mam ją w głowie. Przez cały, pierdolony czas. I nie umiem jej się pozbyć. Zaczynam mieć obsesję na punkcie bezpieczeństwa Lu i boję się, że przez to chore coś, czego nazwać nie umiem, mój plan trafi szlag.

    — Kurwa! — krzyczę, sprzedając workowi kopniaka z półobrotu i dysząc ciężko, posyłam w niego kolejną serię ciosów.

    — Dlaczego próbujesz zajebać nasz worek?

    Wzdrygam się, choć doskonale znam ten głos.

    Odwracam się w stronę Nate'a, biorąc kilka poszarpanych wdechów.

    Stoi w drzwiach, oparty o framugę i przygląda mi się badawczo, jakby próbował rozgryźć, co się dzieje.

    — Ja pierdole, Nate... Nie musisz się tak skradać. — Warczę poirytowany.

    Przyjaciel odpycha się od ściany i podchodzi bliżej. Wyciąga z kieszeni paczkę fajek i wyjmuje jedną, odpalając ją, po czym rzuca papierosy w moją stronę razem z ogniem. Siada na bieżni i zaciąga się mocno.

    — Co się dzieje, stary? Twoje wkurwienie czuć już na korytarz, a ten worek ledwie zipie...

    — Szukasz zaczepki, czy towarzystwa? Bo jeśli to drugie, nie jestem dzisiaj najlepszym kompanem, ale jeśli pierwsze... — uśmiecham się sztucznie, spoglądając na niego — chętnie skopię komuś dupę. Tobie ze szczególną przyjemnością.

    Siadam na ławce i sam również odpalam fajkę. Zaciągam się kilka razy, przytrzymując dym w płucach nieco dłużej, po czym wypuszczam szary kłębek i powtarzam czynność jeszcze raz. Czuję drapanie w gardle i ciężkość w płucach, tym bardziej, że właśnie odbyłem ogromny wysiłek, ale o to mi właśnie chodzi. Potrzebuję jak najwięcej bodźców. Jakichkolwiek...

    — Kuszące, ale raczej spasuję. Wolę zostawić energię na wyścig... No dalej, dupku, mów co cię ugryzło i dlaczego zachowujesz się ostatnio, jak skończony buc. Nie żeby to była jakaś nowość... — ostatnie zdanie mamrocze pod nosem, a ja mimowolnie parskam.

    — Wkurwia mnie wiele rzeczy, Nate. Między innymi ty — mówię wymijająco.

    Nathaniel prycha, gasząc peta w pustej butelce po piwie i odpala kolejną fajkę.

    Siedzimy tak, milcząc przez dłuższą chwilę. Nie mam ochoty spowiadać się Hallowi z tego, co dzieje się w mojej głowie. Nie mam w zwyczaju dzielić się swoimi problemami. Być może kiedyś łatwiej było mi z nim rozmawiać, byłem nieco bardziej otwarty, ale śmierć mojego ojca spowodowała we mnie tak wiele zmian, że nie jestem pewien, czy jeszcze kiedykolwiek będę potrafił otworzyć się przed kimkolwiek.

    W obecności Luny przychodzi mi to z łatwością. — Ta myśl pojawia się w mojej głowie niespodziewanie i całkowicie zwala mnie z nóg, ponieważ wcześniej nawet tego nie zauważyłem. I teraz czuję, że wkurwienie wraca, infekując mój umysł na nowo, a oczyszczenie, które poczułem po walce z workiem, trafia szlag...

    Ja pierdolę...

    — Jesteśmy braćmi, stary. Jeśli masz jakiś problem, po prostu powiedz. A jeśli ten problem jest człowiekiem, to jeszcze lepiej. W końcu będę mógł popisać się umiejętnością Krav Magi. — Mruga do mnie, a ja przewracam oczami. — Chyba, że tą osobą jest Lu... wtedy to tobie wpierdolę — dodaje po chwili, a ja unoszę głowę i posyłam mu ostrzegawcze spojrzenie.

    Skąd w ogóle u niego taki popieprzony pomysł?

    — Mam pewne podejrzenia co do jej pobicia — zmieniam nieco temat, poprawiając się.

    Nate przekrzywia głowę i spogląda na mnie z wyraźnym zaciekawieniem, a jego spojrzenie staje się czujne. Widzę, jak mięsień jego szczęki drga niebezpiecznie, na wzmiankę o tym, co spotkało Duncan. Mnie samego też to wkurwia... Ogólnie Hall jest przewrażliwiony na jej punkcie. Ma jakąś dziwną potrzebę chronienia jej, od zawsze... Nigdy nie rozumiałem więzi, która łączy tę dwójkę i nigdy też nie chciałem się przyznać, nawet sam przed sobą, że kurewsko mu tej więzi zazdroszczę. Aż do niedawna. Próbowałem analizować, dlaczego tak się czuję, ale wściekałem się wtedy jeszcze bardziej, więc zwyczajnie zdusiłem te uczucia, zanim zrobiło się niebezpiecznie.

    — Colin znalazł coś jeszcze? — pyta, a ja kiwam głową.

    — Podejrzewaliśmy Stanforda i mieliśmy rację — oznajmiam i w tym samym momencie, Nate uderza pięścią w ścianę.

    — Pierdolony skurwiel. Wiedziałem... — syczy.

    Doskonale rozumiem jego reakcję.

    — Nie mamy twardych dowodów, więc na razie nie możemy nic zrobić — mówię z frustracją.

    I strasznie mnie to wkurwia.

    — Jak to nie? Zatłukę chuja, to właśnie zrobię. — Warczy Hall, ale szybko studzę jego chęć mordobicia.

    — Nie, Nate, nie zrobisz. Musimy być ostrożni. Nie wiemy, co się tak naprawdę dzieje. Najpierw trzeba to wszystko sprawdzić. Zapomniałeś, czyim fiut jest synem?

    — Chuj mnie to obchodzi! — Podnosi głos, wstając na równe nogi. — Mam kurwa czekać, aż znowu ją pobije? Pojebało cię?

    — Nic jej nie zrobi, dopilnujemy tego. — Usiłuję go uspokoić, choć mi samemu daleko do spokoju.

    — Kurwa, jak Liam mógł na to pozwolić? Nikt nie zauważył, że ten gość, to psychol? Ja pieprzę...

    — Tacy, jak on, potrafią świetnie się maskować — mówię. — Teraz musimy zachować spokój. Nie mów o niczym Liam'owi. Przynajmniej na razie.

    Jeśli Liam dowie się, że to Kevin odpowiada za to, co stało się jego siostrze, znajdzie go i zabije, nie myśląc o konsekwencjach. Jest porywczy. O wiele bardziej niż Nathaniel, nawet ja nie jestem takim narwańcem. Dopóki nie zdobędziemy twardych dowodów i nie dowiemy się czegokolwiek więcej, musimy działać ostrożnie.

    — Zgotuję gnojowi takie piekło, że będzie błagał o śmierć — odzywa się mój przyjaciel, odrobinę spokojniej.

    A ja z przyjemnością ci w tym pomogę — myślę.

    — Zluzuj, stary. Wkurwianie się w tym momencie nie ma sensu — mówię.

    Czuję się dziwnie, uspokajając go, ponieważ zazwyczaj to właśnie on musi doprowadzać do porządku mnie.

    — Odezwała się oaza spokoju... — Prycha pod nosem, a ja uśmiecham się niewyraźnie.

    Następną, bardzo długą chwilę, milczymy, zatopieni we własnych myślach. Oboje mamy świadomość, że przed nami ciężki okres. Zwala nam się na głowy coraz więcej problemów, mamy coraz bardziej pod górkę, jakby do tej pory było nie dość stromo...

    Przez lata, które spędziliśmy wspólnie, będąc jedną familią, nauczyłem się wiele. Przyzwyczaiłem się do faktu, że nigdy nie jest spokojnie przez dłużej, niż kilka tygodni. Niemniej zawsze radziliśmy sobie z syfem, który podsyłał nam los, więc jestem pewien, że i tym razem nam się uda. Martwi mnie jednak coś innego. Burdel, który otacza nas teraz, jakoś posprzątamy, ale jak ogarnąć ten, który mam w głowie? Przysięgam, że jeszcze nigdy nie miałem w sobie takiego chaosu i mroku, jak w ostatnim czasie... Dzieje się ze mną coś dziwnego i muszę to jak najszybciej ogarnąć, żeby znowu nie zejść na dno. Już raz tam byłem. Nie jest przyjemnie...

    — Jadę na miasto... — Przerywam ciszę, wstając z miejsca.

    Nate spogląda na mnie, odpalając kolejną fajkę.

    — W Palm Springs jest dzisiaj wyścig — informuje, jakby czytał mi w myślach.

    Dobrze wie, że nic nie pomaga mi bardziej, niż wyścigi, szybka jazda i adrenalina.

    — Pewnik? — pytam, a on kiwa głową.

    — Uprzedź Delgado — mówi, ale nie zamierzam tego robić.

    Del najpewniej zabroniłby mi jechać. Widzieliśmy się wcześniej. Doskonale zdaje sobie sprawę, że nie wszystko u mnie okej. Ja sam mam tego świadomość, ale potrzebuję czegoś, co mi pomoże. Walenie w worek tym razem nie zdało egzaminu.

    — Po co? Wystartuję jako wolny strzelec. Potraktujmy to, jako trening przed LA. — Wymuszam uśmiech i ruszam do wyjścia.

    Kątem oka widzę, jak Nate kręci głową. Jemu też nie podoba się fakt, iż wsiadam za kółko, będąc wkurwionym. Masz syf w głowie, nie ścigasz się. — To zasada, którą stworzył Ismael, a której Nathaniel twardo się trzyma. Mnie i Quentinowi zdarza się ją łamać. Raczej częściej, niż rzadziej.

    — Ay? — słyszę, więc staję w miejscu. — Przyjaźnimy się od dziecka, tak? — to oczywiste pytanie retoryczne, więc nie odpowiadam, zastanawiając się, do czego zmierza. — Znam cię na wylot, bracie i nie jestem ślepy. Oboje wiemy, dlaczego chodzisz tak wkurwiony. Wiemy też, co jest tego przyczyną, a raczej kto...

    — O co ci chodzi, Nate? —Warczę, będąc wciąż odwróconym tyłem do niego.

    Podejrzewam już do czego dąży. I nie podoba mi się, że próbuje coś insynuować. Jeśli chce mnie wkurwić, to muszę mu pogratulować, bo jest na dobrej drodze.

    — Jak już mówiłem, nie jestem ślepy. Nigdy nie byłem. Widzę, co się dzieje i powiem ci jedno: jeśli znowu skrzywdzisz Lunę... zapomnę, że jesteśmy braćmi. — Ostatnie zdanie niemal z siebie wypluwa.

    Mój puls przyspiesza gwałtownie, gdy słyszę słowa przyjaciela.

    Nic nie odpowiadam. Po prostu wychodzę z siłowni, trzaskając drzwiami. Znowu jestem wkurwiony. Nie dlatego, że Nate po raz kolejny próbuje mnie pouczać... dlatego, że trafił w punkt.

    Coś naprawdę się dzieje, a ja nie umiem tego zatrzymać. Nie umiem, a może nie chcę? Zdecydowanie powinienem. Zanim będzie za późno.

    Powinienem skupić się na celu, zrealizować plan, dokonać zemsty doskonałej.

    — Ja pierdolę... — wyduszam z siebie, bo właśnie do mnie dociera, że plan zemsty, który przez miesiące skrupulatnie opracowywałem, przestał być rzeczą pierwszorzędną w momencie, gdy zobaczyłem ją tamtego wieczoru...

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top