1.

Dwa lata wcześniej.

Wspomnienie.

    — Luna, czy mogłabyś zabrać swoją torbę z przejścia? — słyszę pytanie mamy, ale nie reaguję. Jestem zbyt pochłonięta gapieniem się na Liama, mojego starszego brata.

Stoi oparty o drzwi wejściowe i rozmawia przez telefon. Wyraźnie usłyszałam imię Ayden, co natychmiast zwróciło moją uwagę.

Pieprzony Ayden. Nienawidzę go. Po tym, co stało się rok, a później dwa miesiące temu, mam ochotę wyrwać mu to, co ma najcenniejsze. Jednak mimo upokorzenia, nie potrafię zapomnieć o tamtym pocałunku i nocy, którą spędziliśmy razem, kiedy przyjechał na parę dni do San Diego. Nie potrafię zapomnieć o Aydenie Prescottcie. I choć z całych sił staram się nad tym zapanować, to za każdym razem, gdy słyszę jakąkolwiek wzmiankę o nim, staję na baczność.

Wylałam hektolitry łez, wmawiając sobie, że go nienawidzę i ten człowiek w ogóle mnie nie obchodzi, ale czy na pewno?

Dobrze się stało, że się wyprowadził. Kiedy go nie widuję, jest mi o wiele łatwiej.

— Luna! — Mama staje za mną, a ja aż podskakuję.

— Przestraszyłaś mnie — mówię z wyrzutem, odwracając się przodem do niej.

— Luno Duncan, mówię do ciebie, a ty nie reagujesz. — Kręci głową rozbawiona. — Skarbie, ja rozumiem, że są twoje urodziny, ale zasady panujące w tym domu się nie zmieniły. Tyle razy was proszę, żebyście po treningu odnosili swoje rzeczy na miejsce, a nie zostawiali w przedpokoju. W końcu ktoś sobie coś złamie!

— Dobrze już, przepraszam — mówię, po czym zabieram torbę i ruszam do swojego pokoju.

Biorę szybki prysznic i ruszam do szafy, żeby wybrać coś na dzisiejsze przyjęcie. Po krótkim namyśle decyduję się na fiołkową sukienkę nad kolano. Swoje długie, ciemne włosy puszczam luźno na ramiona i robię delikatny makijaż. Patrzę w lustro, na swoje odbicie i stwierdzam, że wyglądam znośnie. Pod moimi zielonymi oczami utworzyły się niewielkie sińce z przemęczenia, ale nie dbam o to.

Mam swój cel. Jestem skłonna spać nawet po dwie godziny na dobę, byleby tylko go osiągnąć.

Kiedy jestem już gotowa schodzę na dół, żeby przekąsić coś lekkiego przed kolacją.

— Cześć księżniczko. — W kuchni wita mnie tata, całując w czubek głowy.

— Cześć. — Uśmiecham się, zajmując miejsce przy kuchennej wyspie.

Mama krząta się po pomieszczeniu, podśpiewując pod nosem, a tata posyła jej pełne uczucia spojrzenie. Lubię na nich patrzeć.

Są bardzo szczęśliwi i już na pierwszy rzut oka widać, że się kochają. Ja i moje rodzeństwo mamy naprawdę dużo szczęścia. Dorastamy w domu pełnym miłości, mamy najwspanialszych i najbardziej wyrozumiałych rodziców na świecie i absolutnie niczego nam nie brakuje.

No, może moim braciom, czasami, piątej klepki.

Do kuchni wpada mój najmłodszy brat, tak szybko, że czuję jedynie silny podmuch wiatru. Porywa z blatu paczkę krakersów i równie szybko ucieka, zanim złapie go tata.

— Luke! — krzyczy moja rodzicielka — jeśli teraz zapchasz żołądek, nie zjesz kolacji. — Kręci głową, chwytając się pod boki. — Co ja z wami mam. — Śmieje się.

— Jak po treningu? — pyta tata, nalewając sobie kawy do kubka.

Wyciągam z lodówki butelkę wody i sałatkę ze świeżych warzyw, po czym sadowiąc się z powrotem na swoim miejscu, odpowiadam entuzjastycznie:

— Świetnie! — Szczerzę się. — Trenerka dała nam dzisiaj niezły wycisk, ale nikt nie narzeka. Jutro po szkole pędzę od razu na salę. Będzie próba i takie tam. — Macham ręką. — Premiera za trzy dni.

— Jesteśmy z ciebie tacy dumni, nasza mała baletnico. — Uśmiecha się mama i z czułością gładzi moje włosy.

Odwzajemniam gest, choć nie podoba mi się, że wciąż uważają, że jestem dzieckiem. Mam siedemnaście lat. Już dawno wyrosłam z pieluch. Nic jednak nie mówię.

— Broadway będzie twój — mówi tata z prawdziwą pewnością.

Cieszę się, że we mnie wierzą. Wiem, że jestem dobra, ale to nie wystarczające. Codziennie, zaraz po lekcjach, biegnę ćwiczyć na salę. Bo ja nie mogę być tylko dobra. Chcę dostać się do jednej z najlepszych szkół, a to oznacza, że również muszę być najlepsza.

— No dobra, pora się zbierać — zarządza mama — zaraz będzie tu dziadek z Jakobem i resztą. Przed kolacją ma dla was jeszcze jakąś niespodziankę.

Jake to mój kuzyn. Jest moim rówieśnikiem i tak się złożyło, że urodziliśmy się w tym samym dniu. Odkąd pamiętam urodziny obchodzimy razem. Zbieramy się wszyscy i jedziemy na małe przyjęcie, lub urządzamy je w domu. Taka tradycja. Dzisiaj akurat ruszamy na miasto.

— Leo, czy mógłbyś zawołać Lincolna i Leslie? — zwraca się moja rodzicielka do swojego męża — i powiedz im, że wychodzimy za dwadzieścia minut. Jeśli nie będą gotowi, zostaną w domu.

— Coś czuję, że Lincoln wcale nie miałby nic przeciwko. Konsola jest dla niego o wiele bardziej absorbująca — rzucam, a mój staruszek tylko się uśmiecha.

— Możesz zapytać, czy pomysł o oddaniu jej na złom jest równie absorbujący. Może wtedy łaskawie pójdzie się szykować — mówi mama poważnie i wychodzi do ogrodu.

Wiem doskonale, że nie żartuje. Do dzisiaj pamiętam pierwszą konsolę Liama, która z hukiem wylądowała za płotem sąsiada.

Zeskakuję ze stołka z zamiarem poszukania starszego brata, gdy dociera do mnie odgłos otwieranych drzwi i śmiech kilku osób.

— Gdzie moja piękna wnuczka? — słyszę.

— Dziadek! — piszczę, wchodząc do salonu i rzucam mu się na szyję.

Zaraz potem witam się z Jakobem, ciocią Auburn i wujkiem Philem, ale nigdzie nie widzę Amy, mojej kuzynki. Pewnie dołączy do nas później.

— Solenizanci, za mną! — woła dziadek i robi charakterystyczny gest ręką — mam dla was niespodziankę, zanim pojedziemy do restauracji.

Patrzę pytająco na bruneta, ale on tylko kręci głową, dając mi tym samym do zrozumienia, że nie ma pojęcia o co chodzi.

— Jedźcie z dziadkiem. Spotkamy się na miejscu — mówi ciocia.

— Super. W takim razie chodźmy – zgadzam się, zabierając torebkę i wychodzimy na zewnątrz, kierując się prosto do samochodu staruszka.

— Dziadku, co ty kombinujesz, hę? — pyta Jake podejrzliwie, na co ten tylko uśmiecha się tajemniczo.

— Zobaczycie, kochani. Wszystko w swoim czasie — odpowiada, sadowiąc się na miejscu kierowcy.

Jake zajmuje miejsce obok niego, a ja siadam z tyłu, zapinając pas.

— Mam tylko nadzieję, że to legalne — mruczę, znając zamiłowanie mojego dziadka do szalonych wybryków.

Staruszek parska w odpowiedzi na mój komentarz, odpala silnik i gładko włącza się do ruchu.

Suniemy ulicami San Diego, rozmawiając żywo i raz po raz wybuchając śmiechem. Przysięgam, że z moim dziadkiem absolutnie nie można się nudzić. Zawsze ma coś w zanadrzu. Chyba wciąż mu się wydaje, że ma dwadzieścia lat. Wszyscy go uwielbiają, potrafi zdobyć sympatię człowieka już po minucie znajomości i jest naprawdę czarujący.

— A opowiadałem wam, jak mając piętnaście lat odwiedziłem klub ze striptizem? — pyta.

— Tak! — wykrzykujemy z Jakobem jednocześnie.

To zabawna historia, bardzo zabawna, jednak słuchając jej czujemy się zwyczajnie skrępowani.

— Cóż to wtedy było. — Uśmiecha się, przypominając sobie tamten dzień. — Skąd mogłem wiedzieć, że pod szyldem „Raj na ziemi" i zachęcających hasłach „Przyjemność dla ciała i duszy" nie kryje się cukiernia. — Wzrusza ramionami. — Choć nie powiem, żeby kłamali. — Puszcza oczko do mojego kuzyna, a ten zakrywa sobie twarz dłonią.

— Dziaadku — jęczy Jake, a ja duszę chichot.

— Księżniczko, jak przygotowania do występu? — zwraca się do mnie, a ja przechylam głowę, żeby nasze spojrzenia spotkały się w lusterku wstecznym.

— Wspaniale — ożywiam się — wszystko idzie jak po maśle. Jestem dobrej myśli, pani Stone również. Nie ma mowy, żeby coś poszło nie tak.

— Słyszałem, że na widowni mają być łowcy talentów.

— Owszem. Tym bardziej stresuję się moją solówką. — Uśmiecham się delikatnie.

— Niepotrzebnie, księżniczko. Jesteś najlepsza. Broadway będzie twój, wszyscy to wiemy — mówi i wiem, że naprawdę tak uważa.

— Mój — potwierdzam rozmarzona.

Balet to miłość mojego życia, moja pasja, hobby, wszystko w jednym. Tańczę od piątego roku życia. Od dwunastu lat mam jeden cel: BROADWAY. Dostanę się, choćbym nie wiem co.

To właśnie taniec pomógł mi się pozbierać, kiedy Ayden Prescott złamał mi serce. Tylko dzięki baletowi potrafię normalnie funkcjonować. Tylko dzięki wyczerpującym treningom udaje mi się o tym nie myśleć. I jedno muszę przyznać.

Z całej tej popieprzonej sytuacji wynikł jeden plus: daję z siebie nie sto, a dwieście procent. Nigdy nie trenowałam tak intensywnie, jak przez ostanie dwa miesiące. I jak widać, wyszło mi to na dobre, skoro to właśnie ja, z całej dwunastoosobowej grupy, dostałam występ solowy. Nie rozkapryszona Adison Austen. JA.

— Hej, Jake, a jak u ciebie? Wciąż jesteś kapitanem... — urywa, a oczy nas wszystkich kierują się w prawo, skąd oślepiają nas światła reflektorów.

Później wszystko dzieje się już bardzo szybko.

Widzę, jak dziadek wciska pedał hamulca, odchylając się maksymalnie na fotelu. Jake obiema rękoma, instynktownie, zakrywa głowę, a ja nieruchomieję po prostu.

To kwestia sekund. Czarny SUV uderza w nas z całą siłą. Z mojego gardła wyrywa się krzyk, kiedy samochód zaczyna wirować po całej jezdni, a dziadek bezskutecznie próbuje nad nim zapanować. Widzę, jak Jake, który nie zapiął pasów, odbija się od przedniej szyby, a z jego czoła natychmiast zaczyna płynąć krew. Z przerażenia, które chwyciło moje gardło, nie jestem w stanie nawet krzyczeć. Nie jestem w stanie się ruszyć, ponieważ pasy, boleśnie wpinające się w mój bark, skutecznie mnie unieruchamiają. W następnej chwili dostrzegam, że nasz roztańczony wóz zbliża się do krawędzi urwiska. Zamykam oczy, wiedząc, co się zaraz stanie, a kiedy to czuję, zaczynam łapczywie łapać powietrze. Przez siłę odśrodkową, rzuca nami, jakbyśmy byli kukiełkami, gdy auto zaczyna staczać się w dół.

    — Nie chcę umierać — szepczę do siebie i tracę przytomność.

***

    Kiedy odzyskuję przytomność, do moich nozdrzy dociera zapach benzyny, spalonego plastiku, krwi i próbującej przebić się przez ten odór zniszczenia, woni morskiej bryzy.

    W momencie, gdy usiłuję otworzyć oczy, pojawia się ból. Nie do końca do mnie dociera, co się stało. Dlaczego czuję się tak, jakby ktoś wbijał mi w ciało tysiące ostrzy?

    Po chwili zdaję sobie sprawę, że jestem ułożona głową w dół. W mojej czaszce, która niespodziewanie zaczyna pulsować, pojawiają się pojedyncze obrazy.

    Oślepiające światła, czarny SUV i odgłos miażdżonej karoserii, a później to przerażające uczucie nieważkości, kiedy samochód oderwał się od jezdni, rozwalił metalowe bariery i zaczął staczać się w dół urwiska.

    Mieliśmy wypadek.

    Kiedy wreszcie przyjmuję to do świadomości, otwieram szeroko oczy i usta, próbując łapczywie złapać powietrze. Każdy wdech jest boleśnie wyczerpujący i pali moje gardło, jakby trawił je ogień.

    Panika zaciska się na mojej szyi ciasno i mocno.

    Chwilę zajmuje mi przyzwyczajenie się do ciemności. Nie wiem, która jest godzina, ale słońce jeszcze nie wzeszło. Jedynie blask księżyca słabo oświetla ogrom zniszczenia wokół mnie.

    Przechylam delikatnie głowę i widzę Jake'a. Jego twarz znajduje się jedynie kilka centymetrów od mojej. Jest wygięty pod dziwnym kątem, a z jego uszu i nosa sączy się krew. Słyszę jego bulgoczący oddech i mimo otępienia, spowodowanego szokiem, uśmiecham się, ponieważ to znak, że żyje.

    — Luna — chrypi, nie otwierając oczu — bo... boli.

    — Śśś — próbuję go uspokoić, choć mi samej dalece do tego stanu.

    Mimo agonalnego bólu, unoszę głowę i widzę, że jego nogi są zmiażdżone. Jake nie zapiął pasów i teraz połowa jego tułowiu jest z tyłu samochodu, a druga z przodu.

    Wstrzymuję oddech, powalona tym widokiem.

    Chcę zobaczyć co z dziadkiem, więc staram się wychylić, ale natychmiast nieruchomieję, wydając z siebie przerażający krzyk, gdy do każdego mojego zmysłu dociera paraliżujący ból z okolic kręgosłupa.

    Po moich policzkach spływają pierwsze, gorące łzy. Z ledwością unoszę dłoń, by przetrzeć piekące oczy. Mogę poruszać jedynie głową, a to mi nie wystarczy, żeby sprawdzić, czy z dziadkiem wszystko w porządku.

    — Dziadku? — odzywam się ledwie słyszalnie, ale odpowiada mi cisza.

    Nie widzę najmniejszego ruchu. Przez zamglone oczy dostrzegam, że maska samochodu została sprasowana, co nie wróży dobrze, ale staram się o tym nie myśleć. Nie w tej chwili.

    Łapię kolejny wdech, a ból się nasila. Nie jestem w stanie na niczym się skupić. Wokół panuje zupełna cisza. Nie słyszę syren. Nie słyszę zupełnie nic, oprócz szumu oceanu i urywanych wdechów mojego kuzyna.

    Zaczynam rozglądać się za torebką, w której była moja komórka. Może uda mi się ją dosięgnąć i wezwać pomoc. Kiedy się pochylam, znowu zaczynam krzyczeć. I tym razem nie tylko dlatego, że ból rozsadza całe moje ciało.

    W lewą nogę wbity mam metalowy pręt. Element barier zabezpieczających urwisko. Dociera do mnie, że nie czuję bólu z tego miejsca, a moment później zdaję sobie sprawę, że nie czuję nóg w ogóle. Biorę głęboki, poszarpany wdech.

    Jest źle. Jest bardzo, bardzo źle.

    Zaczynam płakać z bezsilności. Nie wiem, co mam robić, żeby nam pomóc. Nie uda mi się wydostać z samochodu, ani nikomu z nas, a nie mogę pozwolić, żebyśmy zostali tutaj na pewną śmierć.

    Nasza rodzina na pewno odchodzi od zmysłów.

    Czuję ruch obok siebie. To Jake resztkami sił, po omacku, szuka mojej dłoni. Podaję mu ją, przechylając się tak, by móc widzieć jego twarz. Zaciska palce na tyle, na ile pozwala mu ból.

    — Luna — wykrztusza, po czym bezskutecznie próbuje wziąć głęboki wdech.

    — Jake, jestem tutaj. Nic nie mów — proszę go, ponieważ nie chcę, żeby marnował siły.

    — Luna — powtarza trochę ciszej — źle ze mną. Czuję, że zostało mi niewiele czasu.

    Wiem, że wypowiadanie tych słów kosztuje go sporo, więc szybko mu przerywam.

    — Jake, przestań. Nic nie mów. Zaraz ktoś nam pomoże.

    Rozpacz rozrywa moje serce. Kolejna fala łez wydostaje się na powierzchnię i spływa w dół, po moich ubrudzonych krwią policzkach. Co robić?

    — Luna — wysapuje — jeśli z tego wyjdziesz... powiedz wszystkim, że bardzo... że ich kocham. — Na jego ustach pojawia się cień uśmiechu.

    — Jakob! — warczę na niego — nawet nie próbuj się ze mną żegnać. — Łkam, a ból w moich plecach nasila się jeszcze bardziej.

    — Miałem piękne życie — kontynuuje. Nie umyka mojej uwadze, że mówi coraz ciszej i wiem, że przychodzi mu to z coraz większym trudem — niczego nie żałuję. Żałuję... jedynie tego... czego nie zdążę zrobić...

    Zamykam oczy. Ból, cierpienie i zgroza tej sytuacji, przytłaczają mnie.

    — Jake... — szlocham.

    — Byłaś dobrą siostrą. Pamiętaj, Broadway jest twój, księżniczko... — jego głos jest już prawie niesłyszalny.

    — Jake — powtarzam, splatając palce z jego, które są przeraźliwie zimne.

    Chce jeszcze coś powiedzieć, bierze urywany oddech, który okazuje się jego ostatnim. Czuję, jak uścisk jego dłoni się rozluźnia.

    Z mojego gardła wyrywa się wrzask. Zaczynam panikować i kręci mi się w głowie. Ostatnią rzeczą, którą widzę, jest krew, wypływająca z ust mojego ciotecznego brata, a później jest już tylko ciemność.

***

    Nie wiem ile mija czasu, zanim na powrót odzyskuję świadomość. Nie jestem pewna, czy żyję, czy może już umarłam.

    Do moich uszu powoli zaczynają docierać dźwięki. Wyje syrena, gdzieś niedaleko leci śmigłowiec. Odgłos ciętego metalu tuż obok zmusza mnie do otworzenia oczu.

    Ostre światło razi moje źrenice, więc natychmiast zamykam oczy, jęcząc z bólu. Uchylam je dopiero po chwili i staram się delikatnie przyzwyczaić do jasności. Znowu niewiele pamiętam, ale wiem, że już za moment mój umysł zostanie zbombardowany przez urywki wspomnień.

   — Jake — szepczę — dziadziuś...

    Patrzę w lewo i widzę ratowników. Wszystkie szyby są powybijane, wokół nas jest istne pobojowisko.

    — W środku są trzy osoby! — krzyczy ktoś stojący w niewielkiej odległości — dwie ofiary śmiertelne — słyszę i w tym samym momencie do mojego gardła podchodzi żółć — mężczyzna, jakieś sześćdziesiąt lat i chłopak około osiemnaście.

    To niemożliwe.

    Mam ochotę krzyczeć, uderzać pięściami, cokolwiek, ale nie mam siły się ruszyć. Siedzę w bezruchu z szeroko otwartymi oczami i z na w pół otwartymi ustami, z których nie wydobywa się żaden dźwięk.

    — Dziewczyna żyje. Na pewno jest w szoku. Na razie nie wiemy w jak ciężkim jest stanie, ale nie wygląda to dobrze. W bagażniku był łom, który podczas dachowania przebił siedzenie i wbił się w kręgosłup. Trzeba będzie przetransportować ją helikopterem. Potrzebna będzie krew. Dużo krwi.

    Widzę, jak chowa radio i pochyla się tak, żeby móc na mnie spojrzeć. Z moich oczu przez cały czas płyną łzy. Oprócz przeraźliwego chłodu i odrętwienia, nie czuję nic. Nawet bólu już nie czuję.

    Nagle chce mi się po prostu spać, więc przymykam oczy.

    — Hej — słyszę ciepły, łagodny głos — otwórz oczy, dobrze?

    Robię to.

    — Świetnie. A teraz mnie posłuchaj. Twoi bliscy bardzo chcą, żebyś do nich wróciła.

    — Chce mi się spać — chrypię.

    — Wiem, ale nie możesz. Wytrzymaj, dobrze. Pójdziesz spać, kiedy będziesz już w szpitalu, bezpieczna. Musisz wytrzymać. Twoja rodzina czeka na ciebie. Zrób to dla nich i postaraj się zostać ze mną. Za chwilę spróbujemy cię wyciągnąć. Dostaniesz zastrzyk, ale i tak poczujesz ból. Mimo wszystko musisz być silna, okej? Pod żadnym pozorem nie odpływaj.

    Nie mam siły, żeby się odezwać, więc tylko kiwam głową.

    Moja rodzina na mnie czeka. Tylko, że część tej rodziny zginęła dzisiejszej nocy. Choć sam ten fakt sprawia, że nie wiem, czy chcę walczyć. Czuję, jak moje powieki znowu się zamykają.

    — Hej — znowu ten kojący głos — obiecałaś mi coś. Spójrz — mówi, wkładając do środka dłoń, w której trzyma fotografię.

    Znam to zdjęcie. Zrobiliśmy go w tamtym roku podczas Bożego Narodzenia. Dziadek zawsze miał go przy sobie. Jesteśmy na nim wszyscy. Uśmiechnięci i szczęśliwi.

    — To twoi bliscy, prawda? — pyta.

    Kiwam potwierdzająco.

    — Nie chcesz chyba, żeby następne święta spędzili bez ciebie?

    Tym razem kręcę głową.

    — My też nie chcemy. Dlatego teraz musisz być bardzo silna, dobrze? Wytrzymasz. Tylko nie odpływaj. Za żadne skarby nie odpływaj — mówi z determinacją.

    Mija kilka chwil, a ja, z trudem, ale wypełniam obietnicę. Moje oczy przez cały czas są szeroko otwarte. W następnej chwili wokół samochodu zaczyna robić się coraz większy gwar. Dźwięk ciętego metalu drażni niemiłosiernie mój zmysł słuchu, ale jestem silna. Będę cały czas.

    Chwilę później drzwi znikają, tak samo, jak większa część karoserii. Teraz mają lepszy dostęp do mnie.

    Mijają kolejne minuty, w których znika coraz więcej elementów ukochanego samochodu dziadka. Wiem, że właśnie wyciągają jego zwłoki, ale nie jestem w stanie spojrzeć w tamtą stronę. Ruch z mojej prawej to znak, że Jakob też zostaje wyciągnięty.

    Chyba kolej na mnie.

    Czuję jakiś ruch obok siebie, więc spoglądam w tym kierunku. Widzę ratownika, który wcześniej ze mną rozmawiał.

    — Złapię cię za rękę, jeśli się boisz.

    — Tak — udaje mi się wykrztusić. — Po chwili czuję jego dużą, ciepłą dłoń i od razu nabieram większej pewności, że się uda. Wiem, że jestem bezpieczna. — Dasz radę. Jesteś silna — powtarza.

    Kilku ratowników zbiera się wokół mnie. Słyszę helikopter nad głową. Zaczynają odliczać, nie wiem po co, ale moje serce przyspiesza. W następnym momencie zostaję uniesiona i w tej samej sekundzie moje gardło rozrywa wrzask.

    Ból.

    Przerażająco silny. Palący. Obezwładniający. Agonia – jedno słowo, które opisuje mój aktualny stan psychiczny i fizyczny.

    — Kurwa! — wrzeszczy ktoś — jak mogliście tego nie do ciąć? Wykrwawi się nam.

    Później wszystko dzieje się już błyskawicznie, albo po prostu tak mi się wydaje. Zostaję położona na nosze bokiem, ponieważ fragment łomu nadal tkwi w moich plecach. Kilka osób uwija się wokół mnie, a jedyne, o czym potrafię myśleć, to żeby przestało boleć. Gdy jestem już na pokładzie helikoptera, podłączają mi dziesiątki kabelków, wkłuwają igły, próbują zatamować krwawienie. Przez cały ten czas ratownik, który ze mną rozmawiał trzyma mnie za rękę. Na monitorze wyświetlają się moje funkcje życiowe, a towarzyszące temu charakterystyczne pikanie doprowadza mnie do szału.

    Siły powoli mnie opuszczają. Wiem, że jestem coraz słabsza i boję się, że dłużej już nie wytrzymam.

    — Nie rób nam tego, mała — mówi mężczyzna, który wciąż nie puścił mojej dłoni.

    Wygląda na to, że przeliczyłam swoje możliwości. Nie jestem aż tak silna, jak mi się wydawało. Odpływam. Powoli. Sekunda po sekundzie.

Przepraszam. Naprawdę próbowałam. Walczyłam.

    Pikanie na monitorze przechodzi w jednostajny dźwięk, zanim jeszcze tracę przytomność.

    — Zatrzymanie akcji serca!

    — Walcz, nie rób nam tego!

Nie dam rady.

    Ciemność spowija moje serce, duszę i umysł.

Naprawdę strasznie mi przykro...

***

Będzie mi bardzo miło, jeśli zostawicie coś po sobie na twitterze pod hasztagiem #hurricaneinmysoul


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top